Melissa i Yul spędzają podróż poślubną w Chinach. Chcąc pozwiedzać i
odwiedzić rodzinę mężczyzny wynajmują przewodnika, Pinga, który gubi się w
środku nocy na niemalże całkowitym pustkowiu. Widząc ratunek w wiejskim
domostwie Ping postanawia zapytać jego mieszkańców o drogę, pozostawiając nowożeńców
samych w samochodzie. Gdy jego nieobecność przedłuża się Melissa i Yul
wyruszają na poszukiwania, które skończą się chaotycznymi ucieczkami przed
przerażającymi owocami wierzeń tutejszej wiejskiej społeczności.
Współtwórca kultowego „Blair Witch Project”, Eduardo Sanchez, nie zakończył
swojej przygody z horrorem na tym jednym hicie. Wręcz przeciwnie – wydaje się być
modelowym przykładem człowieka szaleńczo zakochanego w jednym gatunku filmowym,
bowiem cała jego, jak na razie dosyć uboga, kariera zaowocowała mało znanymi
(wyłączając „V/H/S/2”), dosyć eksperymentalnymi tworami kina grozy, których
punktem wspólnym, a zarazem największym plusem jest osobliwe, wręcz dziwaczne
podejście do scenariusza (swego rodzaju przemieszanie schematyczności z
innowacyjnością), będące wizytówką Sancheza. Podobny fenomen możemy
zaobserwować w „Seventh Moon”, niskobudżetowej produkcji łączącej w sobie
azjatycki mistycyzm, albo raczej jego wariację z survivalową konwencjonalnością, co w rezultacie zaowocowało mocno
nierównym straszakiem, którego ciężko jednoznacznie sklasyfikować w kategoriach
udanego/nietrafionego.
Przyznaję, że pomysł na fabułę posiada w sobie sporo potencjału –
tajemnicze praktyki religijne chińskich wieśniaków, które sprowadzają na
naszych bohaterów hordę krwiożerczych bestii, których aparycja, początkowo
skrzętnie ukrywana przez twórców pod koniec seansu może pochwalić się dużym
stopniem realizmu. Być może wygląd antagonistów nie ma w sobie, aż takiej
petardy, żeby przerazić wytrawnego widza kina grozy, ale należy oddać
Sanchezowi sprawiedliwość, że ich minimalistyczna charakteryzacja (białe
sylwetki, czarne obwódki ust i oczu) bez jakiejkolwiek efekciarskiej przesady,
co najprawdopodobniej wymusiły niskie nakłady finansowe, przynajmniej nie wywołuje
daleko idącej irytacji, czego nie można już powiedzieć o chaotycznej pracy
kamery. Dążenie do innowacyjności realizatorskiej jest w „Seventh Moon”, aż
nazbyt widoczne: zamazane kontury w trakcie każdorazowego pojawiania się (za
wyjątkiem końcówki) krwiożerczych potworków oraz wprawianie kamery w
błyskawiczne ruchy podczas długich scen ucieczek protagonistów przez pustkowie,
które w połączeniu z nocną scenerią, niemalże całkowicie pozbawioną sztucznego
oświetlenia (co mocno winduje realizm sytuacyjny, ale równocześnie irytuje
niemożnością przyjrzenia się wszystkim szczegółom) z jednej strony chwilami
zapewniają całkiem pokaźną dawkę napięcia, aby zaraz w następnej scenie
znacząco zaszkodzić w należytym odbiorze filmu, w całkowitym utożsamieniu się z
koszmarem bohaterów. Realizm w horrorach jest ważny, to nie ulega wątpliwości,
ale jeśli ceną jest niemożność całkowitego zatopienia się w fabułę i uosobienia
z protagonistami to w rezultacie daje jedynie częściowe zadowolenie z seansu,
które być może byłoby większe, gdyby nie te eksperymentalne, chaotyczne snucie
się kamery i troszkę większe snopy sztucznego światła, co w umiejętnych rękach
wcale nie musiało zbyt mocno zaszkodzić realizmowi sytuacyjnemu.
Mój odbiór fabuły „Seventh Moon” można streścić w kilku słowach: pełny
napięcia wstęp, ze szczególnym wskazaniem na pierwsze opuszczenie bezpiecznego
wnętrza samochodu przez Melissę i Yul (przyzwoitych aktorsko Amy Smart i Tima
Chiou), nudnawy środek, oparty przede wszystkim na ciągłych ucieczkach przed
bestiami, gdzie brak pomysłu na jakikolwiek mocniejszy zwrot akcji niemalże mnie
uśpił i całkiem zgrabna końcówka – przewidywalna, ale przynajmniej
niepozbawiona dosłowności w eksponowaniu antagonistów. Naprawdę szkoda, że
Sanchez nie urozmaicił przydługiej części środkowej swojego dziełka, wszak najtrudniejsza
sztuka, osiągnięcie mrocznego klimatu, pierwszorzędnie mu się udała. Do pełnego
sukcesu wystarczyła jedynie rezygnacja z eksperymentalnej realizacji i
dopracowanie scenariusza, wzbogacenie go o kilka mocniejszych scen, które
odpędziłyby ode mnie senność. Niestety, postawił na zwykłą średniawkę, którą
chwilami ogląda się całkiem znośnie, ale wątpię, żeby zbyt długo pozostała w
pamięci jakiegokolwiek odbiorcy.
Tego akurat nie widziałem. Z ,,solowych'' dzieł Edouardo Sancheza bardzo podoba mi się 'Altered'
OdpowiedzUsuńz 2006 - siermiężna, B-klasowa surowizna z bandą obleśnych rednecków z południa, walczących na śmierc i życie z kosmitami. Kowbojskie efekty specjalne, niezły momentami gore, bluzgi non stop i pewnie, z nerwem poprowadzona story.
Daniela Myricka widziałem jedynie 'Solstice' - formalnie przeciwieństwo 'Altered' :film bardzo grzeczny i wygładzony, obejrzec można, ale bez gwarancji, że jakoś zapadnie w pamięc.
Ciekawi mnie jego 'Objective'
Widziałam i niestety w ogóle już nie pamiętam. Chyba nie był to wybitny film.
OdpowiedzUsuń