poniedziałek, 10 czerwca 2019

„Polaroid” (2019)

Nastoletnia Bird Fitcher dostaje polaroida od kolegi, z którym pracuje w antykwariacie. Model trudny do zdobycia i w dodatku w bardzo dobrym stanie. Bird robi zdjęcie swojemu darczyńcy i zabiera aparat na domową imprezę organizowaną przez znajomą ze szkoły. Tam uwiecznione na zdjęciach zostają kolejne osoby, w tym najbliżsi przyjaciele Bird i chłopak, w którym dziewczyna się podkochuje. Jeszcze tego samego wieczora posiadaczka polaroidu dowiaduje się o śmierci kolegi z pracy, który obdarował ją starym aparatem. Nazajutrz ma już pewność, że śmierć sprowadza jej polaroid. Każda osoba, która została nim sfotografowana wkrótce umrze. Chyba że Bird i jej przyjaciele znajdą sposób na powstrzymanie tajemniczej siły, która opętała stary aparat.

W 2015 roku ukazał się piętnastominutowy filmik wyreżyserowany przez Norwega Larsa Klevberg na podstawie jego własnego scenariusza, zatytułowany „Polaroid”. Twórca ten nie miał żadnego doświadczenia w pełnym metrażu, do czasu rozpoczęcia prac nad projektem firmy Dimension Films. Polegał on na stworzeniu mniej więcej półtoragodzinnego obrazu opartego na pomyśle Klevberga wykorzystanym w jego krótkim „Polaroidzie”. Scenariusz pełnometrażowego „Polaroidu” napisała Blair Butler, między innymi współautorka scenariusza „Parku grozy” Gregory'ego Plotkina. Zdjęcia ruszyły w 2017 roku w Nowej Szkocji (Kanada). W pierwotnym założeniu pełnometrażowy reżyserski debiut Larsa Klevberga miał ukazać się jeszcze w tym samym roku, ale wyszło inaczej. Po kilkukrotnym przekładaniu planowanej daty premiery, film wstrzymano na czas nieokreślony. Ponoć z powodu skandalu Harveya Weinsteina. „Polaroidowi” na ujrzenie światła dziennego przyszło czekać aż do 2019 roku.

Kanadyjsko-norwesko-amerykański kinowy teen horror o zjawiskach nadprzyrodzonych pt. „Polaroid” jest porównywany do jednego z odcinków serialu „Czy boisz się ciemności?”, którego tytuł brzmi „The Tale of the Curious Camera”. Historie te faktycznie są do siebie podobne – na tyle, by rodzić podejrzenia, że twórcy „Polaroidu” świadomie czerpali z tego źródła. Piętnastominutowy filmik Larsa Klevberga pod tym samym tytułem również mógł powstać z tej inspiracji. Oczywiście nie mam pewności, czy epizod „The Tale of the Curious Camera” rzeczywiście grał tutaj jakąś rolę, ale... No powiedzmy, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak było. Nie zaskoczyłoby mnie też, gdyby co poniektórym omawiany film nasunął na myśl takie utwory, jak „Polaroidowy pies” (minipowieść autorstwa Stephen Kinga ze zbioru „4 po północy”, wydanego też pod tytułem „Cztery po północy”) oraz „Zdjęcie” (minipowieść/nowela Joego Hilla zamieszczona w zbiorze „Dziwna pogoda”). Bo w końcu wszystkie te dziełka koncentrują się na polaroidzie o nadnaturalnych właściwościach. I nic to, że owe właściwości różnią się od siebie – skojarzenia i tak się pojawiają, a przynajmniej ja o wspomnianych dziełach ojca i syna pomyślałam oglądając pełnometrażowy „Polaroid” Larsa Klevberga. Główna rola przypadła tutaj w udziale Kathryn Prescott, której moim zdaniem udało się udźwignąć tę rolę. Inna sprawa, że nie musiała się zanadto wysilać, bo Bird Fitcher to w gruncie rzeczy niewymagająca postać. Do takich bohaterek miłośnicy filmowego horroru już przywykli – zresztą to samo można powiedzieć o ludziach z jej otoczenia. Bird nie jest osobą rozrywkową. Śmierć ojca w wypadku, do którego doszło przed paroma laty sprawiła, że dziewczyna, że tak to ujmę szybciej dorosła. A w każdym razie zmieniła tryb życia – zaczęła unikać imprez, może nie tyle stronić od towarzystwa rówieśników, ile takie kontakty ograniczać. Teraz uczęszcza do szkoły średniej i pracuje w antykwariacie. Ma paru przyjaciół, ale nie spędza z nimi dużo czasu. A przynajmniej nie tyle, ile oni by chcieli. Po szkole najczęściej widuje się z niejakim Tylerem, ale tylko dlatego, że razem pracują. To właśnie od niego Bird dostaje tytułowego polaroida, model SX-70 produkowany od 1972 do 1981 roku. Bardzo rzadki i w dodatku w prawie doskonałym stanie. Aparat ma tylko jeden feler. Nic wielkiego, ot malutka niedogodność. Tylko tyle, że ów polaroid sprowadza śmierć na każdego, kto zostanie nim sfotografowany... Przeklęte aparaty w horrorze nie są co prawda żadnym novum, ale i nie sadzę, by komuś zdążyły się już przejeść. Nie są aż tak powszechne, czego nie można powiedzieć o ramach rzeczonej opowieści. Myślę, że z takim schematem fani kina grozy spotykają się co najmniej kilka razy w roku – co rok ten sam obyczaj, i tak aż do obrzy... yyy... wymiotów. No dobrze, opowieści grozy o nastolatkach zmagających się z nadnaturalnymi siłami zaskakująco rzadko niemożebnie mnie męczą, pomimo tego że trzymanie się przezeń utartych ścieżek determinuje przewidywalność. W „Polaroidzie” prawie wszystko wiadomo już na początku UWAGA SPOILER (prawie, bo znając tendencje filmowców scena z psem pozytywnie mnie zaskoczyła. Poza tym nierobiąca większego wrażenia historia przeklętego aparatu, w szczegółach przynajmniej na początku była nie do przeniknięcia) KONIEC SPOILERA i to z zakończeniem włącznie. Musiałam raz po raz napominać się, że protagoniści myślą wolniej ode mnie z racji pozycji, jaką zajmują, ażeby nie posądzać ich o nadmierną głupotę. Bird Fitcher i jej przyjaciele (nie aktorzy, żeby nie było) nie wiedzą, że są bohaterami sztampowego horroru. Widz tak, więc nic dziwnego w tym, że może „zaglądać w przyszłość”, wyprzedzać bohaterów „Polaroidu”. Oczywiście pod warunkiem, że zna reguły, jakimi rządzą się tego typu filmy. Straszaki z młodymi ludźmi w rolach głównych. Teen horrory tego typu, które kina sobie upodobały, które rokrocznie są wyświetlane na wielkich ekranach i to w niemałych ilościach.

Myślę, że Larsowi Klevbergowi zależało na przywołaniu w swoim pełnometrażowym debiucie ducha kina grozy lat 70-tych i 80-tych XX wieku, co by nawet pasowało zważywszy na wiek tytułowego „antybohatera”. Plansza tytułowa i końcowa oraz retrospekcje to oczywista oczywistość, ale pozostałe ujęcia, wprawdzie już nie tak mocno, ale też pachniały mi tamtym lepszym dla kina grozy okresem. Akcję „Polaroidu” osadzono w czasach współczesnych, o czym świadczą chociażby smartfony, ale zdjęcia odbiegają od tych, które najczęściej oglądamy w dzisiejszym mainstreamie. Nie chcę przez to powiedzieć, że przygaszona kolorystyka jest czymś niespotykanym we współczesnym horrorze. Najłatwiej znaleźć takie filmy poza głównym nurtem, ale i w kinach od czasu do czasu są pokazywane, dystrybuowane na szeroką skalę, ale to nie zmienia faktu, że taki styl kojarzy mi się przede wszystkim z filmami z lat 70-tych i 80-tych. Lars Klevberg i jego ekipa portretując zmagania Bird Fitcher i jej przyjaciół ze śmiercionośną siłą, która opętała stary aparat fotograficzny, nie poszli na całość z tą retro stylówą - zaledwie się o nią otarli, a szkoda, bo myślę, że w dobrym kierunku to szło. Wystarczyło zrobić jeszcze parę kroczków w tę stronę, by z całą mocą przywołać ducha kina grozy z dawnych lat. Tak by nikt nie miał wątpliwości, że to jeden z celów przyświecających Larsovi Klevbergowi, bo obawiam się, że w takim wypadku nie każdy o tym pomyśli. O ile oczywiście mu na tym zależało, o ile nie odniosłam podczas seansu „Polaroidu” błędnego wrażenia. Ale wróćmy do fabuły. Do tej konwencji, którą pewnie bardzo dobrze znacie. Więc tak mamy grupę nastolatków, która mierzy się z przeklętym przedmiotem. W tym przypadku jest to polaroid. Śmiercionośne przedmioty w horrorze przewijają się nader często – no wiecie różnego rodzaju nieożywione rzeczy, które opętuje jakaś nadprzyrodzona siła (duchy, demony etc.). Wybór aparatu umożliwił twórcom wprowadzenie dodatkowej, nazwijmy to, atrakcji. Nieoryginalnej, ale zawsze to jakiś dodatek, ekstra właściwość przeklętego przedmiotu, opętanego przez... Cóż, „Polaroid” to kolejny horror utwierdzający mnie w przekonaniu, że współcześni filmowcy (nie wszyscy) nie potrafią zrozumieć, że w tym gatunku mniej znaczy więcej. Albo inaczej: w przeciwieństwie do mnie (i wiem, że nie jestem w tym przekonaniu odosobniona) nie uważają, że efekty komputerowe zabijają realizm. Tak ważny w tym gatunku, i dotyczy to także horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych. Grunt w tym, by zmusić widzów do zawieszenia niewiary, a jak przepraszam odbiorca ma to zrobić, gdy atakuje się go sztucznie się prezentującymi wklejkami, w postaci CGI? Ja w każdym razie tego nie potrafię, ale przynajmniej mogłam się trochę pośmiać. To znaczy potem, bo wcześniej zdążyłam (głupia!) nabrać nadziei, że „Polaroid” ucieknie od nadmiernego efekciarstwa, że wszystkie ataki tajemniczej istoty będą przebiegały w taki sposób, jak na początku. Czyli, że zagrożenie nie będzie miało twarzy, że twórcy nie wybiegną poza cień i nienaturalnie się prezentującą dłoń. Nie chcę pisać „upiorną”, bo chyba lepiej unikać tego słowa w recenzji „Polaroidu” Larsa Klevberga – nie tylko w kontekście wzmiankowanej dłoni, ale w ogóle całej tej produkcji. Pomimo tego, że klimat nie jest najgorszy (przynajmniej nie ma plastiku) i że twórcy wykazują pewne starania w kierunku budowania napięcia - widać to zwłaszcza w momentach bezpośrednio poprzedzających ataki tajemniczej istoty – ale efekt jest taki sobie. Trochę to za lekkie, jak na mój gust i trochę za bardzo efekciarskie (gwoli sprawiedliwości, istnieje mnóstwo XX-wiecznych horrorów, w które powpychano nieporównanie więcej cyfrowych „bajerów”). Nieskutecznych jump scenek zresztą też tutaj nie brakuje, ale nie mogę powiedzieć, że z trudem przez to przebrnęłam. Dało się to oglądać, nawet zdołałam się w to zaangażować. Nie jakoś mocno, ale zawsze. Kibicowałam też stereotypowym bohaterom, pomimo tego, że praktycznie od początku, od momentu ich wprowadzenia, wiedziałam, jak potoczy się ich historia. Przez co będą musieli przejść i jak to się dla nich skończy. Bo to taki film, co to wszystko człowiek prawie od razu wie. Upraszczam. Niemożliwe jest natychmiastowe odkrycie wszystkich szczegółów, ale kierunek, całą tę ramę fabularną, miłośnicy horrorów z całą pewnością doskonale znają.

Taki średniawy ten film. Nic szczególnego tutaj nie ma, ale tak na odprężenie można sobie „Polaroid” zaserwować. Tuż po zakończeniu seansu, jeśli nie już w jego trakcie, w umysłach wielu fanów kina grozy pewnie będzie się on zlewał z innymi współczesnymi teen horrorami, a ściślej ze straszakami o młodych ludziach walczących z jakąś nadnaturalną siłą w sposób niezbyt emocjonalny. Ale i niezbyt męczący. To znaczy pod warunkiem, że ma się cierpliwość do tak konwencjonalnych i tak lekkich straszaków, w których nie brakuje jump scenek, jest trochę nowoczesnej (czytaj: sztucznej) technologii, ale nie jest jeszcze plastikowo. Odrobinka mroku, krztyna napięcia, przygaszone kolory, delikatnie zarysowana aura retro (zazwyczaj, ale znalazło się tu też parę wstawek silnie wionących tym magicznym duchem), stary polaroid i dający się lubić bohaterowie. Mimo, albo może dzięki temu, wpasowania ich w często wykorzystywane w kinie grozy modele osobowościowe. Czy dla tych atutów warto sięgnąć po pełnometrażowy debiut Larsa Klevberga? Ujmę to tak: mnie seans tego straszaka „dla grzecznych dzieci” uprzyjemniły, ale gdybym odpuściła sobie tę pozycję też nic by się nie stało. Innymi słowy: obejrzeć można, ale nie ma musu. To znaczy bynajmniej nie nazwałabym tego pozycją obowiązkową dla fanów nastrojowego horroru, tylko zapychaczem wolnego czasu dla tych co to akurat nie mają nic ciekawszego do zrobienia. Chociaż pewnie trochę wielkich sympatyków „Polaroid” jeszcze znajdzie – to pewne, jak to, że już wkrótce do kin trafi kolejny straszak o nastolatkach zmagających się (w podobny sposób) z jakąś nadprzyrodzoną siłą. A potem następny i kolejny, i...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz