czwartek, 10 grudnia 2020

„U babci straszy” (1988)

 

Po śmierci ojca, który wychowywał ich w pojedynkę, nastoletnia Lynn i jej młodszy brat David, trafiają pod opiekę dziadków. Niedługo po przeprowadzce do ich domu na farmie, nieopodal zostają odnaleziono zwłoki człowieka. Nowy kolega Davida mówi mu, że w tej okolicy już od jakiegoś czasu w tajemniczych okolicznościach umierają ludzie. I daje mu do zrozumienia, że jego dziadek w jakiś sposób jest w to zamieszany. David już wcześniej miał złe przeczucia odnośnie swoich nowych opiekunów, ale pewności, że on i jego siostra zamieszkali z bardzo niebezpiecznymi ludźmi, nabiera dopiero, gdy przypadkiem staje się świadkiem zbrodni.

U babci straszy” (oryg. „Grandmother's House” aka „Grandma's House”) to reżyserski debiut Petera Radera, między innymi współtwórcy scenariusza głośnego „Wodnego świata” z 1995 roku, który od paru lat zajmuje się głównie pisaniem książek. Oparty na scenariuszu Petera Jensena mało znany amerykański thriller (oficjalnie przypisywany również do gatunku horroru) „U babci straszy” został wyprodukowany przez Nico Mastorakisa, twórcę między innymi „Wyspy śmierci” (1976), który później wraz z Raderem wyreżyserował film akcji „Hired to Kill”, który też nie przyciągnął dużej widowni. W latach 80-tych XX wieku „U babci straszy” był dystrybuowany wyłącznie na kasetach wideo. Pod koniec tego stulecia trafił na rynek DVD, a w 2003 roku wypuszczono jego odrestaurowaną, szerokoekranową wersję.

Skazany na niszę? Wygląda na to, że tak, że thriller Petera Radera, „U babci straszy”, nigdy nie wyjdzie z cienia, w którym tak naprawdę trwa od czasu swojego wydania. A przecież jest to jedna z tych opowieści z dreszczykiem, która nie nastawia się na jakieś specyficzne, węższe grono odbiorców. Po ten obraz bez większych obaw może sięgnąć każdy, nawet tak zwany niedzielny odbiorca kina grozy. Wystarczy powiedzieć, że klimatem jest zbliżony do „Na przedmieściach” Joego Dante, wciąż chętnie oglądanego obrazu z 1989 roku. Tam mamy wprawdzie połączenie dreszczowca z czarną komedią, podczas gdy „U babci straszy” jest właściwie pozbawiony elementów humorystycznych, ale kolorystyka podobna. I ten pozorny spokój, ta „fałszywa idylla” – ta czająca się gdzieś pod płaszczykiem małomiasteczkowej sielankowości, malowniczości, wyraźnie wyczuwalna zgnilizna i w sumie na bieżąco uwypuklana wielce podejrzanymi widokami i niezbyt luźno rzucanymi przez niektóre postacie uwagami. Film otwiera pogrzeb ojca nastoletniej Lynn i jej młodszego brata Davida (przeciętna kreacja Kim Valentine i naprawdę angażujący występ Erica Fostera), który od śmierci ich matki wychowywał ich w pojedynkę. Teraz rodzeństwo tafia pod opiekę dziadków (w tych dobrze odegranych rolach Ida Lee i Len Lesser) – przeprowadza się na ich farmę, do przytulnego domku oddalonego od innych budynków mieszkalnych. Leżącego na obrzeżach amerykańskiego miasteczka, gdzie, jak to się mówi, wszyscy się znają. To zwarta, skonsolidowana społeczność, w której oczywiście jest też trochę „czarnych owiec”, ale ogólnie tutejsi mieszkańcy trzymają się razem. David i Lynn nie są jednak tak zupełnie obcy, bo choć ostatnie lata spędzili gdzie indzie, to wcześniej jakiś czas mieszkali tutaj z matką. W domu dziadków, którzy teraz budzą niepokój u Davida. To absolutnie nie jest ich celem, ale chłopiec praktycznie od początku patrzy na nich podejrzliwym okiem. Coś mu w nich nie pasuje. Nie wie jeszcze, co konkretnie, ale bez wątpienia czuje się dość niekomfortowo w ich towarzystwie. To jeszcze dziecko, więc można założyć, że przywiązuje zbyt dużą wagę do koszmarnego snu, jaki nawiedził go tuż po przeprowadzce na farmę. Jego nieufną postawę względem dziadków można też tłumaczyć nagłą stratą ukochanego ojca. Traumą, którą przeżywa w związku z tym. Tęsknotą za rodzicem, którego wprost ubóstwiał i niemożnością zaakceptowania nowego porządku. Może David po prostu potrzebuje więcej czasu od Lynn, żeby pogodzić się ze zmianą miejsca zamieszkania i przede wszystkim przejęciem obowiązków, które do niedawna spoczywały na jego ojcu, przez sympatycznych przecież dziadków... Tylko że podejrzenia chłopca mogą nie być bezzasadne. Babcia i dziadek istotnie mogą mieć jakieś mroczne tajemnice. Chować więcej niż jednego trupa w szafie. Albo w piwnicy. W każdym razie źle się dzieje w tych stronach. Od czasu do czasu blisko domu dziadków znajdowane są ludzkie zwłoki i na dodatek w pobliżu kręci się jakaś tajemnicza kobieta. Kobieta, która może być duchem – zjawą, która albo chce pomóc podopiecznym „strasznych staruszków”, albo wyrządzić im krzywdę. Im i zapewne ich dziadkom, którzy być może są winni jej śmierci. Historię przedstawioną w „U babci straszy” śledzimy niejako z perspektywy dziecka. Nie dosłownie jego oczyma, ale to nieletni David stoi w centralnym punkcie tej wciągającej opowieści. Opowieści, która dzisiejszym widzom może nasuwać na myśl „Wizytę” M. Nighta Shyamalana, tutaj też bowiem mamy małoletnie rodzeństwo, którzy przybywają do domu podejrzanych dziadków, ale w szczegółach historie te znacznie się już różnią. A najlepsze moim zdaniem w „U babci straszy” jest to, że aż do finału nie wiemy, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Cała wstrząsająca prawda zostaje ujawniona tuż przed napisami końcowymi. Prawda, która powinna większość (jeśli nie wszystkich) odbiorców omawianego widowiska Petera Radera, potężnie zaskoczyć. Choć nie u każdego będzie to zaskoczenie pozytywne, co wnoszę z niektórych opinii na temat tego obrazu. Mówiąc w skrócie: nie każdemu się to klei, ale mnie jakoś wrażenie niespójności, czy poczucie nieprawdopodobieństwa nie dopadło. Ja to kupuję.

Imponująca jest lekkość, z jaką rozsnuto historię rodzeństwa, które trafia na potencjalnie niebezpieczną farmę. A właściwie to historię Davida, bo to on prawie niezmiennie gra tutaj pierwszej skrzypce. Chłopiec poniekąd osamotniony w swoich podejrzeniach względem dziadków. Poniekąd, bo są w okolicy ludzie, którzy, można powiedzieć, podzielają jego obawy. Wśród dzieci ponad wszelką wątpliwość, ale można odczuć, że przynajmniej jeden z miejscowych policjantów bacznie przygląda się dziadkowi Davida i Lynn. Nie można jednak całkowicie odrzucić ewentualności, że on również jest w zmowie. Bo z czasem pojawiają się przesłanki wskazujące na jakiś szerzej zakrojony spisek. Spisek obejmujący nie tylko babcię i dziadka, ale także innych członków tutejszej ludności. Poczucie paranoi narasta, ale nie osiąga ono jakichś nadludzkich rozmiarów – nie jest to pokaz na miarę „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego. Ani pod tym, ani pod żadnym innym względem. „U babci straszy” to nieporównanie lżejsze podejście do kina grozy. Poza finałem raczej nie uświadczy się tutaj gwałtownych skoków na emocjonalne wyżyny. Niemniej całą tę opowieść – od początku do samiuteńkiego końca – śledziłam, a właściwie to pochłaniałam, z nie tak znowu małym napięciem. W dodatku co rusz wzrastającym, ale jednak (poza ostatnią sceną) ani razu niewychodzącym daleko poza „bezpieczną strefę”. Inaczej mówiąc: bez szarżowania. Za to z dużym skupieniem na fabule i postaciach. Mroczna przygoda Davida na farmie dziadków jest tak konsekwentnie, tak przystępnie prowadzona, że nawet co bardziej banalne zagrania łatwo przyjąć bez rozdrażnienia. A przynajmniej mnie nic nie mogło do siebie zrazić. Nie tylko dlatego, że nie należę do uporczywych poszukiwaczy oryginalności w kinie grozy, że nadal znajduję przyjemność w obcowaniu z twardymi schematami, wielokrotnie wykorzystywanymi w horrorze i thrillerze motywami, które zważywszy na wiek „U babci straszy”, gdy były wymyślane na użytek tego scenariusza, pewnie odznaczały się większą świeżością. Od tego czasu „paru” (w tym przypadku przypuszczalnie) knujących coś złego osób w podeszłym wieku w kinie grozy się już przewinęło, ale na tym bynajmniej nie kończą się znajomo brzmiące wątki w pierwszym reżyserskim osiągnięciu Petera Radera. Oprócz tego dostajemy sygnały każące przygotować się na atak przynajmniej jednego seryjnego mordercy. Bo najwyraźniej już od jakiegoś czasu w okolicach gospodarstwa dziadków Davida i Lynn „ludzie padają jak muchy”. Jest też tajemnicza kobieta, na którą szczególną uwagę zwraca główny bohater filmu. David ciągle ją widuje. Widzi jak bacznie mu się przygląda w różnych miejscach, nie tylko na ziemi dziadków, ale głównie tego rejonu zdaje się trzymać. Te drobne zakłócenia codzienności chłopca, te szybkie wejścia tajemniczej niewiasty, sfilmowano tak, by odbiorca nabrał podejrzeń, że Davida prześladuje duch. A więc klasyczna ghost story – czy to traktująca o przybyszce zza światów, która pragnie chronić niewinne dzieci, czy takiej, która chce pomścić swoją własną krzywdę zabiciem nie tylko swoich oprawców, ale także ich ukochanych wnuków. Równie dobrze ta enigmatyczna kobieta może być człowiekiem z krwi i kości, która, jak wyżej, planuje albo coś złego, albo dobrego. Na dokładkę dostajemy domniemany małomiasteczkowy spisek – zmowę mieszkańców tej rzekomo spokojnej okolicy, do której na swoje nieszczęście trafia osierocone rodzeństwo. Zmowę być może wymierzoną przeciwko niemile widzianym przyjezdnym/przejezdnym. Nie unikniemy też w „U babci straszy” takich prostych banałów, jak przedłużające się trudności z uruchomieniem samochodu w obliczu wzmożonego zagrożenia albo pewien niefortunny strzał przez drzwi. Wywrotka podczas pieszej ucieczki też musiała się pojawić, ale akurat ten tradycyjny wybieg unaoczniono w sposób... Aua! Zabolało. Dzięki efektywnej pracy operatora kamery. Tu jesteśmy już w dynamicznej partii scenariusza. „U babci straszy” można bowiem podzielić na dwie części. Przez większość czasu tempo jest dość wolne. Twórcy wówczas bardziej bazują na podejrzeniach: dręczących wątpliwościach, niejasnych zamiarach przede wszystkim dziadków Davida i Lynn, a momentami też ich przyjaciół, oszczędniejszych w formie i dość niekonkretnych alarmach docierających do Davida, które i nam trudno będzie ignorować, zbywać je lekceważącym wzruszeniem ramion (tj. wszystko to tłumaczyć sobie wybujałą wyobraźnią chłopca, którego właśnie dotknęła nieodwracalna, bardzo bolesna strata). Na dalszym etapie akcja pędzi już w zastraszającym tempie. Dostajemy zaskakująco długą i oczywiście zaciekłą walkę o życie. Walkę młodych ludzi, którzy najprawdopodobniej odkryli już wszystko, co było do odkrycia. Zaskoczyło mnie to, bo wcześniej nic nie zwiastowało aż tak przedłużonej konfrontacji „dobra ze złem”. Że w końcu musi do niej dojść było wiadome od początku, ale że tak długo to potrwa? Nie, na to przygotowana nie byłam. Ale spokojnie nawet mnie, osobę preferującą wolniejsze klimaty, ta szaleńcza przeprawa zmęczyć nie zdążyła. Za dużo ciekawych rzeczy się działo. Wystarczająco emocjonujących. A na deser, jak już się rzekło, „zatrzęsienie ziemi”. W każdym razie szykujcie się na przynajmniej lekki wstrząs.

Dla jednych horror z nurtu slash (z duchem w tle?), dla innych rasowy dreszczowiec, a jeszcze inni reżyserski debiut Petera Radera odbierają jako swoistą hybrydę tych dwóch rodzajów kina. Ale to chyba sprawa drugorzędna. Wydaje mi się, że bez względu na to, do jakiego gatunku sobie „U babci straszy” dopasujemy, nie będzie to w jakiś zasadniczy sposób rzutować na nasz ogólny odbiór. Nie, że każdemu ta propozycja podpasuje, bo i nie każdy szuka takich lżejszych klimatów. Z wyjątkiem końcówki filmowcy dość delikatnie obchodzą się tutaj z widzem. Żadne tam mocne kino, pozycja dla ludzi o „nadludzko” silnych nerwach i żelaznych żołądkach. Nie, to już prędzej oferta dla prawie całej rodziny. Prawie, ponieważ jednak wolę (głównie pomna finału) nie polecać tego najmłodszym. Bo oczywiście gorąco polecam tę mało znaną (szok!) pozycję, ale na wszelki wypadek nie tym, którzy zwykle nie znajdują przyjemności w kontaktach z „dreszczowymi” opowieściami (czy to thrillerami, czy horrorami) utrzymanymi w takiej bardziej familijnej atmosferze. No powiedzmy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz