czwartek, 8 sierpnia 2013

„Seventh Moon” (2008)

Recenzja na życzenie (Miss Kitsch)

Melissa i Yul spędzają podróż poślubną w Chinach. Chcąc pozwiedzać i odwiedzić rodzinę mężczyzny wynajmują przewodnika, Pinga, który gubi się w środku nocy na niemalże całkowitym pustkowiu. Widząc ratunek w wiejskim domostwie Ping postanawia zapytać jego mieszkańców o drogę, pozostawiając nowożeńców samych w samochodzie. Gdy jego nieobecność przedłuża się Melissa i Yul wyruszają na poszukiwania, które skończą się chaotycznymi ucieczkami przed przerażającymi owocami wierzeń tutejszej wiejskiej społeczności.

Współtwórca kultowego „Blair Witch Project”, Eduardo Sanchez, nie zakończył swojej przygody z horrorem na tym jednym hicie. Wręcz przeciwnie – wydaje się być modelowym przykładem człowieka szaleńczo zakochanego w jednym gatunku filmowym, bowiem cała jego, jak na razie dosyć uboga, kariera zaowocowała mało znanymi (wyłączając „V/H/S/2”), dosyć eksperymentalnymi tworami kina grozy, których punktem wspólnym, a zarazem największym plusem jest osobliwe, wręcz dziwaczne podejście do scenariusza (swego rodzaju przemieszanie schematyczności z innowacyjnością), będące wizytówką Sancheza. Podobny fenomen możemy zaobserwować w „Seventh Moon”, niskobudżetowej produkcji łączącej w sobie azjatycki mistycyzm, albo raczej jego wariację z survivalową konwencjonalnością, co w rezultacie zaowocowało mocno nierównym straszakiem, którego ciężko jednoznacznie sklasyfikować w kategoriach udanego/nietrafionego.

Przyznaję, że pomysł na fabułę posiada w sobie sporo potencjału – tajemnicze praktyki religijne chińskich wieśniaków, które sprowadzają na naszych bohaterów hordę krwiożerczych bestii, których aparycja, początkowo skrzętnie ukrywana przez twórców pod koniec seansu może pochwalić się dużym stopniem realizmu. Być może wygląd antagonistów nie ma w sobie, aż takiej petardy, żeby przerazić wytrawnego widza kina grozy, ale należy oddać Sanchezowi sprawiedliwość, że ich minimalistyczna charakteryzacja (białe sylwetki, czarne obwódki ust i oczu) bez jakiejkolwiek efekciarskiej przesady, co najprawdopodobniej wymusiły niskie nakłady finansowe, przynajmniej nie wywołuje daleko idącej irytacji, czego nie można już powiedzieć o chaotycznej pracy kamery. Dążenie do innowacyjności realizatorskiej jest w „Seventh Moon”, aż nazbyt widoczne: zamazane kontury w trakcie każdorazowego pojawiania się (za wyjątkiem końcówki) krwiożerczych potworków oraz wprawianie kamery w błyskawiczne ruchy podczas długich scen ucieczek protagonistów przez pustkowie, które w połączeniu z nocną scenerią, niemalże całkowicie pozbawioną sztucznego oświetlenia (co mocno winduje realizm sytuacyjny, ale równocześnie irytuje niemożnością przyjrzenia się wszystkim szczegółom) z jednej strony chwilami zapewniają całkiem pokaźną dawkę napięcia, aby zaraz w następnej scenie znacząco zaszkodzić w należytym odbiorze filmu, w całkowitym utożsamieniu się z koszmarem bohaterów. Realizm w horrorach jest ważny, to nie ulega wątpliwości, ale jeśli ceną jest niemożność całkowitego zatopienia się w fabułę i uosobienia z protagonistami to w rezultacie daje jedynie częściowe zadowolenie z seansu, które być może byłoby większe, gdyby nie te eksperymentalne, chaotyczne snucie się kamery i troszkę większe snopy sztucznego światła, co w umiejętnych rękach wcale nie musiało zbyt mocno zaszkodzić realizmowi sytuacyjnemu.

Mój odbiór fabuły „Seventh Moon” można streścić w kilku słowach: pełny napięcia wstęp, ze szczególnym wskazaniem na pierwsze opuszczenie bezpiecznego wnętrza samochodu przez Melissę i Yul (przyzwoitych aktorsko Amy Smart i Tima Chiou), nudnawy środek, oparty przede wszystkim na ciągłych ucieczkach przed bestiami, gdzie brak pomysłu na jakikolwiek mocniejszy zwrot akcji niemalże mnie uśpił i całkiem zgrabna końcówka – przewidywalna, ale przynajmniej niepozbawiona dosłowności w eksponowaniu antagonistów. Naprawdę szkoda, że Sanchez nie urozmaicił przydługiej części środkowej swojego dziełka, wszak najtrudniejsza sztuka, osiągnięcie mrocznego klimatu, pierwszorzędnie mu się udała. Do pełnego sukcesu wystarczyła jedynie rezygnacja z eksperymentalnej realizacji i dopracowanie scenariusza, wzbogacenie go o kilka mocniejszych scen, które odpędziłyby ode mnie senność. Niestety, postawił na zwykłą średniawkę, którą chwilami ogląda się całkiem znośnie, ale wątpię, żeby zbyt długo pozostała w pamięci jakiegokolwiek odbiorcy.  

2 komentarze:

  1. Tego akurat nie widziałem. Z ,,solowych'' dzieł Edouardo Sancheza bardzo podoba mi się 'Altered'
    z 2006 - siermiężna, B-klasowa surowizna z bandą obleśnych rednecków z południa, walczących na śmierc i życie z kosmitami. Kowbojskie efekty specjalne, niezły momentami gore, bluzgi non stop i pewnie, z nerwem poprowadzona story.
    Daniela Myricka widziałem jedynie 'Solstice' - formalnie przeciwieństwo 'Altered' :film bardzo grzeczny i wygładzony, obejrzec można, ale bez gwarancji, że jakoś zapadnie w pamięc.
    Ciekawi mnie jego 'Objective'

    OdpowiedzUsuń
  2. Widziałam i niestety w ogóle już nie pamiętam. Chyba nie był to wybitny film.

    OdpowiedzUsuń