Fan
horrorów Max, ku wielkiemu niezadowoleniu swojego przyrodniego brata
Travisa, jest związany z mającą obsesję na punkcie ekologii
Evelyn. Max wprawdzie zdaje sobie sprawę, że kobieta go sobie
podporządkowała, ale wierzy, że ich związek ma przyszłość. Do
czasu. Cierpliwość Maxa w końcu się wyczerpuje. Młody mężczyzna
postanawia zerwać z zaborczą ekolożką, ale zanim do tego dochodzi
Evelyn ginie w wypadku. Max bardzo to przeżywa, ale z czasem zaczyna
mu się układać. Znaczną poprawę swojego samopoczucia zawdzięcza
właścicielce lodziarni Olivii, z którą, jak się okazuje, wiele
go łączy. Sytuacja komplikuje się, gdy w jego życie ponownie
wkracza Evelyn. Zarówno ona, jak i Max zdają sobie sprawę z tego,
że Evelyn jest zombie, ale tylko on ma z tym problem. Ona nie
narzeka na swój stan i nie uważa, by fakt, że jest żywym trupem
stanowił przeszkodę w ich związku. Max podtrzymuje w niej
przekonanie, że nadal mu na niej zależy, ale tak naprawdę szuka
sposobu na wybrnięcie z tej trudnej sytuacji.
„Pirania”
(1978), „Skowyt” (1981), jeden segment kinowego wydania „Strefy mroku” (1983), „Gremliny rozrabiają” (1984), „Gremliny 2”
(1990), dwa odcinki w serii „Mistrzowie horroru” i jeden odcinek
w antologii filmowej „Nightmare Cinema” (2018) – to tylko część
reżyserskiego dorobku Joego Dantego. Amerykanina, któremu fani kina
grozy niemało zawdzięczają. I właśnie dla nich nakręcił
„Burying the Ex”, horror komediowy, oparty na piętnastominutowym
filmiku pod tym samym tytułem z 2008 roku. Ten ostatni został
wyreżyserowany przez Alana Trezzę na podstawie jego własnego
scenariusza. On też stworzył scenariusz rozszerzonej wersji
„Burying the Ex”, pełnometrażowego filmu, którego premierowy
pokaz odbył się we wrześniu 2014 roku na Międzynarodowym
Festiwalu Filmowym w Wenecji (poza konkurencją).
Joe
Dante stwierdził, że „Burying the Ex” (pełnometrażowa wersja
w jego reżyserii) jest filmem w stylu EC Comics, dodając jednak, że
w jego mniemaniu postacie zaludniające ten obraz są bardziej realne
niż w tamtych komiksach. „Burying the Ex” to produkcja, w której
aż roi się od ukłonów dla mniej i bardziej znanych filmów grozy.
Długo by wymieniać je wszystkie, więc pozwolę sobie wspomnieć
tylko takie tytuły, jak „Noc żywych trupów” George'a Romero,
„Miasto umarłych” Johna Llewellyna Moxeya, „Studnia i wahadło”
Rogera Cormana, „Obłęd” Francisa Forda Coppoli, „Ludzie-koty”
Jacquesa Tourneura, „Dom na Przeklętym Wzgórzu” Williama
Castle'a i „Krwawa Orgia” Herschella Gordona Lewisa. Plakaty,
okładki DVD, obrazki przewijające się w telewizorach i oczywiście
seanse filmowe, w tym na cmentarzu – między innymi takie rodzaje ukłonów
w stronę innych horrorów mamy w „Burying the Ex”. Nie należy
jednakże zapominać o pasji głównego bohatera, Maxa, w którego w
przekonującym stylu wcielił się nieżyjący już Anton Yelchin
(m.in. remake „Postrachu nocy” w reżyserii Craiga
Gillespie'ego). Max jest wielkim fanem horrorów marzącym o własnym
sklepie ze strasznymi gadżetami. W takim miejscu właśnie pracuje,
ale jest szeregowym pracownikiem i nie podoba mu się sposób
prowadzenia tego interesu przez właścicielkę, znaną jako Krwawa
Mary. Hobby i zawodowe życie pierwszoplanowego bohatera „Burying
the Ex” to ewidentny ukłon w stronę fanów gatunku – myślę,
że większy nawet od tych wszystkich nawiązań do innych horrorów
– i jednocześnie sprytny sposób na zyskanie dla Maxa sympatii
widowni. A przynajmniej znacznej jej części, bo obraz ten
bezsprzecznie był kierowany głównie do wielbicieli kina grozy.
Widać, że z myślą o nich go nakręcono (pomijam pieniądze, bo to
oczywiste – zysk praktycznie zawsze gra rolę), tyle że...
„Burying the Ex” nie jest horrorem, do którego należy
podchodzić z pełną powagą. To historia którą trzeba traktować
z przymrużeniem oka: horror komediowy z... zaskakująco niewielką
ilością elementów komediowych. Ujmę to inaczej. Humor w omawianej
produkcji jest dziwnie nienachalny, stonowany, bardziej pełni rolę
dodatku niźli dominatora; twórcy podlewają tę opowieść dowcipem
(przede wszystkim czarnym humorem), ale robią to dosyć oszczędnie.
A przynajmniej w porównaniu do wielu innych horrorów komediowych,
bo w tych najczęściej widać zgoła odwrotną sytuację. Tego typu
kino przyzwyczaiło mnie do wynoszenia płaszczyzny komediowej nad
warstwę osadzoną w ramach horroru. W „Burying the Ex”, moim
zdaniem, dominuje ten drugi z wymienionych właśnie gatunków,
aczkolwiek nie powiedziałabym, że jest skuteczny. To zombie
movie, więc oczywistym jest (no dobrze, może nie tak
oczywistym, bo to w końcu horror komediowy), że jego twórcom
zależało na rozbudzaniu w widzach choćby tylko delikatnego
niesmaku. Jeśli nawet zależało im na straszeniu, to tego nie
zauważyłam. Chociaż może charakteryzacja Evelyn w dalszej partii
filmu... No nie wiem, tutaj chyba też bardziej chodziło o wstręt
niźli strach. Ale to już niech lepiej każdy sam sobie
rozstrzygnie. W postać Evelyn wcieliła się Ashley Greene, która w
swojej filmografii ma między innymi sagę „Zmierzch”, gdzie
grała wampirzycę. A wspominam o tym dlatego, że w scenariuszu
„Burying the Ex” nawiązano do tej jej przygody poprzez wyraźne
podkreślenie, że Evelyn nie jest wampirem tylko zombie. Według
mnie Greene wywiązała się z nie najprostszego przecież zadania
wykreowania wielce irytującej kobiety, która po śmierci staje się
jeszcze bardziej denerwująca. Bez wątpienia to najbarwniejsza
postać w tym filmowym przedsięwzięciu. Budząca najsilniejsze
emocje – głównie negatywne. Evelyn, co zazwyczaj w ludziach
cenię, Natura bynajmniej nie jest obojętna. Tylko że akurat w jej
przypadku trzeba raczej mówić o istnej obsesji na punkcie ekologii,
ekologicznym ekstremizmie, którym „terroryzuje” swojego
ukochanego. Max i Evelyn bezapelacyjnie nie są dobraną parą. Jego
nie interesuje działalność na rzecz planety tylko horrory, których
z kolei nie lubi jego partnerka. On pragnie swobody w życiu
codziennym i otworzenie swojego sklepu z horrorowymi gadżetami, a
ona chce by jej chłopak przestał żyć marzeniami i uciekać w
fikcyjne światy, i na poważnie zaczął podchodzić do realnych
problemów tego świata. Tak jak ona. Innymi słowy, Evelyn jest
jedną z tych, niestety licznych, osób, które za punkt honoru
stawiają sobie „przeciąganie innych na swoją stronę”. Kobieta
robi wszystko, co w jej mocy, by zmusić Maxa do przyjęcia jej
światopoglądu i stylu życia. Jej chłopak ma żyć ekologicznie i
już. Nieważne czego on chce. Ma egzystować pod jej dyktando. I Max
się na to godzi – bo łatwiej jest przytakiwać Evelyn, niż
wdawać się z nią w jakiekolwiek dyskusje. Ot, klasyczny
pantoflarz. Do czasu...
Nie
jest tajemnicą, że Joe Dante lata świetności już dawno ma za
sobą. Albo inaczej: najsilniej w historii kina zaznaczył się w
drugiej połowie XX wieku. W kolejnym stuleciu ewidentnie stępił
pazur, ale to przecież nie może umniejszyć jego zasług, jakie
bez wątpienia ma. Również, jeśli nie zwłaszcza, w filmowym
horrorze. „Burying the Ex” w mojej ocenie lata świetlne dzielą
od takich ponadczasowych osiągnięć Dantego, jak „Pirania” i
„Skowyt”, ale jak na standardy współczesnych horrorów
komediowych, obraz ów prezentuje się dosyć znośnie. Zdjęcia
autorstwa Jonathana Halla, jak to często w tego typu filmach bywa
(XXI-wieczne horrory komediowe) są nazbyt kolorowe – żywe barwy,
ale i silne kontrasty dają efekt plastiku, jak to zwykłam nazywać.
Gęstego mroku doprawdy ciężko się tu dopatrzyć, trochę lepiej
sprawa przedstawia się natomiast z szarościami. W „Burying the
Ex” mamy bowiem parę momentów (dosłownie chwil) utrzymanych w
ponurym klimacie cmentarnym. To znaczy w miarę ponurym, bo spokojnie
można było wycisnąć z tego zdecydowanie więcej. Tak samo
zresztą, jak z pożycia Maxa i Evelyn, po ponownych „narodzinach”
tej drugiej. Kobieta zostaje wskrzeszona przez dżina ukrytego w
fikuśnej figurce Szatana. Przez istotę, która niczym tytułowy
antybohater filmowej serii „Władca życzeń”, zapoczątkowanej w
1997 roku przez Roberta Kurtzmana, spełnia życzenia ludzi na swój
sposób. Zamiast pomagać, szkodzi. Chociaż Max nie kierował
żadnych bezpośrednich próśb do złego dżina (jest fanem
horrorów, ale nie naiwniakiem wierzącym w nadprzyrodzone istoty
uwięzione w badziewnych zabawkach), ten diabelski pomiot zrobił
swoje czary-mary... i voila: Evelyn wygrzebuje się z grobu i kieruje
się prosto do mieszkania, w którym do niedawna mieszkała ze swoim
chłopakiem Maxem. Do niedawna, czyli dopóki nie zeszła z tego
świata. Teraz wraca jako żywy trup i zaczyna jeszcze bardziej, niż
przedtem mieszać w życiu Maxa. Gdy Evelyn leżała w grobie, główny
bohater filmu zbliżył się do młodej właścicielki niewielkiej
lodziarni, Olivii (dobra kreacja Alexandry Daddario, znanej m.in. z
„Piły mechanicznej” Johna Luessenhopa), która nie lubi się z
byłą dziewczyną Maxa. Olivia nie wie, że Evelyn umarła, tym
bardziej więc nie jest świadoma jej powrotu jako zombie. W
przeciwieństwie do przyrodniego brata Maxa, Travisa (również
wiarygodna kreacja Olivera Coopera), który też nigdy nie darzył
sympatią Evelyn (swoją drogą ciekawe, czy ktokolwiek poza Maxem ją
lubił...). Travis, co zrozumiałe, nie wierzy w opowieść swojego
brata o powrocie zmarłej niedawno Evelyn, ale szybko przekonuje się,
że Max wcale nie był na haju opowiadając mu o zombie-Evelyn.
Przekonuje się o tym w moim zdaniem najzabawniejszym momencie
„Burying the Ex”. A ściślej chwilę po tym – po domniemaniu
nekrofilii. Tak na marginesie Travis to też całkiem barwna postać
– jak rękawiczki zmieniający partnerki seksualne luzak, który ma
zwyczaj „wypożyczać sobie” mieszkanie Maxa i Evelyn, w
przeciwieństwie do swojego brata, nie przejmując się zakazami pani
domu. Travis nie kryje swojej antypatii do Evelyn, właściwie to z
przyjemnością wymienia się złośliwościami z dziewczyną swojego
brata. A gdy ta wraca jako żywy trup, bynajmniej nie truchleje jak
Max. Główny bohater filmu jest bowiem w równym stopniu przerażony,
co zniesmaczony nową Evelyn. Kobietą, z którą chciał zerwać
jeszcze przed jej śmiercią, a teraz co oczywiste pragnie tego
jeszcze bardziej. Tylko jak to zrobić, żeby się nie narazić? Bo
chyba nikt nie chciałby wkurzyć żywego trupa, prawda? Czyli co?
Zostaje pożycie z rozkładającymi się ożywionymi zwłokami? Czemu
nie? Można spróbować. Co tam, że ów trup zwymiotował mu na
twarz płynem balsamicznym, co tam że pocałunki smakują
obrzydliwie, co tam że Evelyn gubi coraz więcej płatów skóry,
jest trupio blada i zapewne przeraźliwie zimna? Trzeba to
przecierpieć, ażeby jej nie rozwścieczyć. Albo... Jest też inna
możliwość. Max jako fan horrorów powinien doskonale wiedzieć jak
pozbyć się zombiaka. A przynajmniej znać różne potencjalne
sposoby pozbycia się takiego – nie wiadomo czy skuteczne, bo
przecież czerpać może jedynie z fikcyjnych historii. Ale czy to
robi? Czy wykorzystuje swoją znajomość gatunku, by przeciwstawić
się upierdliwej kobiecie, o której, o czym ona naturalnie nie wie,
myśli jak o swojej eks? Cóż, nie bardzo. Chce się pozbyć Evelyn,
ale... To fan horrorów, a nie morderca – co z tego, że Evelyn tak
naprawdę już nie żyje, Max po prostu nie potrafi zadać jej
śmiertelnego ciosu. A taki był przekonany, że wiedziałby co robić
w przypadku apokalipsy zombie. A tu z jednym zombiakiem nie może
sobie poradzić... Jego przejścia momentami wywoływały uśmiech na
mojej twarzy, ale ta prosta historia miała też dla mnie gorzkawy
posmak. Patrząc na tę niecodzienną sytuację z punktu widzenia,
notabene nielubianej przeze mnie, Evelyn, czułam delikatny smutek.
Bo przy całej antypatii jaką generuje, Evelyn jest postacią
tragiczną. Jeszcze większą ofiarą diabelskiego dżina niż Max,
chociaż ona sama za taką się nie uważa. Ofiarą dżina, ale i
własnego charakteru, bo to przede wszystkim on działa odpychająco
na ludzi. Jej wygląd raczej w mniejszym stopniu, chociaż
charakteryzacja nieumarłej Evelyn bynajmniej jej nie upiększa.
Fanów krwawego kina grozy pewnie nie porazi, ale trzeba przyznać,
że uwagę zwraca. I na pewno wypada dużo bardziej wiarygodnie od
substancji służącej za krew, która co prawda nie leje się
obficie, ale jest i... straszy swoim przesadnie metalicznym odcieniem
czerwieni. A sama ta historia, sam tekst? No cóż, odkrywcza to ta
fabuła na pewno nie jest. Nie jest też szczególnie porywająca –
jak to mówią, czterech liter nie urywa – ale muszę przyznać, że
przeszłam przez to praktycznie bezboleśnie. Seans zleciał jak z
bicza strzelił. Ot, lekka, szybka opowieść dla zabicia wolnego
czasu.
Tym,
którzy rozważają seans „Burying the Ex” Joego Dantego i znają
wcześniejsze dokonania tego reżysera w kinie grozy, radzę nie
spodziewać się powrotu takiego Dantego jakiego znają i pewnie
kochają. Rzecz nawet nie w tym, że „Burying the Ex” jest
horrorem (lekko?) komediowym, bo wielu widzów zapewne pamięta jego
„Gremliny rozrabiają”, porównania, do których przynajmniej
moim zdaniem ta tutaj pozycja też nie wytrzymuje. Nie mam jednak
takiego przekonania co do „Gremlinów 2” - dosyć przeciętnego
sequela „Gremliny rozrabiają” również wyreżyserowanego przez
Joego Dantego. Do poziomu tego filmu historia nieumarłej ekolożki
Evelyn może i dobija, ale nawet jeśli, to trudno to nazwać
szczytem marzeń, prawda? A w każdym razie jeśli o mnie chodzi.
Wyśmienicie się przy „Burying the Ex” nie bawiłam, ale i nie
cierpiałam zapoznając się z perypetiami młodego mężczyzny
osaczonego przez bez pamięci zakochaną w nim zombiaczkę. Myślę
więc, że fani kina grozy, zwłaszcza tych z przymrużeniem oka, z
domieszką komedii, mogą na to zerknąć, ale gorąco zachęcać ich
do tego nie będę. Aż takiej potrzeby to nie odczuwam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz