Grupka znajomych postanawia spędzić weekend w domku letniskowym w górach.
Kiedy na końcówce benzyny dojeżdżają do oddalonego od cywilizacji pensjonatu
nikogo w nim nie zastają – ani personelu, ani innych gości. Wewnątrz nie
znajdują śladów przemocy, wszystko wygląda tak, jakby ludzie po prostu wyszli,
nie zabierając niczego ze sobą. Ponadto przyjezdni konstatują, że w okolicy nie
ma żadnych zwierząt, nawet owadów. Na początku podejrzewają, że doszło do
jakiejś katastrofy ekologicznej, która spłoszyła zwierzęta. Ale wkrótce oni też
zaczynają znikać.
Opinie widzów na temat pierwszego pełnometrażowego filmu Travisa Oatesa w
zdecydowanej większości balansują pomiędzy dwoma skrajnościami. Odbiorcy,
którym nie przeszkadza tania, pozbawiona dosadnych efektów specjalnych
realizacja oraz powtarzalność znanych w kinie grozy motywów w swoich recenzjach
wręcz rozpływają się w zachwytach nad „Ani drgnij”. Natomiast koneserzy
ambitniejszych produkcji bądź obrazów nastawionych na innowacyjność i/lub
efekciarstwo bezlitośnie punktują wszystkie mankamenty tej pozycji.
„Ani drgnij” zaczyna się, jak „Odwieczny wróg” z 1998 roku. Towarzyszymy
grupie zaprzyjaźnionych osób, przemierzających jakąś zapomnianą przez Boga
szosę w górach. Ich miejsce docelowe, pensjonat, w którym zamierzają spędzić
weekend, znajduje się tak daleko od cywilizacji, że jak w końcu do niego docierają
brakuje im benzyny na powrót. Kiedy ruszają na poszukiwania personelu,
podobnie, jak w „Odwiecznym wrogu” szybko dochodzą do wniosku, że w pobliżu nie
ma żywego ducha. Twórcy nie ukrywają przed widzami tajemniczych napisów
widniejących wewnątrz domku letniskowego („Pomóżcie mi”, błędnie przetłumaczone „Ani drgnij”), ale
protagoniści ich nie dostrzegają. Skoro już bohaterowie dotarli do tego
podejrzanego, niezwykle cichego miejsca scenarzysta musiał znaleźć sposób na
uniemożliwianie im odwrotu. Tutaj bardzo przydała się informacja o resztce
benzyny w bakach ich samochodów oraz brak telefonu, czyli standardowe akcenty
kina grozy, usprawiedliwiające zachowanie protagonistów. A więc nie pozostaje
im nic innego, jak osiąść w pensjonacie i spróbować rozwiązać osobliwą zagadkę
masowego zniknięcia ludzi oraz zwierząt. Sytuacja komplikuje się (i
równocześnie odchodzi od motywu propagowanego w „Odwiecznym wrogu”), kiedy
ciężarna Tracy i chłopak byłej dziewczyny jej partnera Noah, znikają. Tak na
marginesie warto nadmienić, że odtwórczyni postaci Tracy, Mena Suvari, w
czołówce zajęła zaszczytne pierwsze miejsce, co jest swoistym przekłamaniem,
ponieważ otrzymała najmniejszą rolę. Ale cóż, liczy się znane nazwisko, a nie
częstotliwość pojawiania się na ekranie. W każdym razie z chwilą zniknięcia
pierwszych protagonistów, „Ani drgnij” znacząco odchodzi od wyeksploatowanego w
kinie grozy motywu zapewne zainspirowanego historiami między innymi Roanoke
Island oraz Mary Celeste i poruszanego w na przykład takich filmach, jak
„Pożeracze czasu”, czy „Zniknięcie na 7. ulicy”. Najpierw Oates kładzie nacisk
na akcentowanie zachwiania znanej nam rzeczywistości. Dba o przytłaczającą
ciszę spowijającą bohaterów i pogwałcenie zasad fizyki: w pewnym momencie
ziemię przykrywa śnieg, który bierze się dosłownie znikąd. Ponadto
poszczególne, spuszczone na chwilę z oka, postaci dosłownie rozpływają się w
powietrzu. Motyw na tyle intrygujący, żeby rozbudzić zainteresowanie
wielbicieli zagadkowych scenariuszy, ale niestety tak bardzo wyjałowiony z
klimatu osaczenia, który notabene tego rodzaju fabułę z pewnością wyniósłby na
wyżyny, że o większym dreszczyku emocji nie może być mowy. Owszem,
pomysł na problematykę filmu gwarantuje napięcie, ale w bardziej wprawnych
rękach reżyserskich i operatorskich zapewne byłoby ono jeszcze większe.
Kiedy nasi protagoniści dochodzą do wniosku, że kluczem do przetrwania jest
nieustanny kontakt wzrokowy polscy odbiorcy zapewne z miejsca uświadomią sobie,
że tłumaczenie tytułu, choć chwytliwe nie ma żadnego związku z fabułą. Aby nie
zniknąć nie należy, bowiem pozostawać w bezruchu tylko unikać przymykania oczu,
czyli tak jak głosi oryginalny tytuł „Don’t Blink”. W drugiej połowie seansu,
kiedy zostaje jedynie garstka bohaterów Oates wprowadza małe smaczki na użytek
wielbicieli kina i literatury grozy, co w moim mniemaniu stanowiło przyjemną stricte
pastiszową odskocznię od właściwej akcji filmu. W usta nerwowego Alexa,
przyzwoicie wykreowanego przez Zacka Warda scenarzysta wtłacza teksty nawiązujące
do konwencji bądź poszczególnych tytułów znanych horrorów. Dla przykładu, kiedy
Noah nagle się odnajduje Alex pyta go czy jest kosmitą, czy może duchem dawno
pogrzebanego Indianina, dodając dowcipnie, iż w sytuacji w jakiej się znaleźli
jest otwarty na wszelkie sugestie. Następnie zauważa, że mógłby go zastrzelić,
a wówczas powróci już jedynie, jako zombie. Z jego ust usłyszmy jeszcze
przypuszczenie, że jak Noah pójdzie spać to zamieni się w kokon, żeby przejąć
kontrolę nad umysłami kolegów, co jest ewidentnym nawiązaniem do „Inwazji
porywaczy ciał”. Intertekstualność objawia się również w cytacie z prozy
Stephena Kinga i wspomnieniu o „Strefie mroku” – w końcu położenie bohaterów
„Ani drgnij” przypomina uniwersum znanego serialu, w którym
dosłownie wszystko może się wydarzyć. Oglądając ten niewymagający myślenia,
pozbawiony efektów komputerowych i nastawiony przede wszystkim na wyjałowioną z
klimatu fabułę film, przede wszystkim próbowałam rozwiązać zagadkę zniknięć. W
obawie, że Oates przekombinuje finał, wtłaczając jakiś mglisty motyw, wzorem
„Zniknięcia na 7. ulicy” – bo przecież, jak myśli większość współczesnych
twórców pozbawionym wyobraźni widzom trzeba wszystko dokładnie wyjaśniać… Ale
na szczęście Oates nie należy do tej grupy artystów. Zakończenie „Ani drgnij”
udowadnia, że wierzy on w inteligencję odbiorców i nie boi się pozostawić im
pola do indywidualnej interpretacji. UWAGA
SPOILER Ja opowiadałabym się za równoległą rzeczywistością. Moim zdaniem
protagoniści trafili do innego wymiaru, z którego po kolei przenosili się, albo
do jeszcze innego świata, albo do znanej sobie rzeczywistości. Za tą drugą
ewentualnością przemawiałoby raptowne zniknięcie wszystkich policjantów, którzy
w moim mniemaniu po prostu pozostali w naszych realiach. Final girl przeniosła się w nie jedynie na chwilę, aby za moment
powrócić do nieznanego uniwersum. Ale oczywiście scenarzysta tak mało objaśnia,
że każdy może sobie inaczej interpretować problematykę jego filmu KONIEC SPOILERA.
Nie idąc w żadną ze skrajności, wzorem większości widzów, „Ani drgnij” mogę
podsumować słowem „średniak”. Motyw masowego zniknięcia, który zawsze intryguje
mnie w kinie grozy, nieprzewidywalna kolejność eliminacji protagonistów i
przede wszystkim poświęcenie całej uwagi fabule, a nie jak to coraz częściej we
współczesnych horrorach bywa efektom komputerowym – to wszystko sprawia, że
film Travisa Oatesa ogląda się z niejakim zainteresowaniem. Zdecydowanie gorzej
jest z generowaniem klimatu wyalienowania i osaczenia oraz budowaniem napięcia
emocjonalnego – gdyby podreperować nieco realizację pewnie mielibyśmy prawdziwy
hit. A tak pozostał niestety jedynie przeciętniak.
A ja poczułam się zaciekawiona. Jeśli nie ma tam krwawej rąbanki i lecących na ekran narządów, to chętnie zobaczę.
OdpowiedzUsuńNie ma rąbanki. Krwi jest tak mało, że prawie się jej nie zauważa, więc spokojnie możesz oglądać;)
UsuńNie rozumiem tego filmu ludzie znikają bez powodu.
OdpowiedzUsuńno, to tak jak w życiu; ten film jest o śmierci, o tym że ludzie znikają niespodziewanie i nie wiadomo dokąd idą, a może odchodzą w niebyt; żyjemy w takim absurdzie, tylko tego nie odczuwamy, bo to odchodzenie każdego z nas jest rozłożone w czasie, a w filmie skompresowane do iluś tam godzin
UsuńChociaż Twoim zdaniem to średniak jakich wiele, to ja jednak jestem skłonna zaryzykować i dać szansę tej produkcji, bowiem lubię horrory, które nie etapują dosadnymi efektami specjalnymi. Dlatego śmiem przypuszczać, że ogółem przypadnie mi do gustu. Ale to już czas pokaże.
OdpowiedzUsuńBardzo spoko film polecam.
OdpowiedzUsuńBuffy a napis na lustrze zauważyłeś?? Czy tylko ten z szafki pod zlewem? Pomóżcie mi? Ok ale dont blink na lustrze w jednym z pokoi które przeszukują za poprzednikami to już chyba prawidłowe tłumaczenie
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc to nie pamiętam. Tak dawno się ten film oglądało...
UsuńWłaśnie "don't blink" źle przetłumaczyli, bo to znaczy "nie mrugaj" a tłumaczyli przez cały film jako "ani drgnij" a napis spod szafki to było "help me",czyli "pomóż mi" i niestety nie pamiętam czy dobrze, czy źle przetłumaczyli (z Twojej recenzji wynika, że to także przetłumaczyli na "ani drgnij"). Jeśli chodzi o znaczenie niedoslowne to "don't blink" oczywiście można przetłumaczyć na "ani drgnij", jednak myślę, że w tym filmie uczynienie tego było katastrofalnym błędem
Usuń