Nastoletnia
Bird Fitcher dostaje polaroida od kolegi, z którym pracuje w
antykwariacie. Model trudny do zdobycia i w dodatku w bardzo dobrym
stanie. Bird robi zdjęcie swojemu darczyńcy i zabiera aparat na
domową imprezę organizowaną przez znajomą ze szkoły. Tam
uwiecznione na zdjęciach zostają kolejne osoby, w tym najbliżsi
przyjaciele Bird i chłopak, w którym dziewczyna się podkochuje.
Jeszcze tego samego wieczora posiadaczka polaroidu dowiaduje się o
śmierci kolegi z pracy, który obdarował ją starym aparatem.
Nazajutrz ma już pewność, że śmierć sprowadza jej polaroid.
Każda osoba, która została nim sfotografowana wkrótce umrze.
Chyba że Bird i jej przyjaciele znajdą sposób na powstrzymanie
tajemniczej siły, która opętała stary aparat.
W
2015 roku ukazał się piętnastominutowy filmik wyreżyserowany
przez Norwega Larsa Klevberg na podstawie jego własnego scenariusza,
zatytułowany „Polaroid”. Twórca ten nie miał żadnego
doświadczenia w pełnym metrażu, do czasu rozpoczęcia prac nad
projektem firmy Dimension Films. Polegał on na stworzeniu mniej
więcej półtoragodzinnego obrazu opartego na pomyśle Klevberga
wykorzystanym w jego krótkim „Polaroidzie”. Scenariusz
pełnometrażowego „Polaroidu” napisała Blair Butler, między
innymi współautorka scenariusza „Parku grozy” Gregory'ego
Plotkina. Zdjęcia ruszyły w 2017 roku w Nowej Szkocji (Kanada). W
pierwotnym założeniu pełnometrażowy reżyserski debiut Larsa
Klevberga miał ukazać się jeszcze w tym samym roku, ale wyszło
inaczej. Po kilkukrotnym przekładaniu planowanej daty premiery, film
wstrzymano na czas nieokreślony. Ponoć z powodu skandalu Harveya
Weinsteina. „Polaroidowi” na ujrzenie światła dziennego
przyszło czekać aż do 2019 roku.
Kanadyjsko-norwesko-amerykański
kinowy teen horror o zjawiskach nadprzyrodzonych pt. „Polaroid”
jest porównywany do jednego z odcinków serialu „Czy boisz się
ciemności?”, którego tytuł brzmi „The Tale of the Curious
Camera”. Historie te faktycznie są do siebie podobne – na tyle,
by rodzić podejrzenia, że twórcy „Polaroidu” świadomie
czerpali z tego źródła. Piętnastominutowy filmik Larsa Klevberga
pod tym samym tytułem również mógł powstać z tej inspiracji.
Oczywiście nie mam pewności, czy epizod „The Tale of the Curious
Camera” rzeczywiście grał tutaj jakąś rolę, ale... No
powiedzmy, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak było. Nie
zaskoczyłoby mnie też, gdyby co poniektórym omawiany film nasunął
na myśl takie utwory, jak „Polaroidowy pies” (minipowieść
autorstwa Stephen Kinga ze zbioru „4 po północy”, wydanego też
pod tytułem „Cztery po północy”) oraz „Zdjęcie”
(minipowieść/nowela Joego Hilla zamieszczona w zbiorze „Dziwna pogoda”).
Bo w końcu wszystkie te dziełka koncentrują się na polaroidzie o
nadnaturalnych właściwościach. I nic to, że owe właściwości
różnią się od siebie – skojarzenia i tak się pojawiają, a
przynajmniej ja o wspomnianych dziełach ojca i syna pomyślałam
oglądając pełnometrażowy „Polaroid” Larsa Klevberga. Główna
rola przypadła tutaj w udziale Kathryn Prescott, której moim
zdaniem udało się udźwignąć tę rolę. Inna sprawa, że nie
musiała się zanadto wysilać, bo Bird Fitcher to w gruncie rzeczy
niewymagająca postać. Do takich bohaterek miłośnicy filmowego
horroru już przywykli – zresztą to samo można powiedzieć o
ludziach z jej otoczenia. Bird nie jest osobą rozrywkową. Śmierć
ojca w wypadku, do którego doszło przed paroma laty sprawiła, że
dziewczyna, że tak to ujmę szybciej dorosła. A w każdym razie
zmieniła tryb życia – zaczęła unikać imprez, może nie tyle
stronić od towarzystwa rówieśników, ile takie kontakty
ograniczać. Teraz uczęszcza do szkoły średniej i pracuje w
antykwariacie. Ma paru przyjaciół, ale nie spędza z nimi dużo
czasu. A przynajmniej nie tyle, ile oni by chcieli. Po szkole
najczęściej widuje się z niejakim Tylerem, ale tylko dlatego, że
razem pracują. To właśnie od niego Bird dostaje tytułowego
polaroida, model SX-70 produkowany od 1972 do 1981 roku. Bardzo
rzadki i w dodatku w prawie doskonałym stanie. Aparat ma tylko jeden
feler. Nic wielkiego, ot malutka niedogodność. Tylko tyle, że ów
polaroid sprowadza śmierć na każdego, kto zostanie nim
sfotografowany... Przeklęte aparaty w horrorze nie są co prawda
żadnym novum, ale i nie sadzę, by komuś zdążyły się już
przejeść. Nie są aż tak powszechne, czego nie można powiedzieć
o ramach rzeczonej opowieści. Myślę, że z takim schematem fani
kina grozy spotykają się co najmniej kilka razy w roku – co rok
ten sam obyczaj, i tak aż do obrzy... yyy... wymiotów. No dobrze,
opowieści grozy o nastolatkach zmagających się z nadnaturalnymi
siłami zaskakująco rzadko niemożebnie mnie męczą, pomimo tego że
trzymanie się przezeń utartych ścieżek determinuje
przewidywalność. W „Polaroidzie” prawie wszystko wiadomo już
na początku UWAGA SPOILER (prawie, bo znając tendencje
filmowców scena z psem pozytywnie mnie zaskoczyła. Poza tym
nierobiąca większego wrażenia historia przeklętego aparatu, w
szczegółach przynajmniej na początku była nie do przeniknięcia)
KONIEC SPOILERA i to z zakończeniem włącznie. Musiałam raz
po raz napominać się, że protagoniści myślą wolniej ode mnie z
racji pozycji, jaką zajmują, ażeby nie posądzać ich o nadmierną
głupotę. Bird Fitcher i jej przyjaciele (nie aktorzy, żeby nie
było) nie wiedzą, że są bohaterami sztampowego horroru. Widz tak,
więc nic dziwnego w tym, że może „zaglądać w przyszłość”,
wyprzedzać bohaterów „Polaroidu”. Oczywiście pod warunkiem, że
zna reguły, jakimi rządzą się tego typu filmy. Straszaki z
młodymi ludźmi w rolach głównych. Teen horrory tego typu, które
kina sobie upodobały, które rokrocznie są wyświetlane na wielkich
ekranach i to w niemałych ilościach.
Myślę,
że Larsowi Klevbergowi zależało na przywołaniu w swoim
pełnometrażowym debiucie ducha kina grozy lat 70-tych i 80-tych XX
wieku, co by nawet pasowało zważywszy na wiek tytułowego
„antybohatera”. Plansza tytułowa i końcowa oraz retrospekcje to
oczywista oczywistość, ale pozostałe ujęcia, wprawdzie już nie
tak mocno, ale też pachniały mi tamtym lepszym dla kina grozy
okresem. Akcję „Polaroidu” osadzono w czasach współczesnych, o
czym świadczą chociażby smartfony, ale zdjęcia odbiegają od
tych, które najczęściej oglądamy w dzisiejszym mainstreamie. Nie
chcę przez to powiedzieć, że przygaszona kolorystyka jest czymś
niespotykanym we współczesnym horrorze. Najłatwiej znaleźć takie
filmy poza głównym nurtem, ale i w kinach od czasu do czasu są
pokazywane, dystrybuowane na szeroką skalę, ale to nie zmienia
faktu, że taki styl kojarzy mi się przede wszystkim z filmami z lat
70-tych i 80-tych. Lars Klevberg i jego ekipa portretując zmagania
Bird Fitcher i jej przyjaciół ze śmiercionośną siłą, która
opętała stary aparat fotograficzny, nie poszli na całość z tą
retro stylówą - zaledwie się o nią otarli, a szkoda, bo myślę,
że w dobrym kierunku to szło. Wystarczyło zrobić jeszcze parę
kroczków w tę stronę, by z całą mocą przywołać ducha kina
grozy z dawnych lat. Tak by nikt nie miał wątpliwości, że to
jeden z celów przyświecających Larsovi Klevbergowi, bo obawiam
się, że w takim wypadku nie każdy o tym pomyśli. O ile oczywiście
mu na tym zależało, o ile nie odniosłam podczas seansu „Polaroidu”
błędnego wrażenia. Ale wróćmy do fabuły. Do tej konwencji,
którą pewnie bardzo dobrze znacie. Więc tak mamy grupę
nastolatków, która mierzy się z przeklętym przedmiotem. W tym
przypadku jest to polaroid. Śmiercionośne przedmioty w horrorze
przewijają się nader często – no wiecie różnego rodzaju
nieożywione rzeczy, które opętuje jakaś nadprzyrodzona siła
(duchy, demony etc.). Wybór aparatu umożliwił twórcom
wprowadzenie dodatkowej, nazwijmy to, atrakcji. Nieoryginalnej, ale
zawsze to jakiś dodatek, ekstra właściwość przeklętego
przedmiotu, opętanego przez... Cóż, „Polaroid” to kolejny
horror utwierdzający mnie w przekonaniu, że współcześni filmowcy
(nie wszyscy) nie potrafią zrozumieć, że w tym gatunku mniej
znaczy więcej. Albo inaczej: w przeciwieństwie do mnie (i wiem, że
nie jestem w tym przekonaniu odosobniona) nie uważają, że efekty
komputerowe zabijają realizm. Tak ważny w tym gatunku, i dotyczy to
także horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych. Grunt w tym, by
zmusić widzów do zawieszenia niewiary, a jak przepraszam odbiorca
ma to zrobić, gdy atakuje się go sztucznie się prezentującymi
wklejkami, w postaci CGI? Ja w każdym razie tego nie potrafię, ale
przynajmniej mogłam się trochę pośmiać. To znaczy potem, bo
wcześniej zdążyłam (głupia!) nabrać nadziei, że „Polaroid”
ucieknie od nadmiernego efekciarstwa, że wszystkie ataki tajemniczej
istoty będą przebiegały w taki sposób, jak na początku. Czyli,
że zagrożenie nie będzie miało twarzy, że twórcy nie wybiegną
poza cień i nienaturalnie się prezentującą dłoń. Nie chcę
pisać „upiorną”, bo chyba lepiej unikać tego słowa w recenzji
„Polaroidu” Larsa Klevberga – nie tylko w kontekście
wzmiankowanej dłoni, ale w ogóle całej tej produkcji. Pomimo tego,
że klimat nie jest najgorszy (przynajmniej nie ma plastiku) i że
twórcy wykazują pewne starania w kierunku budowania napięcia -
widać to zwłaszcza w momentach bezpośrednio poprzedzających ataki
tajemniczej istoty – ale efekt jest taki sobie. Trochę to za
lekkie, jak na mój gust i trochę za bardzo efekciarskie (gwoli
sprawiedliwości, istnieje mnóstwo XX-wiecznych horrorów, w które
powpychano nieporównanie więcej cyfrowych „bajerów”).
Nieskutecznych jump scenek zresztą też tutaj nie brakuje,
ale nie mogę powiedzieć, że z trudem przez to przebrnęłam. Dało
się to oglądać, nawet zdołałam się w to zaangażować. Nie
jakoś mocno, ale zawsze. Kibicowałam też stereotypowym bohaterom,
pomimo tego, że praktycznie od początku, od momentu ich
wprowadzenia, wiedziałam, jak potoczy się ich historia. Przez co
będą musieli przejść i jak to się dla nich skończy. Bo to taki
film, co to wszystko człowiek prawie od razu wie. Upraszczam.
Niemożliwe jest natychmiastowe odkrycie wszystkich szczegółów,
ale kierunek, całą tę ramę fabularną, miłośnicy horrorów z
całą pewnością doskonale znają.
Taki
średniawy ten film. Nic szczególnego tutaj nie ma, ale tak na
odprężenie można sobie „Polaroid” zaserwować. Tuż po
zakończeniu seansu, jeśli nie już w jego trakcie, w umysłach wielu
fanów kina grozy pewnie będzie się on zlewał z innymi
współczesnymi teen horrorami, a ściślej ze straszakami o młodych
ludziach walczących z jakąś nadnaturalną siłą w sposób niezbyt
emocjonalny. Ale i niezbyt męczący. To znaczy pod warunkiem, że ma
się cierpliwość do tak konwencjonalnych i tak lekkich straszaków,
w których nie brakuje jump scenek, jest trochę nowoczesnej
(czytaj: sztucznej) technologii, ale nie jest jeszcze plastikowo.
Odrobinka mroku, krztyna napięcia, przygaszone kolory, delikatnie
zarysowana aura retro (zazwyczaj, ale znalazło się tu też parę
wstawek silnie wionących tym magicznym duchem), stary polaroid i
dający się lubić bohaterowie. Mimo, albo może dzięki temu,
wpasowania ich w często wykorzystywane w kinie grozy modele
osobowościowe. Czy dla tych atutów warto sięgnąć po
pełnometrażowy debiut Larsa Klevberga? Ujmę to tak: mnie seans
tego straszaka „dla grzecznych dzieci” uprzyjemniły, ale gdybym
odpuściła sobie tę pozycję też nic by się nie stało. Innymi
słowy: obejrzeć można, ale nie ma musu. To znaczy bynajmniej nie
nazwałabym tego pozycją obowiązkową dla fanów nastrojowego
horroru, tylko zapychaczem wolnego czasu dla tych co to akurat nie
mają nic ciekawszego do zrobienia. Chociaż pewnie trochę wielkich
sympatyków „Polaroid” jeszcze znajdzie – to pewne, jak to, że
już wkrótce do kin trafi kolejny straszak o nastolatkach
zmagających się (w podobny sposób) z jakąś nadprzyrodzoną siłą.
A potem następny i kolejny, i...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz