sobota, 31 sierpnia 2019

„Burying the Ex” (2014)

Fan horrorów Max, ku wielkiemu niezadowoleniu swojego przyrodniego brata Travisa, jest związany z mającą obsesję na punkcie ekologii Evelyn. Max wprawdzie zdaje sobie sprawę, że kobieta go sobie podporządkowała, ale wierzy, że ich związek ma przyszłość. Do czasu. Cierpliwość Maxa w końcu się wyczerpuje. Młody mężczyzna postanawia zerwać z zaborczą ekolożką, ale zanim do tego dochodzi Evelyn ginie w wypadku. Max bardzo to przeżywa, ale z czasem zaczyna mu się układać. Znaczną poprawę swojego samopoczucia zawdzięcza właścicielce lodziarni Olivii, z którą, jak się okazuje, wiele go łączy. Sytuacja komplikuje się, gdy w jego życie ponownie wkracza Evelyn. Zarówno ona, jak i Max zdają sobie sprawę z tego, że Evelyn jest zombie, ale tylko on ma z tym problem. Ona nie narzeka na swój stan i nie uważa, by fakt, że jest żywym trupem stanowił przeszkodę w ich związku. Max podtrzymuje w niej przekonanie, że nadal mu na niej zależy, ale tak naprawdę szuka sposobu na wybrnięcie z tej trudnej sytuacji.

„Pirania” (1978), „Skowyt” (1981), jeden segment kinowego wydania „Strefy mroku” (1983), „Gremliny rozrabiają” (1984), „Gremliny 2” (1990), dwa odcinki w serii „Mistrzowie horroru” i jeden odcinek w antologii filmowej „Nightmare Cinema” (2018) – to tylko część reżyserskiego dorobku Joego Dantego. Amerykanina, któremu fani kina grozy niemało zawdzięczają. I właśnie dla nich nakręcił „Burying the Ex”, horror komediowy, oparty na piętnastominutowym filmiku pod tym samym tytułem z 2008 roku. Ten ostatni został wyreżyserowany przez Alana Trezzę na podstawie jego własnego scenariusza. On też stworzył scenariusz rozszerzonej wersji „Burying the Ex”, pełnometrażowego filmu, którego premierowy pokaz odbył się we wrześniu 2014 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji (poza konkurencją).

Joe Dante stwierdził, że „Burying the Ex” (pełnometrażowa wersja w jego reżyserii) jest filmem w stylu EC Comics, dodając jednak, że w jego mniemaniu postacie zaludniające ten obraz są bardziej realne niż w tamtych komiksach. „Burying the Ex” to produkcja, w której aż roi się od ukłonów dla mniej i bardziej znanych filmów grozy. Długo by wymieniać je wszystkie, więc pozwolę sobie wspomnieć tylko takie tytuły, jak „Noc żywych trupów” George'a Romero, „Miasto umarłych” Johna Llewellyna Moxeya, „Studnia i wahadło” Rogera Cormana, „Obłęd” Francisa Forda Coppoli, „Ludzie-koty” Jacquesa Tourneura, „Dom na Przeklętym Wzgórzu” Williama Castle'a i „Krwawa Orgia” Herschella Gordona Lewisa. Plakaty, okładki DVD, obrazki przewijające się w telewizorach i oczywiście seanse filmowe, w tym na cmentarzu – między innymi takie rodzaje ukłonów w stronę innych horrorów mamy w „Burying the Ex”. Nie należy jednakże zapominać o pasji głównego bohatera, Maxa, w którego w przekonującym stylu wcielił się nieżyjący już Anton Yelchin (m.in. remake „Postrachu nocy” w reżyserii Craiga Gillespie'ego). Max jest wielkim fanem horrorów marzącym o własnym sklepie ze strasznymi gadżetami. W takim miejscu właśnie pracuje, ale jest szeregowym pracownikiem i nie podoba mu się sposób prowadzenia tego interesu przez właścicielkę, znaną jako Krwawa Mary. Hobby i zawodowe życie pierwszoplanowego bohatera „Burying the Ex” to ewidentny ukłon w stronę fanów gatunku – myślę, że większy nawet od tych wszystkich nawiązań do innych horrorów – i jednocześnie sprytny sposób na zyskanie dla Maxa sympatii widowni. A przynajmniej znacznej jej części, bo obraz ten bezsprzecznie był kierowany głównie do wielbicieli kina grozy. Widać, że z myślą o nich go nakręcono (pomijam pieniądze, bo to oczywiste – zysk praktycznie zawsze gra rolę), tyle że... „Burying the Ex” nie jest horrorem, do którego należy podchodzić z pełną powagą. To historia którą trzeba traktować z przymrużeniem oka: horror komediowy z... zaskakująco niewielką ilością elementów komediowych. Ujmę to inaczej. Humor w omawianej produkcji jest dziwnie nienachalny, stonowany, bardziej pełni rolę dodatku niźli dominatora; twórcy podlewają tę opowieść dowcipem (przede wszystkim czarnym humorem), ale robią to dosyć oszczędnie. A przynajmniej w porównaniu do wielu innych horrorów komediowych, bo w tych najczęściej widać zgoła odwrotną sytuację. Tego typu kino przyzwyczaiło mnie do wynoszenia płaszczyzny komediowej nad warstwę osadzoną w ramach horroru. W „Burying the Ex”, moim zdaniem, dominuje ten drugi z wymienionych właśnie gatunków, aczkolwiek nie powiedziałabym, że jest skuteczny. To zombie movie, więc oczywistym jest (no dobrze, może nie tak oczywistym, bo to w końcu horror komediowy), że jego twórcom zależało na rozbudzaniu w widzach choćby tylko delikatnego niesmaku. Jeśli nawet zależało im na straszeniu, to tego nie zauważyłam. Chociaż może charakteryzacja Evelyn w dalszej partii filmu... No nie wiem, tutaj chyba też bardziej chodziło o wstręt niźli strach. Ale to już niech lepiej każdy sam sobie rozstrzygnie. W postać Evelyn wcieliła się Ashley Greene, która w swojej filmografii ma między innymi sagę „Zmierzch”, gdzie grała wampirzycę. A wspominam o tym dlatego, że w scenariuszu „Burying the Ex” nawiązano do tej jej przygody poprzez wyraźne podkreślenie, że Evelyn nie jest wampirem tylko zombie. Według mnie Greene wywiązała się z nie najprostszego przecież zadania wykreowania wielce irytującej kobiety, która po śmierci staje się jeszcze bardziej denerwująca. Bez wątpienia to najbarwniejsza postać w tym filmowym przedsięwzięciu. Budząca najsilniejsze emocje – głównie negatywne. Evelyn, co zazwyczaj w ludziach cenię, Natura bynajmniej nie jest obojętna. Tylko że akurat w jej przypadku trzeba raczej mówić o istnej obsesji na punkcie ekologii, ekologicznym ekstremizmie, którym „terroryzuje” swojego ukochanego. Max i Evelyn bezapelacyjnie nie są dobraną parą. Jego nie interesuje działalność na rzecz planety tylko horrory, których z kolei nie lubi jego partnerka. On pragnie swobody w życiu codziennym i otworzenie swojego sklepu z horrorowymi gadżetami, a ona chce by jej chłopak przestał żyć marzeniami i uciekać w fikcyjne światy, i na poważnie zaczął podchodzić do realnych problemów tego świata. Tak jak ona. Innymi słowy, Evelyn jest jedną z tych, niestety licznych, osób, które za punkt honoru stawiają sobie „przeciąganie innych na swoją stronę”. Kobieta robi wszystko, co w jej mocy, by zmusić Maxa do przyjęcia jej światopoglądu i stylu życia. Jej chłopak ma żyć ekologicznie i już. Nieważne czego on chce. Ma egzystować pod jej dyktando. I Max się na to godzi – bo łatwiej jest przytakiwać Evelyn, niż wdawać się z nią w jakiekolwiek dyskusje. Ot, klasyczny pantoflarz. Do czasu...

Nie jest tajemnicą, że Joe Dante lata świetności już dawno ma za sobą. Albo inaczej: najsilniej w historii kina zaznaczył się w drugiej połowie XX wieku. W kolejnym stuleciu ewidentnie stępił pazur, ale to przecież nie może umniejszyć jego zasług, jakie bez wątpienia ma. Również, jeśli nie zwłaszcza, w filmowym horrorze. „Burying the Ex” w mojej ocenie lata świetlne dzielą od takich ponadczasowych osiągnięć Dantego, jak „Pirania” i „Skowyt”, ale jak na standardy współczesnych horrorów komediowych, obraz ów prezentuje się dosyć znośnie. Zdjęcia autorstwa Jonathana Halla, jak to często w tego typu filmach bywa (XXI-wieczne horrory komediowe) są nazbyt kolorowe – żywe barwy, ale i silne kontrasty dają efekt plastiku, jak to zwykłam nazywać. Gęstego mroku doprawdy ciężko się tu dopatrzyć, trochę lepiej sprawa przedstawia się natomiast z szarościami. W „Burying the Ex” mamy bowiem parę momentów (dosłownie chwil) utrzymanych w ponurym klimacie cmentarnym. To znaczy w miarę ponurym, bo spokojnie można było wycisnąć z tego zdecydowanie więcej. Tak samo zresztą, jak z pożycia Maxa i Evelyn, po ponownych „narodzinach” tej drugiej. Kobieta zostaje wskrzeszona przez dżina ukrytego w fikuśnej figurce Szatana. Przez istotę, która niczym tytułowy antybohater filmowej serii „Władca życzeń”, zapoczątkowanej w 1997 roku przez Roberta Kurtzmana, spełnia życzenia ludzi na swój sposób. Zamiast pomagać, szkodzi. Chociaż Max nie kierował żadnych bezpośrednich próśb do złego dżina (jest fanem horrorów, ale nie naiwniakiem wierzącym w nadprzyrodzone istoty uwięzione w badziewnych zabawkach), ten diabelski pomiot zrobił swoje czary-mary... i voila: Evelyn wygrzebuje się z grobu i kieruje się prosto do mieszkania, w którym do niedawna mieszkała ze swoim chłopakiem Maxem. Do niedawna, czyli dopóki nie zeszła z tego świata. Teraz wraca jako żywy trup i zaczyna jeszcze bardziej, niż przedtem mieszać w życiu Maxa. Gdy Evelyn leżała w grobie, główny bohater filmu zbliżył się do młodej właścicielki niewielkiej lodziarni, Olivii (dobra kreacja Alexandry Daddario, znanej m.in. z „Piły mechanicznej” Johna Luessenhopa), która nie lubi się z byłą dziewczyną Maxa. Olivia nie wie, że Evelyn umarła, tym bardziej więc nie jest świadoma jej powrotu jako zombie. W przeciwieństwie do przyrodniego brata Maxa, Travisa (również wiarygodna kreacja Olivera Coopera), który też nigdy nie darzył sympatią Evelyn (swoją drogą ciekawe, czy ktokolwiek poza Maxem ją lubił...). Travis, co zrozumiałe, nie wierzy w opowieść swojego brata o powrocie zmarłej niedawno Evelyn, ale szybko przekonuje się, że Max wcale nie był na haju opowiadając mu o zombie-Evelyn. Przekonuje się o tym w moim zdaniem najzabawniejszym momencie „Burying the Ex”. A ściślej chwilę po tym – po domniemaniu nekrofilii. Tak na marginesie Travis to też całkiem barwna postać – jak rękawiczki zmieniający partnerki seksualne luzak, który ma zwyczaj „wypożyczać sobie” mieszkanie Maxa i Evelyn, w przeciwieństwie do swojego brata, nie przejmując się zakazami pani domu. Travis nie kryje swojej antypatii do Evelyn, właściwie to z przyjemnością wymienia się złośliwościami z dziewczyną swojego brata. A gdy ta wraca jako żywy trup, bynajmniej nie truchleje jak Max. Główny bohater filmu jest bowiem w równym stopniu przerażony, co zniesmaczony nową Evelyn. Kobietą, z którą chciał zerwać jeszcze przed jej śmiercią, a teraz co oczywiste pragnie tego jeszcze bardziej. Tylko jak to zrobić, żeby się nie narazić? Bo chyba nikt nie chciałby wkurzyć żywego trupa, prawda? Czyli co? Zostaje pożycie z rozkładającymi się ożywionymi zwłokami? Czemu nie? Można spróbować. Co tam, że ów trup zwymiotował mu na twarz płynem balsamicznym, co tam że pocałunki smakują obrzydliwie, co tam że Evelyn gubi coraz więcej płatów skóry, jest trupio blada i zapewne przeraźliwie zimna? Trzeba to przecierpieć, ażeby jej nie rozwścieczyć. Albo... Jest też inna możliwość. Max jako fan horrorów powinien doskonale wiedzieć jak pozbyć się zombiaka. A przynajmniej znać różne potencjalne sposoby pozbycia się takiego – nie wiadomo czy skuteczne, bo przecież czerpać może jedynie z fikcyjnych historii. Ale czy to robi? Czy wykorzystuje swoją znajomość gatunku, by przeciwstawić się upierdliwej kobiecie, o której, o czym ona naturalnie nie wie, myśli jak o swojej eks? Cóż, nie bardzo. Chce się pozbyć Evelyn, ale... To fan horrorów, a nie morderca – co z tego, że Evelyn tak naprawdę już nie żyje, Max po prostu nie potrafi zadać jej śmiertelnego ciosu. A taki był przekonany, że wiedziałby co robić w przypadku apokalipsy zombie. A tu z jednym zombiakiem nie może sobie poradzić... Jego przejścia momentami wywoływały uśmiech na mojej twarzy, ale ta prosta historia miała też dla mnie gorzkawy posmak. Patrząc na tę niecodzienną sytuację z punktu widzenia, notabene nielubianej przeze mnie, Evelyn, czułam delikatny smutek. Bo przy całej antypatii jaką generuje, Evelyn jest postacią tragiczną. Jeszcze większą ofiarą diabelskiego dżina niż Max, chociaż ona sama za taką się nie uważa. Ofiarą dżina, ale i własnego charakteru, bo to przede wszystkim on działa odpychająco na ludzi. Jej wygląd raczej w mniejszym stopniu, chociaż charakteryzacja nieumarłej Evelyn bynajmniej jej nie upiększa. Fanów krwawego kina grozy pewnie nie porazi, ale trzeba przyznać, że uwagę zwraca. I na pewno wypada dużo bardziej wiarygodnie od substancji służącej za krew, która co prawda nie leje się obficie, ale jest i... straszy swoim przesadnie metalicznym odcieniem czerwieni. A sama ta historia, sam tekst? No cóż, odkrywcza to ta fabuła na pewno nie jest. Nie jest też szczególnie porywająca – jak to mówią, czterech liter nie urywa – ale muszę przyznać, że przeszłam przez to praktycznie bezboleśnie. Seans zleciał jak z bicza strzelił. Ot, lekka, szybka opowieść dla zabicia wolnego czasu.

Tym, którzy rozważają seans „Burying the Ex” Joego Dantego i znają wcześniejsze dokonania tego reżysera w kinie grozy, radzę nie spodziewać się powrotu takiego Dantego jakiego znają i pewnie kochają. Rzecz nawet nie w tym, że „Burying the Ex” jest horrorem (lekko?) komediowym, bo wielu widzów zapewne pamięta jego „Gremliny rozrabiają”, porównania, do których przynajmniej moim zdaniem ta tutaj pozycja też nie wytrzymuje. Nie mam jednak takiego przekonania co do „Gremlinów 2” - dosyć przeciętnego sequela „Gremliny rozrabiają” również wyreżyserowanego przez Joego Dantego. Do poziomu tego filmu historia nieumarłej ekolożki Evelyn może i dobija, ale nawet jeśli, to trudno to nazwać szczytem marzeń, prawda? A w każdym razie jeśli o mnie chodzi. Wyśmienicie się przy „Burying the Ex” nie bawiłam, ale i nie cierpiałam zapoznając się z perypetiami młodego mężczyzny osaczonego przez bez pamięci zakochaną w nim zombiaczkę. Myślę więc, że fani kina grozy, zwłaszcza tych z przymrużeniem oka, z domieszką komedii, mogą na to zerknąć, ale gorąco zachęcać ich do tego nie będę. Aż takiej potrzeby to nie odczuwam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz