Umiera żona znanego pisarza, Michaela Noonana, Johanna. Mężczyzna kilka kolejnych lat spędza na rozpamiętywaniu swojej ukochanej, rozpaczaniu nad jej stratą oraz zmaganiu się z niemocą twórczą, która najprawdopodobniej oznacza koniec jego kariery pisarskiej. Kiedy już myśli, że jest skazany na życie w samotności, w pustym domu w miasteczku Derry, przypomina sobie o domku letniskowym, zwanym Sara Laughs, nad jeziorem Dark Score, w którym wraz żoną spędził wiele szczęśliwych miesięcy. Do wyjazdu popycha go nie tylko chęć odpoczynku od otoczenia, ale również tajemnicze sny, mówiące, że to jedyne miejsce na ziemi, w którym obecność Jo jest nadal mocno wyczuwalna. Po dotarciu do maleńkiego miasteczka TR, leżącego nad jeziorem Michael szybko odkrywa, że jego domek zamieszkują również inne byty z zaświatów, które bynajmniej nie są przyjaźnie nastawione. Sprawę komplikuje też jego nowa znajomość z młodą samotną matką, Mattie Devore, której bezwzględny bogaty teść stara się odebrać trzyletnią córeczkę Kyrę. Starając się pomóc zagubionej dziewczynie Noonan wikła się w przerażającą historię miasteczka, nad którym wisi widmo rychłej katastrofy.
„Nawet w porównaniu z najpospolitszą ludzką istotą, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi, najwspanialej przedstawiony bohater powieści będzie zaledwie workiem kości.”
Wydany po raz pierwszy w 1998 roku „Worek kości” jest modelowym przykładem gawędziarskich tendencji Stephena Kinga, tak uwielbianych przez jego fanów i równocześnie znienawidzonych przez przypadkowych czytelników, poszukujących w jego prozie nade wszystko przerażenia, a nie moralizatorskich wykładów. Pierwsze sto stron powinno skutecznie zniechęcić do lektury, co bardziej niecierpliwych czytelników, ale jednocześnie zachwycić poszukiwaczy „ducha Stephena Kinga”, jego osobliwej wizytówki, którą w ostatnich latach gdzieś zatracił. Dzięki temu przydługiemu wstępowi wręcz zakochałam się w niniejszej powieści, które dla niejednego odbiorcy, spragnionego dosłownej grozy, wartkiej akcji i licznych zwrotów akcji może okazać się zwyczajnie nudne. To chyba najdobitniej świadczy o tym, że „Worek kości” został napisany przede wszystkim z myślą o stałych czytelnikach prozy Kinga (pod żadnym pozorem nikt nie powinien rozpoczynać przygody z tym autorem od niniejszej pozycji), którzy w rozwlekłym gawędziarstwie „mistrza literackiej grozy” dostrzegają coś więcej, aniżeli tylko usilne, wręcz nużące odbieganie od głównego tematu.
„Mam wrażenie, że nieboszczycy przybierają na wadze, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Stają się zwyczajnie ciężsi niż za życia, a zarazem więcej dla nas znaczą.”
Pierwsze sto stron powieści ma za zadanie przede wszystkim wprowadzić cierpliwego odbiorcę w osobliwy klimat „Worka kości”, który akurat w tym konkretnym przypadku pełni rolę nadrzędną, delikatnie spychając wszelką dosłowność na plan dalszy. Śledząc zmagania Michaela Noonana z niemocą twórczą, jego rozpacz po stracie żony nie mogłam pozbyć się uczucia daleko posuniętej melancholii, świadomości nieuchronności przemijania, które w połączeniu wprawiły mnie w iście depresyjny nastrój, w większym lub mniejszym stopniu towarzyszący mi przez całą lekturę. Ponadto, uczynienie narratorem pisarza dało Kingowi pretekst do wywodów na temat pisarstwa, które w jego pojmowaniu ma sporo wspólnego z czystą magią. Takie wstawki zawsze niezmiernie mnie cieszyły z dwóch powodów: po pierwsze zawsze dobrze jest wiedzieć, co myśli mój ulubiony pisarz o swoim zawodzie, według mnie najlepszym z możliwych oraz poznać kilka tytułów znakomitych w jego mniemaniu pozycji literackich – w końcu o „Rebece” dowiedziałam się właśnie stąd. Stali czytelnicy prozy Stephena Kinga podczas tego przydługiego wstępu zostaną również skonfrontowani z tak charakterystyczną dla niego intertekstualnością, bowiem subtelnie nawiązuje do takich swoich dzieł, jak na przykład „Bezsenność”, „To”, „Sklepik z marzeniami” i „Cujo”.
„Nie chciałem zmierzyć się z najbliższą nocą ani z następnym dniem, ani z dniami i nocami, które miały nadejść potem. Wszystkie były jak wagony tego samego pociągu. Życie to choroba. Zamierzałem wziąć gorącą kąpiel i wyleczyć się z niej na dobre.”
Krzywdzące dla „Worka kości” byłoby twierdzenie, że obraca się tylko i wyłącznie wokół procesów pisarstwa oraz nieznośnej rozpaczy, wywołanej stratą ukochanej, bo choć melancholijny styl niezmiennie wybija się na pierwszy plan to pozostają jeszcze elementy typowej ghost story, które subtelnie wzbogacają akcję o ciągle obecne, niepokojące, acz oparte bardziej na tajemnicy aniżeli czystym strachu integralne dla tego rodzaju literatury części składowe. Próbkę mistrzowskiego budowaniu klimatu niezdefiniowanego zagrożenia dostajemy już podczas pobytu Michaela w Derry, kiedy to boryka się z przerażającymi snami o Sarze Laughs, z kulminacją w postaci atakującej go na ganku zjawy opasanej w całun. Ale King nie bazuje tylko i wyłącznie na dosłowności – u niego groza bije nawet z tak zdawałoby się prozaicznych momentów, jak samoistnie układające się wiadomości z magnesików na lodówce, stojącej w domu letniskowym Noonana oraz dzwoneczka, zawieszonego na szyi wypchanego łosia, za pośrednictwem którego zmarła Jo próbuje skontaktować się ze swoim mężem. Gdyby cała fabuła powieści opierała się tylko i wyłącznie na pogawędkach Michaela, z „dobrym duchem żony” szybko stoczyłaby się po równi pochyłej, na samo dno. Ale przecież mamy jeszcze rozpaczliwy płacz małego chłopca nocami rozlegający się w Sarze Laughs oraz byt wściekłej kobiety, wrogo nastawionej do zdawałoby się każdego żyjącego w TR człowieka. Sprawę dodatkowo komplikuje pojawienie się biednej młodej kobiety, Mattie Devore i jej małej córeczki, z którą Mike’a łączy osobliwa więź (typowe dla Kinga „cudowne dziecko”, które wbrew sobie również znalazło się w centrum nadnaturalnych zdarzeń). Pozostali mieszkańcy miasteczka z niezrozumiałych powodów próbują zniechęcić Michaela do walki z jej bezwzględnym teściem i jego opiekunką, modelowymi czarnymi charakterami, czemu King wcale nie zaprzecza, porównując ubraną w czerń, zawziętą kobietą do pani Danvers z „Rebeki” Daphne du Maurier. Jak można się tego spodziewać znajomość z Mattie i jej córką otworzy Noonanowi drzwi do wielkiej tajemnicy skrywanej przez miejscowych, która ściśle wiąże się z obecnością duchów, pragnących wyrównać rachunki sprzed lat. Klasyczny motyw zemsty przeplata się tutaj z gotycką wrażliwością oraz ingerencją zjaw z zaświatów, co jak można się tego spodziewać prowadzi do wstrząsającego finału, na którym nieodmiennie ronię łzy. UWAGA SPOILER Każdorazowe wizje początku XX wieku, w którym miała miejsce tragedia rzutująca na kolejne pokolenia mieszkańców TR są próbką wyjątkowych zdolności Kinga w szafowaniu klimatem, wszak duch tych osobliwych lat aż bije z kart powieści. I wszystko sprawiałoby iście idylliczne wrażenie, gdyby nie brutalny gwałt połączony z morderstwem na czarnoskórej piosenkarce i zabójstwo jej ośmioletniego synka przez zdeprawowanych białych młodzieńców, pod przywództwem starszego weterana wojennego, przodka Devora. Sposób, w jaki King opisał tę niewyobrażalną zbrodnię, to połączenie zwierzęcego okrucieństwa z niewyobrażalnym smutkiem robi naprawdę miażdżące wrażenie – tym bardziej, kiedy dojdziemy do epitafium owego wydarzenia, swego rodzaju motywu młodocianych zwyrodnialców, który obdarzonego, choćby minimalną dozą empatii czytelnika doprowadzi do szaleńczej wściekłości. „To tylko czarnuch […] Tylko czarnuch, nikt ważny” – w moim mniemaniu w tych dwóch krótkich zdaniach King zawarł całą istotę rasizmu, bezsens tego rodzaju myślenia, posunięty wręcz do granic absurdu, ale niestety obecny na świecie również we współczesnych, rzekomo „światłych” latach XXI wieku… KONIEC SPOILERA.
„Worek kości” to wielowątkowa powieść o rozpaczy, zemście i duchach, podana w iście melancholijnym klimacie niezdefiniowanej grozy, potęgowanej osobliwą zagadką małego miasteczka, ale przeznaczona tylko i wyłącznie dla czytelników wprost przepadających za gawędziarstwem Stephena Kinga, bo nawet największy wielbiciel ghost stories nie dojrzy w niej takiego geniuszu, jaki ja widzę, jeśli najpierw nie zapała sympatią do moralizowania niekoronowanego króla literackiego horroru. Powieść przeniesiono na ekran, w formie miniserialu w 2011 roku, ale niestety nie oddaje on całej istoty tej znakomitej powieści.
Baza recenzji Syndykatu ZwB
Nie rzuciła mi się nigdy wcześniej w oczy owa książka, ale z drugiej strony King jest tak płodnym pisarzem, że nie sposób zapamiętać wszystkich jego dzieł.
OdpowiedzUsuńKsiążka na liście do przeczytania, więc co mogę powiedzieć teraz? Chyba tylko zgodzić się z "Powieść przeniesiono na ekran, w formie miniserialu w 2011 roku, ale niestety nie oddaje on całej istoty tej znakomitej powieści". Tzn nie wiem czy odstaje od powieści... Odstaje od opisu recenzji i jest nijaka... Nic dziwnego, że wydanie DVD ma się dopiero pojawić (2 lata po premierze).
OdpowiedzUsuńWspomnę jeszcze, że w tym roku książkę przejęło wydawnictwo Albatros i... Dlaczego oni w ogóle się nie starają stworzyć ciekawej okładki do Kinga? ;_;
Ja mam takie wrażenie, że Albatros w ogóle nie stara się o fajne okładki (a przynajmniej ja nie widziałam żadnej zachwycającej), nie tylko książek Kinga. Ale nigdy nie interesowały mnie okładki powieści (tylko autor, gatunek i ilość stron - im dłuższa tym lepiej), więc najnowsze wydanie "Worka kości" jest mi obojętne;)
UsuńDobra... W tym przypadku może jednak przejęcie przez Albatrosa nie musi być takie złe. Nadrabiając zaległe odcinki Radia SK (zacząłem słuchać w zeszłym roku a trochę ich już było, poza tym to nie jedyny podcast jaki słucham) odpaliłem dzisiaj odcinek o Worku kości.
UsuńJest tam wzmianka, że wydanie Albatrosa ma mieć nowe tłumaczenie, a to z Prószyńskiego podobno różni się od oryginalnej wersji. Jest pozbawione akapitów, a sam tekst wygląda jakby była oparta nie o ostateczną wersję. Mam tylko nadzieję, że tłumaczenie Albatrosa jest lesze niż to z Czerwonego Smoka.
No, tłumacznia są o niebo ważniejsze od okładek. Wystarczy choćby sobie przypomnieć pierwszy akapit "Nawiedzonego" Jackson (mój ulubiony książkowy ustęp) w wdaniu Zysk i S-ka i Prószyńskiego - to drugie tłumaczenie o niebo lepsze.
UsuńJeśli chodzi o Albatrosa to lubię ich tłumaczenia równie mocno, jak te Prószyńskiego, ale i tak nie kupię nowego wydania "Worka kości", bo nie jestem takim typem kolekcjonera Kinga, który zbiera wszystkie wydania - mnie wystarczą pojedyncze egzemplarze każdego tytułu, a jeszcze parę mi ich zostało, żeby sobie skompletować całą jego twórczość.
Ps. Ubóstwiam "Bastion" i "To" w wydaniu Albatrosa, bo mam obsesję na punkcie małych literek (o dziwo, tak lepiej mi się czyta), a w owych książkach są one doprawdy maciupeńkie;)
Ponownie muszę się zgodzić (tak jak z okładkami, chociaż tutaj jednak nie tak stanowczo, bo gdzieś częściowo jestem kolekcjonerem i skupiam się nie tylko na książkach, ale i seriach wydawniczych, żeby to jak najlepiej wyglądało) dlatego też postanowiłem o tym wspomnieć.
UsuńChociaż wątpię czy po tylu dniach ktoś jeszcze zwróci uwagę na mój komentarz. A szkoda, bo jak miałby kupować książkę to warto byłoby chyba sięgnąć po pełną wersję (chociaż też zależy od jakości tłumaczenia, bo Albatros w Czerwonym smoku poprawił stare błędy tworząc nowe).
I nie wiem o którym wydaniu mowa, bo Albatros już parokrotnie wznawiał chyba tą serię a sam spotkałem się tylko z najnowszym (w twardej oprawie), ale zgadzam się. W dodatku książka jest strasznie lekkie w przeciwieństwie do np Pod kopułą czy Dallas 63
Mówię o tych wydaniach, które ja posiadam - tutaj zamieściłam okładki
Usuńhttp://horror-buffy1977.blogspot.com/p/stephen-king-kolekcja.html
No tak jak ktoś nie ma "Worka kości" to lepiej niech kupi sobie tą dłuższą - mi szkoda kasy, bo pewnie dużo dłuższa nie będzie, więc za parę dodatkowych stron nie będę kilku dych płacić;)
Tej książki jeszcze nie czytałam, ale jak już padło tu wyżek, Stephen King jest naprawdę płdonym pisarzem. Ostatnią jego książką w moich rękach był "Smętarz dla zwierzaków", który bardzo mnie wciągnął. Zapraszam do mnie na http://elfnaczi.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń"Worek kości" już za mną i choć zwykle przeszkadza mi jego gawędziarstwo, w tym przypadku wyjątkowo dzielnie to zniosłam i nie pochrapywałam! wręcz przeciwnie - bardzo miło wspominam tę lekturę :)
OdpowiedzUsuńJa też lubię tego typu książki. Musi się w nich coś dziać. Teraz czytam książkę Harlan Coben "Schronienie" ale nie urzeka mnie:( Skończyłam czytać Alex Kava "Kolekcjoner", ale to też nie ten styl który mi się podoba.
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie:) http://zyciedoroty.blogspot.com/
http://justfleetingmoments.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńUwielbiam tę książkę. Jedna z najbardziej klimatycznych opowieści o duchach Kinga (moim zdaniem). Bardzo przyjemnie się ją czyta, a sama historia wciąga niemal od początku. No chyba ze ktoś preferuje bardziej "krwistą" akcję ;-) Tutaj atmosfera grozy narasta stopniowo i momentami naprawdę można się nieźle przestraszyć. Takich książek mi brakuje niestety dzisiaj.
OdpowiedzUsuńTeż ja uwielbiam , to moja pierwsza książka Kinga i nadal ulubiona.
OdpowiedzUsuń