czwartek, 29 stycznia 2015

„Zielona pożywka” (1973)


Nowy Jork, rok 2022. Efekt cieplarniany doprowadził do niemalże całkowitego wyginięcia środowiska. Większość społeczeństwa musi się zadowalać pożywkami sztucznie wytwarzanymi przez wiodącą firmę Soylent Corporation, które chwilowo zabijają głód. Policjant Thorn, mieszka ze starszym od siebie Solem Rothem, który w przeciwieństwie do niego pamięta czasy sprzed katastrofy ekologicznej i z nostalgią wspomina zniszczony przez rasę ludzką, lepszy świat. Kiedy bogaty członek zarządu Soylent Corporation, William R. Simonson, zostaje zamordowany sprawę przyjmuje Thorn. Przesłuchanie ochroniarza i młodej partnerki denata, Shirl, utwierdza go w przekonaniu, że upozorowano napad, aby ukryć prawdziwe motywy. Thorn podejmuje się śledztwa, które wkrótce zaowocuje szeroko zakrojonym spiskiem, który zmieni jego postrzeganie na rzeczywistość.

Kultowa adaptacja powieści science fiction Harry’ego Harrisona pt. „Przestrzeni! Przestrzeni!” z 1966 roku, wyreżyserowana przez Richarda Fleischera. Obsypana nagrodami, między innymi Saturnem za najlepszy film Sci-Fi, Grand Prix na Avoriaz Fantastic Film Festival, Nebula Award, za najlepszą prezentację dramatyczną i wpisana na 77 miejsce listy stu najlepszych kwestii filmowych wszech czasów. Doceniona zarówno przez krytyków, jak ówczesnych masowych odbiorców, choć obecnie (moim zdaniem niesłusznie) odchodząca w zapomnienie.

W XXI wieku praktycznie nie kręci się już filmów science fiction przykładających największą wagę do scenerii – dziś twórcy wolą popisywać się „zapierającymi dech w piersiach” efektami komputerowymi. Z tego powodu z niejaką tęsknotą weszłam w świat stworzony przez Fleischera w „Zielonej pożywce”. Przygnębiającą dystopię, w której ludzie zostali zredukowani do pozycji bydła. W przeważającej większości sypiający na ulicach, schodach i w przytułkach w brudnych łachmanach, marzący o przyzwoitym posiłku i czystej wodzie. W ponad trzydziestostopniowym upale spowodowanym efektem cieplarnianym (znakomicie odmalowanym na zdjęciach za pomocą przybrudzonego koloru pomarańczowego) wylegający na ulicę, ilekroć nadejdzie dzień sprzedaży różnobarwnych pożywek, produkowanych przez renomowaną firmę – żółtych, czerwonych, a ostatnio zielonych, pozyskiwanych jakoby z oceanicznego planktonu. Sceny, obrazujące „niekończące się” kolejki głodnych ludzi, czekających na swój przydział pożywek, wykupowanych za skromne zasiłki odrobinę kojarzyły mi się z PRL-em (odrobinę, bowiem scenarzyście, Stanley’owi R. Greenbergowi przyświecała inna myśl). A ujęcia zgarniania „łyżkami” rozwścieczonego tłumu na ciężarówki zaszokowały tak drastycznym zredukowaniem człowieczeństwa do pozycji zwykłych odpadów. Mroczne obrazy pogrążonego w rozpaczy, zniszczonego Nowego Jorku przygnębiają nie tylko dzięki znakomitej realizacji, ale również (albo raczej przede wszystkim) swojego realnego wymiaru. Wszak dystopia Fleischera jest odbiciem naszych, również współczesnych lęków. Zanieczyszczenie środowiska, efekt cieplarniany i w końcu katastrofa ekologiczna, dziesiątkująca rasę ludzką i eliminująca niemalże całą roślinność na Ziemi. „Ludzie sami zgotowali sobie ten los” – mówi scenarzysta, gdzieś w podtekście, a potem cynicznie dodaje – „trzeba było pomyśleć o potencjalnych konsekwencjach swoich destrukcyjnych działań wcześniej”. W świecie stworzonym przez Fleischera, jak orzeka jedna z bohaterek nie ma Boga, nie ma nadziei i przyszłości – jest tylko marna, głodowa egzystencja, którą coraz więcej osób decyduje się na własne życzenie przerwać. Eutanazja w uniwersum „Zielonej pożywki” jest czymś pożądanym, jedynym sposobem na odcięcie się od wszechobecnej beznadziei. Scena, w której jeden z głównych bohaterów decyduje się na taką „ucieczkę” wycisnęła mi łzy z oczu. Ośrodek, w którym można dokonać świadomego samobójstwa swoim wystrojem i podejściem do interesantów jest złudną odskocznią od brutalnego świata zewnętrznego. Klimatyzowane pomieszczenia, wygodne łóżka, smaczny napitek i przede wszystkim wielkie ekrany wyświetlające niedostępne dla innych filmy z dawnych, lepszych czasów obrazujące przyrodę, której już nie ma. Cała ta otoczka ma zapewnić swoiste katharsis każdej zmęczonej życiem jednostce, a widzom uświadomić, co wkrótce możemy stracić.

Obok ekologicznych, tak wielce przygnębiających podtekstów mamy policyjne śledztwo, tropem mordercy członka zarządu Soylent Corporation. Znakomity Charlton Heston kreuje początkowo niedającego się lubić, samolubnego detektywa Thorna, który nie waha się przed nagminnym okradaniem innych. W trakcie dochodzenia poznaje młodą partnerkę denata, Shirl (również bardzo przekonująco odegraną przez Leigh Taylor-Young), z którą połączy go głębsze uczucie. Wspólne pożycie uniemożliwi im wybór ścieżki życiowej Shirl, która w zamian za życie w dostatku pełni rolę seksualnej niewolnicy bogatych mężczyzn. Na domiar złego uparte dążenie do prawdy sprowadzi na Thorna kłopoty w postaci zabójców, będących na usługach wysoko postawionych członków społeczeństwa nowojorskiego. Samo śledztwo i szeroko zakrojony spisek bazują raczej na coraz bardziej zagęszczającej się aurze zaszczucia, aniżeli dynamicznej akcji, ale w moim mniemaniu takie podejście do owego motywu było przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Silniej elektryzuje mroczna atmosfera, sygnalizująca czyhające zewsząd niebezpieczeństwo, niźli multum pościgów i strzelanek, z których słyną współcześni twórcy thrillerów policyjnych. Fleischer nie kręcił jakiegoś tam odmóżdżającego filmu akcji tylko dające do myślenia, prawdziwie ambitne widowisko, które autentycznie przeraża swoim prawdopodobieństwem przyszłości naszej planety, którą kolokwialnie mówiąc mamy gdzieś. Zakończenie natomiast to prawdziwe mistrzostwo dramaturgii i przesłania – ostateczny dowód na to, że w tej hipotetycznie możliwej przyszłości humanizm umarł, pozostawiając jedynie żądzę władzy, pieniądza i doraźnego nasycenia przymierających głodem jednostek.

„Zielona pożywka” w moim mniemaniu jest arcydziełem kina science fiction, pozycją obowiązkową dla każdego fana gatunku i konesera ambitnej kinematografii. Książki Harry’ego Harrisona, na kanwie której oparto scenariusz, nie miałam jeszcze okazji przeczytać, ale po tym, co pokazał mi Richard Fleischer nie mam wyboru, jak po nią sięgnąć. Tak samo, jak moim zdaniem osobom, którym jej adaptacja gdzieś umknęła nie pozostaje nic innego, jak nadrobić zaległości. Nie pożałujecie!

1 komentarz:

  1. Hmmm, jaki intrygujący tytuł. Chyba już znalazłam synonim do szpinaku :)
    Recenzja była jednak jak zwykle zachęcająca, a książkę już skądś wykombinuję.

    OdpowiedzUsuń