Dwie kobiety, Clara i Eleanor, podróżują od miasta do miasta zostawiając za
sobą krwawy szlak zbrodni. Gdy zatrzymują się w nadmorskim miasteczku poznają
właściciela podupadłego pensjonatu, z którego Clara postanawia uczynić dom
publiczny. Tymczasem Eleanor poznaje chłopaka, w którym wbrew sobie zakochuje
się, tym samym stając przed koniecznością wyjawienia mu skrywanej od wieków
tajemnicy – przekleństwa wampiryzmu, które dotknęło zarówno ją, jak i jej
towarzyszkę. Problem w tym, że wtajemniczenie kogokolwiek w sekret własnej tożsamości
zwiększa ryzyko śmierci obu wampirzyc, tym bardziej, że ich tropem nieustannie
podążają osobnicy, pragnący przerwać ich długowieczną egzystencję.
Do współczesnego kina wampirycznego podchodzę z dużą dozą ostrożności,
ponieważ istnieje spore prawdopodobieństwo, że natrafię na twór powstały na
fali popularności „Zmierzchu”, skierowany głównie do nastoletnich odbiorców.
Jednakże do seansu „Byzantium” skłoniło mnie nazwisko jego reżysera, Neila
Jordana, który w latach 90-tych znakomicie przeniósł na ekran kultową powieść
Anne Rice pt. „Wywiad z wampirem” oraz miażdżące recenzje polskich widzów, tak
mocno kłócące się z opiniami Amerykanów, czemu w gruncie rzeczy się nie dziwię,
bowiem „Byzantium” znacznie odbiega od konwencjonalnego spojrzenia na tematykę
wampiryzmu, a jego nowatorskie wykonanie, podobnie jak to miało miejsce w
przypadku „Wywiadu z wampirem” sygnalizuje widzowi, że nie ma do czynienia
jedynie z horrorem, że konfrontuje się go również z typowymi dla filmowego dramatu,
głębszymi treściami.
Choć „Byzantium” plasuje się o dobrą klasę niżej od „Wywiadu z wampirem”
nietrudno jest dostrzec pewne analogie pomiędzy ich fabułami, z tą różnicą, że
tym razem będziemy mieć do czynienia z podróżującymi z miasta do miasta
wampirzycami – ten żeński punkt widzenia, w gruncie rzeczy niewiele zmieni w
charakterologii postaci, aczkolwiek stanie się przyczynkiem do nacechowania
fabuły delikatną dozą erotyzmu, skierowaną głównie do męskiej części widowni.
Pomijając wszystkie ozdobniki obraz Jordana to studium psychologiczne, zupełnie
odmiennych charakterologicznie, matki i córki, przebywających w swoim
towarzystwie od przeszło dwóch stuleci. Współczesna żeńska wersja Louisa de
Pointe du Laca, Eleanor, przeobrażona w wampirzycę w wieku lat szesnastu nie
może uwolnić się od wspomnień ze swojej długiej przeszłości, która rzutuje na jej
obecne życie w samotności. Dziewczyna zbliża się do ludzi jedynie w chwilach
przemożnego głodu, które zaspokaja dzięki osobom w podeszłym wieku, gotowym
odejść na tamten świat. Przez pozostałą część swojej nieśmiertelnej egzystencji
bliższe kontakty utrzymuje jedynie z matką, z którą może swobodnie dzielić
mroczny sekret własnej tożsamości, aczkolwiek niejednokrotnie ogarnia ją
przemożne pragnienie podzielenia się z kimś historią swojej nieśmiertelnej
egzystencji. Po przyjeździe do nadmorskiego miasteczka na jej drodze stanie
młody, chorujący na białaczkę chłopak, do którego Eleanor zapała głębszym
uczuciem i których miłosna relacja stanie się przyczyną rychłych kłopotów
zarówno jej, jak i jej matki. Oczywiście wątek romantyczny zdaje się być
nieodzowny dla właściwego poprowadzenia fabuły „Byzantium”, ale równocześnie najsilniej
mnie znużył – w końcu w dzisiejszych filmach wampirycznych nie brak romansów
pomiędzy krwiopijcą i śmiertelnikiem… W moim mniemaniu o wiele ciekawsza od
Eleanor wydaje się być Clara, żeńska wersja Lestata de Lioncourta, której
traumatyczną historię sprzed wieków poznajemy za pośrednictwem kilku
retrospekcji z opowieści jej córki. Przed przemianą przydzielona do domu
publicznego, w którym zaspokajała potrzeby często brutalnych mężczyzn.
Prowadząc marny żywot, bez widoków na lepszą przyszłość równocześnie zyskiwała
cechy, które pozwoliły przetrwać jej przez stulecia, w poczuciu ciągłego
zagrożenia – hardość ducha i niewyobrażalna bezwzględność zapewniły jej i
Eleanor jaki taki żywot w pełnym niebezpieczeństw świecie ludzi. Clara nie ma
absolutnie żadnych zahamowań – morduje kogo chce i jak chce, nie bacząc na to,
że pozbawianie głów jej wrogów oraz porzucanie ofiar wykorzystanych do
zaspokajania głodu w doskonale widocznych, publicznych miejscach może
naprowadzić jej prześladowców do jej aktualnej kryjówki, tytułowego Byzantium,
pensjonatu, którego przerobiła na dom publiczny, będący znakomity pretekstem do
nacechowania fabuły pewną dozą, miłego dla męskiego oko, erotyzmu (wespół z
lateksowym wdziankiem Clary).
Tym, co wyróżnia film Jordana na tle innych produkcji wampirycznych jest
przede wszystkim powolna, skupiająca się na najdrobniejszych szczegółach praca
kamery, która niejednokrotnie wydobywa czyste piękno z rzeczy pozornie
koszmarnych, jak na przykład woda zabarwiająca się na czerwono lub momenty konsumpcji
Eleanor. Realizacja to prawdziwa uczta dla zmysłów, której nie należy smakować „na
szybko” – trzeba dostosować się do jej melancholijnej, często na wskroś przygnębiającej
wymowy. Ponadto Jordan zasadniczo przeobraził mit wampiryzmu, rezygnując przede
wszystkim z zagrożenia słonecznego, krzyży oraz przemiany przez ugryzienie
pierwszego z brzegu krwiopijcy. Tutaj, aby stać się nieśmiertelnym trzeba nieco
bardziej się postarać – wyruszyć na mroczną wyspę i oddać się w ofierze
tajemniczej sile. Choć jestem zwolenniczką tradycyjnego podejścia do tematyki
wampiryzmu to muszę przyznać, że zamysł Neila Jordana w najmniejszym stopniu
nie zaważył na ogólnej wymowie jego historii, nie pozbawił jej ciężkiego
klimatu, czającej się gdzieś z boku grozy oraz nie odebrał głównym bohaterkom
tak atrakcyjnej dla osi fabularnej dojrzałej psychologii. Jedyne, co odrobinę
przeszkadzało w należytej kreacji tych wspaniałych postaci to obsada, bo
zarówno Saoirse Ronan ze swoją „drewnianą” dykcją oraz pełna nadmiernej, wręcz
sztucznej egzaltacji Gemma Arterton nie potrafiły całkowicie wczuć się w swoje
bohaterki, w pełni oddać ich jakże intrygujących osobowości.
Choć „Byzantium” to swoista krzyżówka horroru z dramatem (ze szczególnym
wskazaniem na ten drugi gatunek), niemalże całkowicie odchodząca od klasycznego
mitu wampiryzmu, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu idealnie wpasowała się w moje
poczucie estetyczne – zaskoczyła drobiazgowym wykonaniem i jakże
magnetyzującymi głównymi postaciami (tzn. samymi bohaterkami, bo z
odtwórczyniami ich ról już jest dużo gorzej). Nie wiem, czy to wystarczy, aby
zachęcać kogokolwiek do seansu, bo jak wiadomo przeważająca większość polskich odbiorców
poszukuje raczej czegoś innego w tego typu kinie (ja jak zwykle jestem w
mniejszości), więc wybór pozostawiam wam.
Ostatnimi czasy bardzo dużo pojawiło się różnorodnych filmów o wampirach, które nie dorastają słynnym klasykom nawet do pięt np. Zmierzch. Mimo to lubię oglądać produkcje o tych nieśmiertelnych istotach i jak na razie nie mam dość, dlatego cieszę się niezmiernie, że „Byzantium” wypadł w twoich oczach naprawdę całkiem przyzwoicie. W takim razie już zapisuje sobie jego tytuł i niebawem obejrzę.
OdpowiedzUsuńJa (niestety?) należę do większości i ten film to była całkowita strata czasu... Nawet mimo Johnny'ego Lee Millera :P
OdpowiedzUsuńMuszę dać mu szansę. Chociaż raczej dopiero w momencie gdy będę miała ochotę na wizualne cukierki :)
OdpowiedzUsuń