poniedziałek, 14 grudnia 2020

„Niedosyt” (2019)

 

Spodziewająca się dziecka Hunter Conrad nie musi pracować, bo jej mąż Richard zapewnia im obojgu dostatnie życie. Hunter nie musi uczestniczyć w towarzyskich dyskusjach, ponieważ nikogo nie obchodzi jej zdanie. Od Hunter oczekuje się jedynie tego, by dbała o potrzeby mężczyzny swojego życia i ładnie wyglądała. Kobieta uparcie wmawia sobie, że niczego jej nie brakuje, że jest zadowolona ze swojego życia, ale w głębi ducha wie, że nie jest szczęśliwa. Żyje w złotej klatce i nawet nie stara się z niej wydostać. Jej rutynę niespodziewanie zaczyna zakłócać przemożny apetyt na niewielkie niejadalne przedmioty, któremu Hunter z coraz większą ochotą się poddaje. I stara się utrzymać tę słabość w tajemnicy przed mężem.

Bardzo dobrze przyjęty przez krytykę pierwszy pełnometrażowy film fabularny Carlo Mirabelli-Davisa oparty na jego własnym scenariuszu, w głównej mierze zainspirowanym smutną historią jego babci. Amerykańsko-francuski niezależny thriller psychologiczny pt. „Niedosyt” aka „Łaknienie” (oryg. „Swallow”) uznaje się za film feministyczny, który na dodatek (oczywiście niezamierzenie) dotknął lęków szczególnie żywych w czasie pandemii COVID-19. Mirabella-Davis zdradził, że swego rodzaju prototypem głównej bohaterki „Niedosytu” była jego cierpiąca na nerwicę natręctw (objawiającą się między innymi obsesyjnym myciem rąk) babcia. Gospodyni domowa w latach 40-tych i 50-tych XX wieku, która na polecenie męża została umieszczona w zakładzie psychiatrycznym, gdzie poddawano ją terapii elektrowstrząsami, wdrożono terapię szokową i przeprowadzono lobotomię, na skutek czego straciła smak i węch. Filmowymi inspiracjami Mirabelli-Davisa były „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, „Życie na fali” Nicholasa Raya, „Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela” Chantal Akerman, „Kobieta pod presją” Johna Cassavetesa i „Schronienie” Todda Haynesa. Co nieco zaczerpnął też z twórczości Alfreda Hitchcocka, Douglasa Sirka i Dario Argento. Pierwszy pokaz filmu odbył się w kwietniu 2019 roku na Tribeca Film Festival, a w szerszy obieg został wpuszczony w pierwszym kwartale roku 2020.

Pica to zaburzenie psychicznie polegające na konsumowaniu niejadalnych przedmiotów. Taka przypadłość dotyka główną bohaterkę „Niedosytu” Carlo Mirabelli-Davisa, brzemienną gospodynię domową Hunter Conrad, w którą w obłędnym stylu wcieliła się Haley Bennett. Pozornie kobieta ma wszystko: przystojnego męża, który nie szczędzi jej drogich prezentów, ładny i przestronny dom w spokojnej, malowniczej okolicy oraz mnóstwo wolnego czasu, który może poświęcać swojej artystycznej pasji. Życie jak w bajce, chciałoby się rzec. Gdyby tylko Hunter miała większe pole do samostanowienia. Nie trzeba się zbytnio w jej sytuację zagłębiać, żeby powiązać Hunter z żonami ze Stepford. Do reszty oddana mężowi: pilnie dbająca o jego potrzeby, robiąca wszystko, co w jej mocy, by czuł się szczęśliwy. I obsesyjnie wręcz pilnująca czystości w domu. Poza tym przykłada dużą wagę do nawet najdrobniejszych detali wystroju wnętrz. Równie ważny jest dla niej ogród. I w tych kwestiach ma dużą swobodę – jej mąż Richard jedynie tutaj dał jej prawo decydowania. We wszystkich pozostałych obszarach życia to on podejmuje decyzje. Ona zwykle pyta go o zdanie przed wprowadzeniem jakiejś, w jej mniemaniu, większej zmiany w domu i ogrodzie, ale Richie nie odwzajemnia się tym samym. Hunter zresztą tego nie oczekuje. A przynajmniej nie świadomie, bo gdzieś w głębi ducha niewątpliwie tkwi w niej potrzeba uzyskania większej decyzyjności w sprawach bieżących. Reżyser i scenarzysta „Niedosytu” chciał, by widz patrząc na Hunter myślał o gospodyniach domowych z lat 50-tych XX wieku. Akcję osadzono w czasach współczesnych, ale w pierwszych etapach tego intensywnego widowiska ma nam towarzyszyć wrażenie „cofnięcia się w czasie”. A raczej swego rodzaju nałożenia starego na nowe. Mirabella-Davis historią Hunter przede wszystkim chciał dać nam do zrozumienia, że tak zwana rewolucja obyczajowa, jaka dokonała się potem, tak do końca nie wypleniła godzących w jednostkę paradygmatów, przodującego stylu życia z tamtych „zamierzchłych czasów”. Innymi słowy: na tym polu jest jeszcze sporo do zrobienia. Rewolucja obyczajowa musi trwać, choćby po to, by przekonać takie kobiety, jak Hunter, że nie urodziły się po to, żeby być swoistą „ozdobą” dla swoich życiowych partnerów. Ozdobą, ale i służbą, bo choć Richarda trudno odbierać jako despotę, ciemiężyciela, fizyczną przemocą wymuszającego posłuszeństwo na małżonce, to nie da się ukryć, że zyskał ogromną władzę nad kobietą, którą najprawdopodobniej szczerze kocha. Na swój sposób, ale wygląda na to, że kocha. Możliwe, że jest jednak tak krótkowzroczny, by sądzić, że do spełnienia Hunter wystarczy prowadzenie domu, regularne obdarowywanie jej ładnymi prezentami i częste wyrazy czułości (przytulanie, głaskanie, całowanie, namiętny seks). Richard nie zastanawia się nad tym, czy aby jego żona nie chciałaby rozwijać się zawodowo albo chociaż być pytana o zdanie w sprawach, którymi on się zajmuje, a które tak naprawdę dotyczą ich obojga. Wcześniej może i nie miał powodów do takich rozważań – nic, a w każdym razie nic, co mocno rzucałoby się w oczy, nie świadczyło o tym, że jest nieszczęśliwa – ale niedługo po tym jak Hunter zaszła w ciążę pojawiły się dość czytelne przesłanki, które łatwo odebrać, jako dręczącą tęsknotę za innym życiem. Zespół Pica, który dopada naszą bohaterkę łatwo interpretować jako wyraz buntu. Albo po prostu straszne następstwo długo tłumionej potrzeby decydowania o sobie. Rozpaczliwym krzykiem za wolnością. To jednak głos wołającego na puszczy, bo mężczyźni „mający nad Hunter władzę” - jej mąż i teść - albo pozostają ślepi na jej największe potrzeby, albo z premedytacją starają się przywrócić status quo, tj. wymusić na Hunter powrót, najlepiej z szerokim uśmiechem na ustach, do starego, tak wygodnego dla nich, układu. Ta rodzina przywykła do patriarchatu, Hunter więc staje się swoistą anomalią. Nieświadomie zaczyna burzyć utrwalony porządek – model życia wpływowego rodu, z którego wywodzi się Richard. Człowiek, którego też (tak jak Hunter) można uznać za niewolnika. Niewolnika wygórowanych oczekiwań niepodzielnego władcy tej dysfunkcyjnej rodzinki.

Klimat „Niedosytu” Carlo Mirabelli-Davisa jest płynny. W początkowej fazie filmowcy celują w stylistykę retro. Starają się też atmosferą – nie tylko konstrukcją czołowej postaci – przywołać lata 50-te XX wieku. Nie można tu mówić o maksymalnym upodabnianiu zdjęć do obrazów z tej epoki. To nie tyle przypomina film z tamtych czasów, ile nowe podejście, powiedzmy nowoczesne wydanie duszy, jaka się w nich zachowała. „Niedosyt” wpisuje się w tak zwaną nową falę kina grozy, a więc fabuła rozwija się nieśpiesznie, ze stosunkowo silną koncentracją na postaciach, uważam, z maksymalną dbałością o odpowiedni klimat (tożsamy z tekstem) i z minimalnym wykorzystaniem dosadniejszych efektów specjalnych. Chociaż z tą dosadnością to trochę przesadziłam, bo raczej trudno za takowe uznać (w każdym razie na pewno częstym odbiorcom krwawego kina grozy) krople krwi na języku Hunter i niewielką czerwoną plamę na prześcieradle podczas badania endoskopowego (ekspertką w tym temacie wprawdzie nie jestem, ale czy aby w tym przypadku bardziej od gastroskopii nie byłaby wskazana kolonoskopia?). Do tego niezbyt obfite wymioty, zaledwie odrobinka stolca i jeszcze trochę krwi na i w muszli klozetowej. Z jednej strony żałuję, że Carlo Mirabella-Davis nie popłynął na fali body horroru, że nie wkomponował w to wyrazistych, niepięknych elementów horroru cielesnego. W każdym razie agresywniejszych, bo muszę zaznaczyć, że niektórym widzom tyle wystarczyło, by uznać, że „Niedosyt” w ten prąd też się wpisuje. Ale przede wszystkim omawiany obraz jest odbierany jako dramat psychologiczny lub thriller psychologiczny. Opowieść o narastającym poczuciu izolacji, uwięzienia w nader pięknej scenerii. W „szklanym” domu, z którego notabene w każdej chwili można wyjść. Nikt nie trzyma naszej Hunter pod kluczem, nikt jej wiąże, ani nic w tym rodzaju. Gdy jej mąż jest w pracy, ona wcale nie musi siedzieć sama w tym przestronnym domu stojącym w odludnej okolicy, ale przycupniętym blisko dość ruchliwej szosy. Jak to się mówi może pójść gdzie tylko zechce. Ale Hunter nie czuje takiej potrzeby. No dobrze, zdarza się jej odwiedzić teściową, ale poza tym woli trzymać się domowych pieleszy. A przynajmniej wydaje jej się, że tego właśnie chce – przesiadywania przez cały dzień w swoim „słodkim domu”. Przystrojona w suknie w krzykliwych kolorach i w dopasowanym do nich makijażu, z wytęsknieniem czekając na swojego ukochanego, który zazwyczaj dopiero wieczorem kończy pracę. W międzyczasie Hunter sprząta, oddaje się swojemu artystycznemu hobby, zmienia wystrój tego czy innego pomieszczenia w domu i uprawia ogród. A od czasu do czasu coś tam przekąsi – to szklaną kulkę, to pinezkę, to baterię. Nic wykwintnego, takie tam szybkie przekąski... A teraz na poważnie, bo ton, w jakim utrzymano tę dość oryginalną opowieść bez wątpienia taki właśnie jest. Powiedziałabym nawet, że to całkiem ciężka, ponura, a nawet przeraźliwie zimna opowieść skąpana w poczuciu beznadziei. Wszystkie te pierwiastki będą stopniowo zanikać. W miarę wychodzenia naszej bohaterki z długiego letargu (od strony realizacyjnej proces ten jest tak subtelny, zachodzi z taką niezwykłą płynnością, że momenty przejścia od szarości w istny kalejdoskop żywych kolorów były dla mnie nieuchwytne). W Hunter dokonuje się coś w rodzaju transformacji – pokorna „kura domowa” powoli, acz konsekwentnie zamienia się w samodzielną, można powiedzieć odrębną jednostkę, która nie tylko wreszcie wie, czego chce od życia, ale także wydaje się być coraz bardziej zdecydowana, by o to zawalczyć. Ale ta druga siła, ta wciąż żyjąca w niej pokusa trwania przy swoim „księciu na białym koniu”, który zapewnia jej dostatnie życie, ciągle w niej tkwi. Co istotniejsze Hunter wciąż kocha swojego męża i ma powody sądzić, że jego miłość też nie osłabła. Nie jakoś znacząco. Portret pierwszoplanowej postaci nie jest co prawda zbyt szeroki – to znaczy nie dostajemy szczególnie dużo informacji na jej temat. Mirabella-Davis dokonał tutaj tego, co można by nazwać zbudowaniem „czegoś z prawie niczego”. Widziałam w tej nader frapującej postaci głębię, widziałam ogromną staranność w wykonaniu (tak „na papierze”, jak w kreacji aktorskiej), choć zasadniczo dużo na jej temat nie powiedziano. Trochę faktów z jej przeszłości, parę cech i obrazów z jej monotonnej, szarej codzienności. I niebezpieczny apetyt. Apetyt, który może zabić nie tylko ją, ale i małą istotę, którą od niedawna nosi pod sercem. W ten prosty sposób Mirabella-Davis dodaje dramatyzmu i tak już dramatycznej sytuacji kobiety, której zażarcie kibicowałam na tej nadzwyczaj wyboistej drodze ku wolności. Obawa o jej życie towarzyszyła mi praktycznie bez przerwy, z coraz większym napięciem śledziłam postępowanie strasznej choroby, która dosłownie na moim oczach, ni z tego, ni z owego, ją dopadła oraz jednoczesne wychodzenie ze skorupy. Można powiedzieć otwieranie się na inne, pełniejsze życie. Czy bardziej dla niej satysfakcjonujące, to być może się okaże. Jeśli tylko Hunter znajdzie w sobie odwagę by odciąć się od męża, by zerwać ten toksyczny związek, ale i pokonać chorobę, która, jak można odczytać ze scenariusza (tkwi to gdzieś między słowami), wynikła „z niezdrowego życia”, jakie toczyła u boku Richarda. W skrócie, w uproszczeniu rzecz ujmując. Nasza Hunter trochę co prawda przypomina Rosemary Woodhouse (zwłaszcza w pierwszych partiach filmu), ale nie aż tak, żeby zakładać, że to istota, którą nosi w sobie zmusza ją do połykania niejadalnych przedmiotów.

Jeśli filmy feministyczne to takie. Takie jak amerykańsko-francuski „Niedosyt”, pierwsze pełnometrażowe fabularne dokonanie Carlo Mirabelli-Davisa. Nie ukrywam, że przydałoby się rzecz trochę bardziej rozwinąć (dodać jakiś wątek albo po prostu rozbudować któryś z istniejących, najlepiej tak, żeby rozszerzało to portrety osób z najbliższego otoczenia głównej bohaterki), ale ogólnie jestem za. Za tą oprawą audiowizualną, za tą niedynamiczną, skupioną na szczegółach, intymną narracją, za tym klaustrofobicznym, posępnym, dość chłodnym klimatem, a nawet za tym niepostrzeżenie wkradającym się wraz z rozwojem fabuły, ciepłem, za tymi żywszymi barwami. Z przygaszonej, szarawej kolorystyki, która tutaj ma kojarzyć się z latami 50-tymi XX wieku, w, że tak się wyrażę, nowoczesną jaskrawość i ostrość. O tyle o ile, bo plastikowa atmosfera, na szczęście dla mnie, tego spektaklu ani na moment nie opanowała. Tego pomysłowego, całkiem emocjonującego thrillera psychologicznego (odbieranego też jako dramat) o autodestrukcyjnych zapędach dyktowanych przez chorobę, ale i wychodzeniu z tak zwanej złotej klatki, a wraz z tym odkrywaniu siebie. Prawdziwej, a nie takiej, jaką stworzyło się, żeby dogodzić innym.

3 komentarze:

  1. Woow. Czy ten film jest gdzieś dostępny?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest na Player
      https://player.pl/playerplus/filmy-online/niedosyt,194747

      Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń