poniedziałek, 12 lutego 2024

„The Jester” (2023)

 
John Wheeler po nieudanej próbie odnowienia więzi z porzuconą córką Emmą zostaje zamordowany przez tajemniczego osobnika w upiornej masce, pomarańczowym garniturze i cylindrze. Zdarzenie zostaje zaklasyfikowane jako samobójstwo, a na pogrzebie mężczyzny nieoczekiwanie zjawia się Emma, dotąd niedostępna przyrodnia siostra mocno związanej z ojcem Jocelyn 'JC', powszechnie lubianej mieszkanki małego amerykańskiego miasteczka, marzącej o nawiązaniu relacji z odepchniętą córką Johna. Umówione spotkanie w barze nie przebiega jednak po myśli JC, halloweenowy wieczór dziewczyna spędza więc z najbliższymi przyjaciółmi, podczas gdy Emma praktycznie w pojedynkę zmaga się z niezwykłym prześladowcą w pomarańczowym garniturze. Zabójczym Błaznem.

Plakat filmu. „The Jester” 2023, Cinematic Productions, Epic Pictures

Zwieńczenie krótkometrażowej kolekcji Colina Krawchuka, oficjalnie otwartej w 2016 roku około dziesięciominutowym obrazem pt. „The Jester”, a kontynuowanej w latach 2018 i 2019 („The Jester: Chapter 2”, „The Jester: Chapter 3”). Pełnometrażowy debiut reżyserski Krawchuka oparty na jego własnym scenariuszu, wykorzystującym także pomysły Michaela Sheffielda, „drugiego ojca” viralowej trylogii o upiornym Błaźnie. Zdjęcia główne ruszyły w październiku 2022 roku, a zakończyły już w kolejnym miesiącu, po zaledwie czternastu dniach pracy. Wiosną 2023 ekipa jednak ponownie zebrała się na planie, gdzie tym razem działała trzy dni. Jednym za największych zaszczytów dla początkującego w długim metrażu reżysera było zaangażowanie najbardziej kojarzonego z kultowym horrorem „Blair Witch Project” (1999) Eduardo Sáncheza w charakterze producenta wykonawczego, starannie wyeksponowanego w czołówce filmu. Uwolnionego we wrześniu 2023 roku – w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych trafił bezpośrednio na platformy VOD – niskobudżetowego slashera okolicznościowego.

Reżyser i scenarzysta „The Jester” w niektórych swoich publicznych wypowiedziach na temat rzeczonego przedsięwzięcia zastrzegał, że starał się przeżyć tę przygodę bez przesadnego rozmyślania o uwielbianych filmach grozy. Według niego bardzo łatwo przekroczyć granicę między hołdem a kradzieżą, żeby więc przypadkiem nie wpaść w tę pułapkę zachowywał – jak myślał – bezpieczną odległość. Unikał wpływów, ale nie popadał w skrajności – przyznał, że dopuścił do głosu „Halloween John Carpentera i twórczość Mike'a Flanagana, który zawsze imponował mu troską o postacie (inne nawiązania: wspomnienie Carrie przez sprzedawcę w sklepie i domowy seans Domu na Przeklętym Wzgórzu” Williama Castle'a). Colin Krawchuk i Michael Sheffield chcieli by „długi koncert” Błazna angażował publiczność w zakresie, w którym przynajmniej zdaniem tego pierwszego specjalizuje się twórca choćby takich dzieł, jak „Absentia” (2011), „Oculus” (2013), „Hush” (2016), „Zanim się obudzę” (2016), „Ouija: Narodziny zła” (2016), „Gra Geralda” (2017) i „Doktor Sen” (2019). Jak na ironię, człowiek, który ze zdwojoną ostrożnością poruszał się w pobliżu (nie przy samym brzegu!) uwodzicielskiego źródełka z „syrenimi muzami” przez część publiczności został uznany winnym podrabiania znanej marki. Posądzany o bezczelne kopiowanie „Terrifier” Damiena Leone'a, co teoretycznie mogło się zdarzyć, bo „Terrifier” wyszedł w roku 2011 – i to nie był debiut klauna Arta, bo ten odbył się już w roku 2008: short „The 9th Circle” oczywiście pana Leone'a – czyli pięć lat przed otwarciem krótkometrażowego tryptyku „The Jester” - ale nie jestem pewna, czy wszyscy oskarżyciele Colina Krawchuka skupiają się wyłącznie na tamtej wprawce do „Terrifier” (uwaga) z 2016 roku. Tytułowy antybohater halloweenowego slashera Colina Krawchuka swego istnienia nie może zawdzięczać pełnometrażowym osiągnięciom Damiena Leone'a (w Polsce dystrybuowanym pod tytułami „Masakra w Halloween” i „Terrifier 2. Masakra w Święta”), bo narodził się wcześniej. I pomyśleć, że Colin Krawchuk obawiał się, że jego „błazeńskie opowieści” będą w negatywnym sensie kojarzone z „Upiorną nocą Halloween” Michaela Dougherty'ego... Tak mówi, ale jak było naprawdę? Czy w wyborze ulubionego święta dla mima Krawchuka naprawdę nie dopomógł klaun z shortów Leone'a? Moja odpowiedź: nie mam bladego pojęcia. Jest jeszcze sprawa „Czarnego telefonu” Scotta Derricksona, filmowej adaptacji opowiadania Joe Hilla ze zbioru „Upiory XXI wieku”: kontrowersyjne podobieństwo plakatów. To wszystko (i jeszcze więcej) pogrążyło „The Jester” Colina Krawchuka – skazany na niesławę? - w oczach zwolenników gatunku. Nie wszystkich, ale nie da się ukryć, że jak na razie najbardziej wymagające filmowe przedsięwzięcie Krawchuka od swoich odbiorców głównie obrywa. Słusznie czy nie, nie mnie to oceniać. Wolę skupić się na własnych przeżyciach w świecie emanującej obcością zamaskowanej istoty z dosłownie wisielczym poczuciem humoru. W rzeczywistości „drugi ojciec” cyklu Michael Sheffield w niebanalnym przebraniu. Rodzice „błazeńskich opowieści” chcieli, żeby czarny charakter sprawiał ważenie w jakimś sensie nieobecnego; w niezwykły sposób oderwanego od rzeczywistości, uderzająco niepasującego „istnienia nieistniejącego”. Zabójca nieprzenikniony, kierujący się jakąś pokrętną, nieziemską logiką, „urwany nie wiadomo z jakiej choinki” i nie wiedzieć czemu „przyklejający się” do Johna Wheelera i jego córek. Produkt uboczny rodzinnego piekiełka, zrodzony z niefortunnej mieszanki emocji czy po prostu zwabiła go apetyczna (dla niego) mieszanka „kulinarnych zapachów”? Żerujący na ludzkiej krzywdzie. Zupka z poczucia winy, rozpaczy, żalu, nienawiści i gniewu.

Źródło: https://www.walkdenentertainment.com/

Czołówka „The Jester” Colina Krawchuka to też prezentacja gospodarza tego mrocznego cyrku. Właściwie moje myśli uparcie krążyły wokół serii „Halloween” zapoczątkowanej w 1978 roku przez Johna Carpentera – sesja zdjęciowa, nie wiedzieć czemu, przywołująca wspomnienie sławnej dyni z uniwersum Michaela Myersa. W prologu widzimy zdesperowanego mężczyznę, który przez telefon błaga niejaką Emmę o danie mu szansy na odnowienie ich relacji. Pragnie naprawić to, co zepsuł... albo mówi to, co chce usłyszeć natręt w krzykliwym wdzianku, który wykorzystując swoje nadprzyrodzone moce niebawem uśmierci wzgardzonego ojca. Porzucona córka odpłaciła się pięknym za nadobne, ale ewentualne poczucie satysfakcji prędko mogło zastąpić ogromne poczucie winy. Emma (przeciętna kreacja Lelii Symington; najmniej przekonującej w największych wybuchach emocji, kiedy jej bohaterka całkowicie się im poddaje) co prawda twierdzi, że nie przejęła się samobójstwem Johna Wheelera („ojciec”, „tata” - te słowa nie przejdą jej przez gardło, niemniej to w każdej chwili może się zmienić), ale widzów prawdopodobnie będzie jej trudniej przekonać niż własną matkę. Gdyby kobieta wiedziała o tym nieszczęsnym telefonie też pewnie miałaby poważne wątpliwości w kwestii dobrego samopoczucia Emmy. Piętno ojcobójczyni? W każdym razie obawiałam się, że odtrącona w dzieciństwie córka dożyje swoich dni ze świadomością popchnięcia rodziciela do samobójstwa. Zostawiona przez człowieka, który lata później poprosi o wybaczanie. A Emma poniewczasie przekona się, że szczęśliwi ci, którzy przychylają się do takich próśb. Pielęgnowanie nienawiści, chowanie urazy, unoszenie się także słusznym gniewem... I człowiek nie żyje, a dusza Emmy najpewniej obficie krwawi. Trujące emocje, którymi zdaje się rozkoszować stalker w tanim garniturze. Kolorowa postać, a przy tym - jeśli chodzi o mnie - autentycznie niepokojąca. Z reakcji widzów na „The Jester” wnoszę, że nie ma wielkiego zapotrzebowania na „rozmnażanie klauna Arta”, ja jednak chętnie popatrzyłabym sobie na rozrost takiej gałęzi w podgatunku slash, ewentualnie slash and gore. Sadystyczni kawalarze w szykownych wdziankach. Obłąkana pantomima, prestidigitatorskie sztuczki, makabryczne wygłupy namolnych przebierańców. Morderczy trefniś Colina Krawchuka i Michaela Sheffielda, podążając za starszą siostrą, jednych zabija, innych oszczędza. Takie tam kaprysy nadnaturalnego maniaka? Emma zajmuje się techniką sceniczną – aktualnie pracuje dla zespołu rockowego – śmierć ojca skłoniła ją jednak do zrobienia sobie krótkiej przerwy w tournée, by móc uczestniczyć w uroczystości pogrzebowych zorganizowanej w małym amerykańskim miasteczku. Miejscowości, w której John Wheeler uwił sobie drugie rodzinne gniazdko i tak się złożyło, że wybrana córka jako pierwsza została zupełnie sama na tym podłym świecie. Właściwie Jocelyn (też taka sobie gra Delaney White) – dla znajomych JC – zawsze może liczyć na przyjaciół, a i sąsiedzi w razie potrzeby pewnie pomocy by jej nie odmówili. Tak czy inaczej, prawdziwa dusza towarzystwa z gołębim sercem. Podczas gdy Emma odpycha od siebie ludzi (efekt odepchnięcia przez ojca?), Jocelyn ich przyciąga. Jedna zamknięta na bliźnich, droga szeroko otwarta. Zimna i ciepła. Sympatyczna... i charyzmatyczna. Z ręką na sercu bardziej ciągnęło mnie do tej nieprzystępnej – nie wiem, czy wyczułam w niej bratnią duszę, czy to kwestia większego zaangażowania autorów w budowanie sfery wewnętrznej Emmy i zarazem dużo mniejszej przejrzystości tej postaci. JC jest jak otwarta księga, zatem widzowie lubiący odkrywać postacie, jeśli już, to bardziej zaintrygowani będą jej przyrodnią siostrą. Jocelyn zaplanowała sobie całe życie i choć teraz, co zrozumiałe, przeżywa kryzys, ogólnie rzecz biorąc w jej wnętrzu panuje nieskazitelny porządek. Poukładana dziewczyna, która nawet jeśli nie wie, czego tak naprawdę pragnie od życia, to przynajmniej wyznaczyła sobie jakiś kierunek. Może to nie jest jej wymarzona przyszłość, ale w odróżnieniu od Emmy stawia sobie jakieś cele. Ta druga żyje z dnia na dzień, biorąc co się nawinie i nie zaprzątając sobie głowy przyszłością. Przyszłość to mrzonka, ale nie obraziłaby się, gdyby mogła jeszcze trochę pożyć w rozjazdach. Polubiła to, co się nawinęło i niejako wbrew sobie polubiła młodszą siostrę. Łatwiej byłoby ją znienawidzić, jak dawcę nasienia (w przypadku Emmy) i wzorowego ojca (w przypadku Jocelyn) – takie myśli spokojnie mogą chodzić po głowie wzgardzonej córce, z drugiej strony pogrzeb mógł być tylko pretekstem do spełnienia sekretnego marzenia o nawiązaniu przyjaźni z dziewczyną, która w gruncie rzeczy niczym nie zawiniła. Niewyszukana saga rodzinna, w którą się wkręciłam. Małomiasteczkowa sceneria skąpana w „głośnej ciszy”, bynajmniej plastikowa płaszczyzna wizualna – pożądanie ciężkawa aura – i lekki niedosyt halloweenowych dekoracji, wszak nie zaszkodziłoby bardziej wczuć się w klimat świąt. „Krwawa uczta” też niespecjalnie wystawna, nie byłabym jednak sobą gdybym nie doceniła wykorzystania praktycznych efektów specjalnych. I, jakkolwiek to zabrzmi (chore), kreatywności w okaleczaniu chłopaka na festynie.

Wiem, popłuczyny po „Terrifier” Damiena Leone'a, nie zgrzeszę więc rekomendowaniem tego trunku. Wyskokowego napoju Colina Krawchuka, reżysera rozbudowującego świat przedstawiony w trylogii o upiornym figlarzu w masce upiornego klauna pt. „The Jester”. Rozkoszny slasher pełnometrażowego debiutanta, który ma tak złą „prasę”, że lepiej nie polecać. Jeszcze mi życie miłe:) Dość się naraziłam deklarując sympatię dla tego „przebrzydłego kradzieja”. Zatem zamilknę już.

2 komentarze:

  1. Aż z ciekawości obejrzę :) A od siebie dodam, że kilka dni temu miał premierę film "Here for Blood" i mi się podobał. Ciekawi mnie czy i Tobie podejdzie :D

    OdpowiedzUsuń
  2. A co tu się dzieje?

    OdpowiedzUsuń