Tego samego dnia dochodzi do katastrof lotniczych w Stanach Zjednoczonych,
Wielkiej Brytanii, Japonii i Afryce. Przeżyć udaje się jedynie trójce dzieci i
ciężko rannej kobiecie, Pameli May Donald, która chwilę przed śmiercią nagrywa
na telefonie tajemnicze ostrzeżenie. Po kilkudniowej obserwacji w szpitalach
ocalałe dzieci, Bobby, Jess i Hiro, trafiają pod opiekę najbliższych rodzin.
Tymczasem media uparcie karmią opinię publiczną pikantnymi szczegółami z ich
życia prywatnego. Kiedy pastor z małego amerykańskiego miasteczka dopatruje się
podobieństw pomiędzy niedawnymi katastrofami i tym co zapisano w „Apokalipsie
św. Jana” i puszcza w eter informację, że Troje to w rzeczywistości Jeźdźcy
Apokalipsy rozpętuje się prawdziwe piekło. Teorie spiskowe zaczynają mnożyć się
w zastraszającym tempie, mamiąc obywateli zapowiedziami rychłego końca świata,
a bezpieczeństwo rodzin ocalałych szybko zostaje zagrożone przez podatnych na
manipulację, groźnych fundamentalistów.
Powieść „Troje” Sarah Lotz w ostatnich dniach zdominowała polski rynek wydawniczy,
a to głównie za sprawą pomysłowej, zakrojonej na szeroką skalę kampanii reklamowej.
Pierwszy rozdział książki rozsyłany przed premierą recenzentom w jakże zachęcających
czarnych kopertach oraz strona internetowa poświęcona książce, na której
pozostali czytelnicy mogą przeczytać owy fragment. Starania wydawców zostały
nagrodzone głośnym odzewem na blogach, portalach społecznościowych i forach, co
skutecznie zniechęciło mnie do powieści. Obcując z literaturą już zdążyłam zauważyć,
że to, co cieszy się dużą promocją na ogół nie trafia w mój gust, ale dosłownie
przypadek sprawił, że „Troje” jednak wpadło w moje ręce, z czego teraz jestem
absolutnie zadowolona. Nieufność do reklam czasami się nie sprawdza;)
„Wydarzenie
tej rangi musi przykuć uwagę świata. Czemu jednak ludzie mają skłonność do
zakładania tego, co najgorsze, i do wierzenia w najbardziej fantastyczne,
kompletnie nieprawdopodobne teorie? Istotnie, statystycznie rzecz biorąc,
szanse na coś takiego są kosmicznie małe, ale bez przesady! Czy aż tak bardzo
się nudzimy? A może w głębi duszy wszyscy jesteśmy internetowymi trollami?”
Konstrukcja książki bardzo mnie zachęciła. Sarah Lotz prezentuje nam pracę
niejakiej Elspeth Martins, poświęconą czterem katastrofom lotniczym i
fenomenowi trójki ocalałych. Na powieść składają się liczne wywiady
przeprowadzone z ludźmi, którzy odegrali jakieś role w wydarzeniach, które
rozegrały się po tragediach. Zapisy rozmów telefonicznych i dyskusji na Skype’ie,
wyniki śledztw komisji ds. katastrof lotniczych, artykuły zamieszczone w prasie
i Internecie oraz kopie konwersacji pomiędzy bohaterami na forach i komunikatorach
internetowych. Lotz zaczyna od śmiałych opisów miejsc, w których rozbiły się
cztery samoloty, nie zapominając o okaleczonych ciałach tłumnie zapełniających
ziemie i… drzewa. Największe wrażenie robi katastrofa w Japonii, bowiem samolot
rozbija się w osławionym Aokigahara, tzw. lesie samobójców. Pozostałe wypadki
mają miejsce w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i Afryce, a cały ten
feralny dzień zostaje nazwany przez media Czarnym Czwartkiem. Po szczegółach z
miejsc katastrof przychodzi pora na krótkie wywiady ze śledczymi, które
odrobinę mnie znużyły, bowiem przybliżały nam szczegóły tych nieszczęśliwych
wypadków, podane w obowiązkowym specjalistycznym żargonie. Na szczęście
przetrwałam ten zniechęcający zastój, dzięki czemu miałam przyjemność zapoznać
się z właściwą akcją powieści, skupiającą się na trójce ocalałych i teoriach
spiskowych, które cały świat postawiły w stan gotowości.
„Religia
nie powinna mieć nic wspólnego ze strachem, nie powinna też mieć nic wspólnego
z nienawiścią.”
Trójka szczęśliwców po katastrofach trafia do swoich najbliższych rodzin.
Hiro zostaje oddany pod opiekę ojca, który z kolei przekazuje go jego kuzynce. Losy
chłopca poznamy dzięki zapisom z rozmów w Sieci pomiędzy jego tymczasową
opiekunką i jej wirtualnym kolegą. O Jess mieszkającą ze swoim wujkiem, aktorem
w Wielkiej Brytanii dowiemy się za sprawą jego niedokończonej książki, ale
największą sympatię wzbudziła we mnie babcia trzeciego ocalałego, Bobby, która
borykała się nie tylko z niezdrowym zainteresowaniem mediów, ale również Alzheimerem
swojego męża. Jej zdecydowanie było najtrudniej przetrwać ten koszmar, ale
należy również nadmienić, że ze wszystkich tych cudownych dzieciaków Bobby
również wzbudzał największą sympatię. Medialna szopka zaczyna się z chwilą
podania do publicznej wiadomości ostrzeżenia nagranego na miejscu katastrofy
przez Pamelę, która wedle jej pastora starała się ostrzec ludzkość przed
uratowanymi dzieciakami. Duchowny – zagorzały chrześcijanin i prawicowiec –
przedstawia opinii publicznej swoją fantastyczną teorię, że Troje jakoby są
Jeźdźcami Apokalipsy, a ich cudowne ocalenie jest zapowiedzią rychłego
Armagedonu. Jego charyzma wkrótce przekonuje rzeszę zagorzałych chrześcijan,
którzy przystępują do poszukiwań w Afryce czwartego Jeźdźca oraz namawiania
obywateli do przyjęcia w swoich sercach Chrystusa. Równolegle do tej teorii w
Sieci ogromnym powodzeniem cieszą się wpisy głoszące, że Troje to przybysze z
kosmosu, chronieni przez rząd Stanów Zjednoczonych. Jak się czyta te brednie to
oczywiście nie sposób powstrzymać śmiechu, ale o fenomenie tej powieści
świadczą znaczące zmiany w zachowaniu dzieci, które rozbudzają w czytelnikach niemiłe
podejrzenia. Niemiłe, a bo zawsze niewygodnie jest choćby po części podzielać
zdanie teoretyków spiskowych. Jess zaczyna insynuować swojemu wujkowi, że
takich jak ona jest więcej, dziadek Bobby’ego nagle odzyskuje świadomość, a Hiro
zaczyna porozumiewać się z bliskimi za pomocą skonstruowanego przez jego ojca
androida, za pośrednictwem którego przekazuje kuzynce, że katastrofa w ogóle go
nie obeszła. Zmiany w zachowaniach dzieci początkowo można przypisywać stresowi
pourazowemu i muszę przyznać, że Lotz przez długi czas pozostawiała czytelnikom
pole do wielorakiej interpretacji. Z jednej strony podejrzliwie śledziłam losy
dzieci, a z drugiej czułam ogromną nienawiść do zagrażających ich bezpieczeństwu świrów, głoszących swoje fantastyczne teorie i rzecz jasna mediów,
które tylko nakręcały całą tę spiralę nienawiści. Atmosfera zagęści się pod
koniec, kiedy to stanie się jasne, że do tragedii, przez zwykłą głupotę ludzką bądź
uzasadnioną wrogość po prostu musi dojść. Błąd Lotz zrobiła jedynie w finale, kiedy
nieco przybliżyła nam naturę ocalałych – w moim mniemaniu pozostawienie pola do
indywidualnej interpretacji byłoby o wiele ciekawsze.
Choć „Troje” to prawdziwie wciągająca, jakże oryginalna pozycja autorce
bądź tłumaczowi nie udało się uniknąć kilku drobnych wpadek. Lotz niczym
Stephen King często wyprzedzała fakty, sugerując nam kilka stron wcześniej,
jaki zwrot akcji za chwilę nastąpi. Taka narracja oczywiście dodatkowo potęguje
napięcie, ale autor musi równocześnie uważać na zewsząd czyhające wpadki. Taki
poślizg ma miejsce na 363 stronie – nie chcę spoilerować, dlatego powiem
jedynie, że Elspeth mówi wówczas coś, co dalej w ogóle nie będzie miało miejsca
(a pamiętajmy, że wywiad przeprowadza na długo po zakończeniu wszystkich
późniejszych wydarzeń). Poza tym nie dane mi było poznać płci śledczej/go Ace
Kelso, bo tłumacz raz pisał o nim/niej w rodzaju męskim, a raz w żeńskim. Te drobne
niedociągnięcia oczywiście nie obniżają wartości fabuły książki, która tak
wciąga, że chyba nic nie byłoby w stanie tego zmienić. Niemniej mam nadzieję,
że wydawcy poprawią to przy drugim wydaniu, jeśli takowe wypuszczą.
„Troje” to w moim mniemaniu prawdziwie elektryzujący thriller z elementami horroru, podchodzący do
pewnej znanej tematyki od jakże nowatorskiej strony. Pełna zaskakujących zwrotów
akcji fabuła powieści jest zarówno przestrogą przed fundamentalizmem, jak sugestią,
że w teoriach spiskowych mogą tkwić ziarna prawdy. Właśnie owe moralizatorskie rozdwojenie
przesądza o geniuszu tej pozycji, z którą w moim odczuciu absolutnie każdy
czytelnik, bez względu na preferencje gatunkowe, powinien się zapoznać.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Powieść ma bardzo ciekawą formę. Fabuła też zachęca. A w tym przypadku nie odstrasza mnie nawet duża kampania reklamowa (chociaż rozumiem niechęć do tego rodzaju przedsięwzięć - często można się po prostu rozczarować).
OdpowiedzUsuńSzkoda, że ktoś nie dopracował tłumaczenia/redakcji. Takie szczegóły potrafią jednak nieco zepsuć lekturę.
Ogólnie zapowiada się bardzo dobra powieść. Chociaż chyba wolałabym niejednoznaczne zakończenie - takie czasem są najlepsze;)
Słyszałam wiele pochlebnych opinii o tej książce, pierwszy rozdział też mnie zaintrygował tak, że w przyszłym tygodniu odbieram zamówienie z księgarni :D
OdpowiedzUsuńMam ogromną ochotę na tą książkę od czasu jak zobaczyłam zapowiedzi :)
OdpowiedzUsuńJestem świeżo po lekturze i mnie również zachwyciła ta powieść, choć nie mogłem przełknąć tych właśnie wpadek, o których wspomniałaś w recenzji. Może nie są to jakieś mega istotne błędy, ale jednak mogą wprowadzić czytelnika w zamęt. Ja np. kiedy doszedłem do strony 446, gdzie Ace Kelso opisywana jest jako ON, musiałem przekartkować powieść na początek, by się upewnić, czy ja czegoś nie pogmatwałem. Podobnie z tym, że Elspeth mówi o czymś, co nie miało później racji bytu. Według mnie historia przedstawiona w "Trojgu" nieco straciła przez to na wiarygodności, a przecież w filmach/powieściach oscylujących wokół stylistyki paradokumentu chodzi o to, by stworzyć historię realną i wiarygodną, w którą potencjalny odbiorca będzie mógł uwierzyć. Nie ma więc mowy o żadnych, nawet najdrobniejszych wpadkach fabularnych. Oczywiście Lotz udało się w pewnym stopniu zadbać o wiarygodność przedstawionych wydarzeń - podobało mi się zastosowanie konstrukcji typowo reportażowej, te wszystkie wywiady, wycinki z gazet, transkrypcje rozmów itd - wyglądało to naprawdę autentycznie. Gdyby jednak nie te drobne mankamenty, których nie udało się autorce ominąć, powieść była by wręcz idealna:) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń