niedziela, 6 grudnia 2020

„Furie” (2019)

 

Cierpiąca na epilepsję Kayla i jej najlepsza przyjaciółka Maddie, która zawsze się nią opiekowała, zostają porwane. Kayla budzi się w niewielkiej skrzyni w leśnej głuszy, z której po chwili udaje jej się wyjść. Podczas poszukiwań Maddie natrafia na inne kobiety, które także zostały porwane. Okazuje się, że wbrew swojej woli biorą udział w brutalnej grze: muszą walczyć o życie z zamaskowanymi i uzbrojonymi mężczyznami. Tajemniczymi osobnikami, którzy na tym odizolowanym terenie urządzili sobie polowanie na ludzi. Polowanie rządzące się ścisłymi regułami.

Zrealizowany w przybliżeniu za półtora miliona dolarów australijskich slasher i zarazem survival horror, napisany i wyreżyserowany przez wielkiego fana nurtu slash Tony'ego D'Aquino. Główną inspiracją była dla niego „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, ale chciał przywołać unikalnego ducha praktycznie wszystkich slasherów z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. W swoich „Furiach” (oryg. „The Furies”), ozploitation po części zrealizowanym w niegdysiejszej, od dekad niefunkcjonującej atrakcji turystycznej w Canberze, tematem nawiązującej do wcześniejszego charakteru tego miejsca – wcześniej była to miejscowość utrzymująca się z kopalni złota. Najbardziej D'Aquino martwił się o efekty specjalne. Zależało mu na niemałej dawce praktycznych krwawych dodatków, ale obawiał się, że braknie mu na to pieniędzy. Szczęśliwie poznał jednak „cudotwórcę”, Larry'ego Van Duynhovena, miłośnika Toma Saviniego i w ogóle horrorowych rąbanek z lat 70-tych i 80-tych, który (we współpracy z innymi twórcami efektów specjalnych) zdołał przełożyć na ekran makabryczne pomysły autora scenariusza. I cieszył się, że Tony D'Aquino zamierza pokazać na ekranie efekty wszystkich jego starań, zamiast wzorem wielu innych niby brutalnych obrazów, rezygnować z co nieprzyjemniejszych widoków.

Tony D'Aquino powiedział, że w „Furiach” chciał nieco zaktualizować swój ulubiony podgatunek horroru. Dostosować do naszych, bardziej oświeconych, czasów. Żadnych mizoginistycznych, seksistowskich podtekstów – na tym mu zależało. Dlatego zamiast półnagich, bezbronnych, wrzeszczących kobiet biegających „bez sensu” po lesie, postanowił opowiedzieć o paniach, które biorą sprawy w swoje ręce, zamiast czekać na „wyśnionego rycerza w lśniącej zbroi”. Akcja „Furii” zawiązuje się prawie od razu. Po nadzwyczaj ograniczonym wstępie, który trudno nazwać „wieczorkiem zapoznawczym”. Widzimy dwie kobiety, wieloletnie przyjaciółki, których drogi już wkrótce być może się rozejdą. Maddie (taka sobie kreacja Ebony Vagulans) nie pozostawia Kayli (moim zdaniem tylko trochę lepszy występ Airlie Dodds) wątpliwości, że ma dość opiekowania się nią. Kayla od kiedy sięga pamięcią zmaga się z epilepsją, którą co prawda z czasem dzięki lekom w miarę opanowała, ale jej najlepszą przyjaciółkę i tak ta znajomość ogranicza. Szybka wymiana coraz bardziej okrutnych słów i Maddie odchodzi, ale niezbyt daleko, bo chwilę później Kaylę dochodzi przeraźliwy krzyk koleżanki. Następnie widzimy parę przebłysków z jakiejś zagadkowej operacji pseudomedycznej i przenosimy się do... skrzyni. Skrzyni ustawionej w gęstym lesie, w której nagle budzi się nasza Kayla. Cała i zdrowa, ale uwięziona w tym ciasnym, skomputeryzowanym pudle. Uwięziona w klaustrofobicznej przestrzeni, która nagle... otwiera się. Kayla czym prędzej wychodzi i rusza na poszukiwania Maddie. Nie znajduje jej, za to dwie inne, nieznane jej kobiety, odnajdują ją. One też zostały porwane i tak samo jak Kayla obudziły się w czarnej skrzyni. I nie tylko one, bo nie trzeba długo czekać na odkrycie kolejnych pań w ten sam sposób potraktowanych przez jakichś tajemniczych mężczyzn. Scenariusz „Furii” (tytuł nawiązuje do mitologicznych postaci) opiera się na wielokrotnie wykorzystywanym w kinie motywie polowania na ludzi. Igrzyska śmierci w slasherowej ramce. Uzbrojeni osobnicy skrywający swoje twarze pod różnymi całkiem fantazyjnymi, solidnymi maskami (jedna ma przypominać Leatherface'a, a inna być może - tylko może - Jigsawa i resztę zbrodniczej ferajny z serii „Piła”), polujący w leśnych ostępach, w bezpośrednim sąsiedztwie pustynnego krajobrazu, na młode kobiety. O których niewiele wiemy. I tyczy się to również głównej bohaterki, Kayli, którą D'Aquino tworzył na wzór pierwszego modelu final girl, który od lat darzy niesłabnącą miłością. Kaylę poznajemy jako tę najbardziej bezbronną – to znaczy takie wrażenie sprawia głównie przez swoją chorobę. Bez leków jest narażona na więcej niż zwykle napadów padaczkowych (u niej zazwyczaj występuje utrata przytomności połączona z halucynacjami), poza tym nie nawykła do polegania na sobie. Wcześniej całkowicie zdawała się na swoją przyjaciółkę Maddie. Można powiedzieć, że Kayla w pewnym sensie uzależniła się od niej przez swoją chorobę. Żyła w przekonaniu, że bez Maddie sobie nie poradzi. Ale teraz Maddie przy niej nie ma. A Kayla z pewnością nigdy tak bardzo jej nie potrzebowała, jak w tym momencie. Bo choć jej życie lekkie nie było, to nigdy nie musiała walczyć ze zgrają zamaskowanych osobników „bawiących się w myśliwych”. Takich, co to w jakimś ukrytym celu polują na młode kobiety w leśnej głuszy.

Tony D'Aquino do sprawdzonego, nie tylko w horrorze, ale także w thrillerze, motywu polowania na ludzi dodał własne pomysły. Niektóre z nich można traktować jak komentarz do jednego z, przynajmniej według niektórych, zagrożeń współczesnego świata (oko – swoją drogą pierwszy raz zobaczyłam wydłubywanie oka łyżką). UWAGA SPOILER Implanty wszczepiane w ludzkie ciała tym razem w celach rozrywkowych – wirtualna rzeczywistość w nowym, przerażającym wydaniu KONIEC SPOILERA. „Polowanie zorganizowane przez D'Aquino” ma swoje twarde reguły – żadne tam prawo dżungli, tylko restrykcyjne zasady, których trzeba się trzymać. Dla swojego własnego dobra. Ofiary nie zostają w nie wdrożone, ale zamaskowani osobnicy - najprawdopodobniej składający się wyłącznie z mężczyzn - doskonale je znają. Każdy z nich działa w pojedynkę, z jakiegoś powodu atakując też „swoich”, nie tylko siłą przetransportowane do lasu kobiety. Innymi słowy, wygląda na to, że każdy z nich poluje na kobiety i na innych uzbrojonych oprawców. Nie będę się w tę kwestię zagłębiać – poprzestanę tylko na tym, że cała ta koncepcją, choć mocno przewidywalna, według mnie stanowi w miarę interesujący dodatek do wielokrotnie wałkowanego na ekranie tematu. Włącznie z elementem, który mógł być ukłonem w stronę „Skanerów” Davida Cronenberga. W każdym razie w mojej głowie automatycznie takie skojarzenie rozbłysło, ale nie mam pewności, że taki był zamiar D'Aquino. Taką pewność mam jedynie w przypadku „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, bo reżyser i scenarzysta „Furii” mówił o tym w wywiadach. No i ta wspomniana już maska... Uderzające podobieństwo! Na marginesie: pod koniec filmu z ust jednej z postaci pada skrót TCM... przypadek? Uważam jednak, że klimatem „Furiom” bliżej do remake'u tamtego ponadczasowego slashera. Filmu Marcusa Nispela z 2003 roku i w sumie też do jego prequela wyreżyserowanego przez Jonathana Liebesmana („Teksańska masakra piłą mechaniczną: Początek”). Podobne barwy. Tak zgaszone, ale jednak mniej przybrudzone, a bardziej metaliczne. Atmosfera nie jest tak lepka, nie bije z tego taka duchota jak u Nispela, ale było blisko. Właściwie to nie przypominam sobie ani jednej horrorowej rąbanki z ostatnich lat, której kolorystyką byłoby bliżej do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Marcusa Nispela. Chociaż ze słów pomysłodawcy i oczywiście głównego twórcy „Furii” wynika, że cel był ambitniejszy – D'Aquino chciał zbliżyć się do oryginału, a nie podróbki, jak niektórzy zwykli nazywać nowe wersje przeważnie dobrze znanych produkcji. Atmosfera to jedno, ale podejrzewam, że więcej trudu włożono w makabryczne efekty specjalne. Ilość i jakość mogą zaskoczyć, jeśli weźmie się pod uwagę niewielki budżet filmu i widziało się już trochę nowszych rąbanek. Jak na współczesne standardy jest całkiem krwawo, ale muszę zaznaczyć, że poza wspomnianą akcją z okiem i może zdzieraniem twarzy ostrzem siekiery, nie odnotowałam w całej tej rzezi jakichś bardziej charakterystycznych okaleczeń/śmierci. Tu rozłupana głowa, tam krwawa eksplozja, jeszcze gdzie indziej przebita dłoń i „obowiązkowe podcinanie” gardła. Dużo cięć i jeszcze więcej dziurawienia ludzkich ciał najróżniejszymi ostrymi narzędziami (wszystkim, co wpadnie w rękę). Oczywiście tępe przedmioty też idą w ruch. Do tego sporo szarpanin i biegania po lesie. To ostatnie najbardziej mnie męczyło. Bardziej nawet od rażąco płaskich bohaterek. Tak, tak, slashery nie są znane z niepowierzchownych, mocno pogłębionych postaci, ale te tu w mojej ocenie nie sięgają nawet tej, nisko przecież zawieszonej, poprzeczki. W każdym razie za dużo biegania albo po prostu za mało emocji. Gdyby trochę zwolnić i pochylić się nad „Pięknymi”, które stają do nierównej walki z „Bestiami”, jednocześnie w jakiś intensywniejszy sposób wzmagając we mnie poczucie nieuchronnie zbliżającego się zagrożenia, z większą cierpliwością, bardziej konsekwentnie zagęszczając atmosferę zaszczucia przez wielu zamaskowanych morderców. W końcu to nowa era. Większy postęp to i wszystkiego jest więcej. Zabójców w przeciętnym slasherze to „cudowne rozmnożenie” nie mogło przecież ominąć. Komu w tych czasach wystarczyłby jeden gość w masce? No komu? Wierność prostocie klasycznych slasherów też raczej by się nie sprzedała, więc Tony D'Aquino trochę sobie z konwencją poeksperymentował. Nie chcę powiedzieć, że rzecz skomplikował, bo to słowo wydaje mi się za mocne. Przygotował parę niespodzianek, a przynajmniej miały to być jakieś tam rewelacje, ale ukrywanie tropów średnio mu wychodziło. To znaczy mnie część z tego bez trudu udało się przewidzieć – samo się nasunęło – a z całej reszty w zasadzie tylko pewien gwałtowny zryw tuż przed epilogiem nie tyle mną wstrząsnął, ile w jakimś niewielkim stopniu poruszył. Tego się nie spodziewałam. Proces eliminacji niezamaskowanych postaci – kolejność uśmiercania pań – podejrzewam też oczywisty nie będzie. Nawet dla najwierniejszych, długoletnich odbiorców krwawego/umiarkowanie krwawego kina grozy. I jeszcze ten przebłysk w finale, dodatek którego prędzej spodziewałabym się po horrorze psychologicznym/nastrojowym niż ujętej w ramy backwood slashera/survival horroru opowieści o nie takim znowu klasycznym polowaniu na ludzi.

Furie”, australijski niskobudżetowy, ale dość solidnie zrealizowany horror, który można odbierać jako wojnę płci oddaną w slasherowych realiach. Dominacja mężczyzn coraz bardziej słabnie, ale czy pozycje kobiet i mężczyzn ostatecznie się zrównają, czy może role się odwrócą? W każdym razie jakbyśmy tej historii nie interpretowali, Tony D'Aquino, scenarzysta i zarazem reżyser tego niedrogiego backwood slashera/survival horroru zaciągnie nas do lasu, gdzie w pełnym świetle dziennym (to znaczy w przygaszonej aurze wypracowanej, gdy na dworze jeszcze widno) odbędzie się regularna rzeź. I niewiele poza tym. Gdybym miała polecić jeden z nowszych filmów grozy opartych na motywie polowania na ludzi, to wybrałabym „Polowanie” Craiga Zobela. Tamta historia bardziej mnie wciągnęła, choć od „Furii” dostałam lepszy klimat i dosadniejsze efekty specjalne, ale fabuła... Taka trochę nijaka? Tak czy inaczej mnie nie porwała. Warstwa techniczna bardziej na tak, scenariusz bardziej na nie – taki mój ogólny odbiór tej „australijskiej rzeźni”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz