Posiadłość Lexham Manor leżąca na angielskiej prowincji. Imponujące domostwo należące do bogatego, opryskliwego, kłótliwego starszego człowieka, Nathaniela Herriarda. W tym właśnie miejscu jego brat, Joseph Herriard, który od dwóch lat mieszka tutaj wraz ze swoją żoną Maud, postanawia urządzić Święta Bożego Narodzenia w większym gronie. Choć właściciel Lexham Manor sprzeciwia się temu pomysłowi, z inicjatywy Josepha do jego azylu wkrótce ściągają goście: arogancki, złośliwy bratanek Nathaniela i Josepha, główny kandydat na spadkobiercę tego pierwszego, Stephen Herriard, który zabiera ze sobą swoją narzeczoną, piękną niewiastę, Valerie Dean, której obecność najbardziej denerwuje Nata; siostra Stephena, Paula Herriard, aktorka teatralna, która przybywa wraz z wywodzącym się z niższej klasy społecznej Willoughby'ego Roydona, autora sztuki, na wystawieniu której bardzo zależy Pauli; partner w interesach Nathaniela i jego wieloletni przyjaciel nazwiskiem Edgar Mottisfont oraz daleka kuzynka Herriardów, Mathilda Clare. Wraz z ich przybyciem w Lexham Manor pojawia się mocno napięta atmosfera. Szybko też zaczynają się kłótnie, głównie z Nathanielem Herriardem, człowiekiem o bardzo trudnym charakterze. Który zostaje zamordowany w wigilijny wieczór. Jego ciało zostaje odnalezione w zamkniętej na klucz sypialni na piętrze. Miejscowa policja przekazuje sprawę Scotland Yardowi. Prowadzić ma ją inspektor Hemingway, któremu towarzyszy niedoświadczony młody śledczy, sierżant Ware. Aby znaleźć sprawcę policjanci będą musieli między innymi rozwikłać zagadkę zamkniętego pokoju i uważanie przyjrzeć się wszystkim osobom przebywającym w domu denata, bo nie mają powodów zakładać, że zabójca przybył z zewnątrz.
Angielka Georgette Heyer swoją pisarską karierę rozpoczęła w roku 1921 (miała wówczas zaledwie dziewiętnaście lat) powieścią romantyczną „The Black Moth” napisaną specjalnie dla brata, która odniosła komercyjny sukces. Aż do roku 1931, kiedy to pojawiła się jej pierwsza powieść kryminalna zatytułowana „The Canqueror”, pisała wyłącznie romanse i powieści historyczne. Potem już miała zwyczaj wydawać jeden romans i jeden kryminał rocznie. W tym drugim gatunku Heyer „powołała do życia” dwóch policyjnych detektywów, nadinspektora Hannasyde'a i inspektora Hemingwaya, którzy gościli w wielu jej książkach. Nie zyskali oni takiej popularności, jak Sherlock Holmes Arthura Conana Doyle'a czy Herkules Poirot Agathy Christie, ale niewątpliwie jakąś rozpoznawalność zyskali. Twórczości kryminalnej Georgette Heyer (której w pracy bardzo pomagał mąż) najczęściej zarzucano brak oryginalności, a chwalono ją głównie za humor. I za drobiazgowy styl, który jednak bywał też powodem ostrej krytyki. Pierwotnie wydana w 1941 roku powieść „Envious Casca” aka „A Christmas Party” (pol. „Zbrodnia wigilijna”) jest szóstą z kolei książką spod znaku „Hannasyde i Hemingway” (tutaj bez tego pierwszego), ale znajomość poprzednich tomów nie jest niezbędna do nadążania za tą historią.
Angielskie wyższe sfery w pierwszej połowie XX wieku. Fikcyjny ród Herriardów, ogromna wiejska posiadłość najbogatszego z nich, która w okresie Świąt Bożego Narodzenia staje się areną zbrodni. Okładka polskiego wydania świątecznej opowieści Georgette Heyer – projekt Pauliny Radomskiej-Skierkowskiej – sprawiła, że aż zachłysnęłam się z wrażenia. Przepiękna, oszałamiająca wręcz robota! Robota, która, co przyznaję nie bez wstydu, była jednym z głównych powodów mojego zainteresowania tą pozycją. Obok wieku książki oraz skrótowego opisu jej fabuły. „Zbrodnia wigilijna” to pierwszy utwór Georgette Heyer, jaki wpadł mi w ręce, ale z całą pewnością nie ostatni. Bo się zakochałam. Bo ta nieżyjąca już autorka, bez widocznego trudu, sprawiła, że zniknęłam. Wyparowałam z tego świata i dołączyłam do fascynującego towarzystwa spędzającego Święta Bożego Narodzenia w Lexham Manor. Zabytkowym, przepastnym domostwie, w którym sprawy właściwie od początku źle się układają. W każdym razie nie po myśli Josepha Herriarda, byłego aktora, który zorganizował to, jak się okazało, tragiczne w skutkach spotkanie zwaśnionych jednostek. W rodzinie Herriardów sprzeczki zawsze były na porządku dziennym. Można nawet założyć, że kłótnie to coś w rodzaju ich hobby. A na pewno jedna z ulubionych rozrywek Nathaniela Herriarda, najbogatszego członka tej osobliwej familii, który nawet nie stara się ukryć swojej niechęci do ludzi goszczących w jego nieskromnych progach. Nikt nie ma wątpliwości, że właściciel Lexham Manor wolałby spędzić te święta w samotności. Ewentualnie z bratem i bratową (nie licząc służby), którzy przed dwoma laty wprowadzili się do niego. Joseph uparł się jednak na spędzenie tych świąt w szerszym gronie i podszedł do tego z właściwym sobie nadmiernym entuzjazmem. Naiwnie wierząc, że uda mu się załagodzić wszelkie spory. Joseph uważa się za dobrą duszę tej rodziny, za człowieka potrafiącego „lać oliwę na wzburzone morze”. Mającego swoje sposoby na godzenie innych, a tym samym zapewnianie przyjemnej, relaksującej atmosfery w domu. Ale szybko okazuje się, że zdanie, jakie Joseph ma o sobie samym jest, delikatnie mówiąc, podkoloryzowane. Okazuje się bowiem, że jego przesadnie radosna postawa, jego nachalna wręcz uprzejmość, jego nieustające nadskakiwanie innym, niektórych bardziej denerwuje, niż uspokaja. A spokój bardzo by się wszystkim przydał, nawet jeśli nie wszyscy za nim tęsknią. Na pewno nie Nathaniel Herriard, starszy pan, który najwyraźniej „gra swoją chorobą” (lumbago). Kiedy mu to pasuje, pokazuje się jako człowiek cierpiący, zmagający się z dotkliwymi bólami fizycznymi, które jakoś nie przeszkadzają mu brać czynnego udziału w zażartych „dyskusjach”. Właściwie to w głośnych kłótniach. Heyer daje do zrozumienia, że Nathaniel jest mizoginem, który na dodatek czepie perwersyjną przyjemność z wściekłości, jaką celowo wzbudza w gościach nie tyle jego, ile Josepha. Każdy, kto go zna jest przekonany, że największymi względami cieszy się u Nathaniela syn jego dawno zmarłego brata, Stephen Herriard. Młody człowiek dorównujący mu arogancją, tak jak on nieszczędzący innym przykrych słów, i też mający jak najgorsze zdanie o swoim rodzie. Jego siostra Paula również nie należy do najżyczliwszych osób, ale w przeciwieństwie do Stephena i Nathaniela, nie traktuje wszelkich kłótni jak najlepszej na świecie rozrywki. Jest jedną z tych, którzy najczęściej wdają się podczas tych nieszczęsnych świąt, w sprzeczki, ale głównie dlatego, że jest osobą łatwo poddającą się emocjom – nie umie nad nimi panować tak jak Stephen, który swoją drogą jest w tym najprawdziwszym mistrzem – a nieustępliwa postawa jej stryja, jego uparte odmowy sfinansowania sztuki napisanej przez jej znajomego, Willoughby'ego Roydona, który również gości w Lexham Manor, sprawiają, że Paula aż kipi od negatywnych emocji. Gniew na Nathaniela coraz bardziej w niej rośnie. I nie tylko w niej, bo taki właśnie jest Nat: „człowiek stworzony po to, by psuć innym krew”.
Z tego niewesołego grona osób zgromadzonych w imponującej posiadłości na angielskiej prowincji (niedaleko Londynu) z okazji Świąt Bożego Narodzenia, autorka stosunkowo szybko wyłania kogoś, kto wydaje się prawdziwą dobrą duszą tego towarzystwa. Uważną obserwatorkę wydarzeń i ludzi, osobę cechującą się niemałą przenikliwością i potrafiąca wyciągać wnioski, które zdają się umykać całej reszcie. Mowa o Mathildzie Clare, kobiecie bardzo nieurodziwej, co podkreśla autorka, ale co ważniejsze: kobiecie mającej najtrzeźwiejszy ogląd na tę, chyba można powiedzieć, dysfunkcyjną rodzinę. Mathildzie nie zależy na łagodzeniu atmosfery (w każdym razie nie tak, jak Josephowi), ale da się odczuć, że na wielu działa niczym balsam. Jedynie narzeczona Stephena, Valerie Dean, piękne dziewczę z niewielkim rozumkiem, patrzy na nią złym okiem. Bo widzi w niej konkurencję – ma powody przypuszczać, że Mathilda zagraża jej związkowi z, jak zakłada, już niedługo bardzo bogatym mężczyzną. I jest jeszcze dramatopisarz bezskutecznie starający się „sprzedać” Nathanielowi swoją „wielką sztukę” oraz wieloletni przyjaciel głowy rodu Herriardów, który tuż po dotarciu do Lexham Manor wdał się z Nathanielem w zażartą kłótnię, której powodu chyba nie zna nikt poza tą dwójką. I wreszcie Maud, małżonka Josepha, która albo jest nadzwyczaj inteligentną i przebiegłą kobietą, albo osobą nieco oderwaną od rzeczywistości. Nieco?! Jest morderstwo, jest policyjne śledztwo w tej sprawie i oczywiście, jak zawsze u Herriardów, mnóstwo kłótni, gróźb i rzecz jasna nieskrywanych podejrzeń, a głowę Maud zaprząta jedynie jej zaginiona książka. Tak się kobiecina w nią wciągnęła, a jakiś niegodziwiec nie dał jej poznać zakończenia... Bo chyba można założyć, że książka została skradziona i to przez kogoś z tego skłóconego towarzystwa. W sumie każdy zapalony czytelnik w takiej sytuacji nielicho by się wkurzył, ale czy z porównywalną determinacją wszcząłby poszukiwania nawet najbardziej fascynującej lektury, gdy tuż obok toczy się śledztwo w sprawie zabójstwa, powiedzmy, bliskiej mu osoby? Powiedzmy, bo Maud nie była przywiązana do Nathaniela. Tak naprawdę to wygląda na to, że nie zależy jej na nikim w tym domu. I na niczym, poza utraconą książką. Trzyma się na uboczu i w żaden sposób nie daje po sobie poznać, że choćby w najmniejszym stopniu interesuje ją cokolwiek, co dzieje się wokół niej. No chyba, że akurat nawinie się ktoś, komu będzie mogła przedstawić losy bohaterki później zaginionej książki - wtedy Maud gada jak najęta, nie bacząc na to, że absolutnie nikogo nie interesuje treść jakiegoś utworu literackiego. Przezabawna postać, którą osobiście uważam za jedną z największych atrakcji z przygotowanych przez Georgette Heyer na użytek „Zbrodni wigilijnej”. Chyba nawet większą od niezwykle frapującego Stephena – raczej nietypową osobowość, dość niezwykłą. I tak tajemniczą, jak tylko można. Ach, i jest jeszcze służba, z wścibskim, zarozumiałym kamerdynerem na czele. Mężczyzną, który najpewniej zna najskrytsze tajemnice Herriardów. Prowadzący sprawę zabójstwa Nathaniela Herriarda, inspektor Hemingway bierze też pod uwagę możliwość, że albo kamerdyner, albo lokaj denata mieli swój udział w przedwczesnej śmierci swojego wymagającego chlebodawcy. Inspektor Hemingway to megaloman i zatwardziały cynik. Człowiek święcie przekonany, że mało kto, jeśli w ogóle ktoś, w jego fachu dorównuje mu błyskotliwością. Swojego protegowanego, sierżanta Ware'a, traktuje protekcjonalnie, ciągle przypomina, że nigdy nie osiągnie tego, co on. Bo nie ma wyobraźni, sztuka dedukcji to dla niego czarna magia, nie jest należycie spostrzegawczy i przede wszystkim brakuje mu tego wrodzonego instynktu, tej detektywistycznej żyłki, jaką ma on, genialny inspektor Hemingway. Talentu do rozwiązywania nawet najtrudniejszych zagadek, istotnie nie można Hemingwayowi odmówić, ale to jakoś nie umniejszało we mnie poczucia, że jest typem zakochanym w samym sobie. Człowiekiem, któremu mimo wszystko przydałoby się trochę pokory. Teraz ma do rozwiązania jedną z trudniejszych zagadek kryminalnych w swojej karierze – klasyczną tajemnicę zamkniętego, najprawdopodobniej od wewnątrz, pokoju. Tajemnicę, której nie rozwiąże dopóki nie zapozna się z „bohaterami tego dramatu”. Ze wszystkimi ludźmi, którzy przebywali w Lexham Manor (czyli w domu, w którym w Wigilię Bożego Narodzenia padł trup). Dopóki nie odkryje wszystkich mrocznych sekretów tego dość egzotycznego, bardzo interesującego towarzystwa. Intrygę Georgette Heyer buduje w „Zbrodni wigilijnej” bardziej dialogami niż fragmentami stricte opisowymi. One też są, ale najwięcej dowiadujemy się z rozmów (rzadziej monologów) toczonych tak wśród podejrzanych, jak pomiędzy policjantami starającymi się rozwikłać tę skomplikowaną sprawę. Z bardzo obrazowych rozmów, trzeba zaznaczyć. Pełnych najdrobniejszych detali, rozbudowanych, wprost przepięknie napisanych (brawa też dla tłumacza Piotra Kusia: wydanie Zysk i S-ka z 2020 roku), po mistrzowsku skonstruowanych wywodów na przeróżne tematy. Nie tylko na temat zbrodni, jaka dokonała się pod tym dachem. Finanse Herriardów, osobiste animozje, sekrety i sekreciki, a to wszystko w atmosferze... Świąt Bożego Narodzenia? Niezupełnie, bo choć akcja toczy się w tym okresie, to raczej nie znajdzie się w owym dziele tej specyficznej magii, jaką wielu automatycznie łączy w myślach z tymi konkretnymi świętami. Za to jest mrocznie, jest niebezpiecznie i zaskakująco ciasno. Klaustrofobicznie. A napięcie.. Napięcie jest wręcz nieznośne!
Mistrzowski kryminał od Georgette Heyer. Powieść napisana w pierwszej połowie XX wieku, która moim zdaniem w ogóle się nie zestarzała. Coś takiego mogłoby powstać i w naszych czasach. Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że nie każdy współczesny autor specjalizujący się w kryminałach, by temu podołał. Tylko ci najbardziej uzdolnieni, bo „Zbrodnia wigilijna” to w moim mniemaniu samiuteńki szczyt. Kryminał doskonały! Cudny! Jeden z najlepszych, jakie w życiu czytałam! Klasyczna zagadka kryminalna w zacisznej, odludnej scenerii, w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Świąt, które zakłóca nie tylko zabójstwo najprawdopodobniej dokonane przez kogoś z wewnątrz. Emocjonująca opowieść o zepsutych ludziach z wyższych sfer (ale nie tylko), wśród których najwyraźniej są i tacy, którzy skrywają jakieś, przynajmniej pozornie niezwiązane z wigilijną zbrodnią, brudnej sekrety. Opowieść, którą całym sercem pokochałam, pomimo tego, że bez najmniejszego wysiłku w błyskawicznym tempie rozpracowałam tożsamość zabójcy.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz