wtorek, 6 stycznia 2015

„Obcy z głębin” (1989)


Marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych finansuje projekt zarządzany przez cywila, doktora Van Geldera polegający na gromadzeniu informacji o podwodnej faunie w zamian za umieszczenie w głębinach oceanicznych platformy rakiet. Zespół złożony z żołnierzy i naukowców długie miesiące pracuje w niesprzyjających warunkach, a tuż przed planowanym wynurzeniem wysadza podwodną jaskinię, wbrew ostrzeżeniom geolog Scarpelii. Okazuje się, że nieuważni badacze właśnie pozbawili legowiska liczącego sobie tysiące bądź miliony lat morskiego potwora, który zaczyna poważnie zagrażać ich bezpieczeństwu.

Po obejrzeniu jakiś czas temu thrillera Seana S. Cunninghama pt. „Obcy obserwuje” obawiałam się, że inwencja tego twórcy zaczęła się i skończyła na popularnym camp slasherze „Piątku trzynastego”. I istotnie Cunninghamowi nie udało się już powtórzyć sukcesu swojego najsławniejszego horroru, ale moje obawy, co do niskiej jakości wszystkich jego późniejszych filmów na szczęście się nie potwierdziły. A przynajmniej nie w przypadku „DeepStar Six”, którego tytuł nasi kochani tłumacze przełożyli na „Obcego z głębin”, czyli niewspółmiernie do problematyki tej produkcji. Niskobudżetowy horror science fiction, którego akcja rozgrywa się w oceanicznych głębinach (podobnie, jak odrobinę późniejszego „Lewiatana”) nie zdobył uznania krytyków, ale za to zachwycił miłośników starej, dobrej, lekko kiczowatej fantastyki naukowej nakręconej z pasją, a nie jedynie z czysto materialistycznych pobudek, jak to coraz częściej obserwujemy we współczesnej kinematografii amerykańskiej.

Chyba wszyscy pamiętają mrożącą krew w żyłach ścieżkę dźwiękową Harry’ego Manfredini’ego w „Piątku trzynastego”. Po kilku latach Cunningham zatrudnił tego genialnego kompozytora do pracy nad oprawą muzyczną „Obcego z głębin”, dzięki czemu już od czołówki widzowie mogą cieszyć uszy wpadającym w ucho, melancholijnym soundtrackiem. Ścieżka dźwiękowa jest idealnym dopełnieniem duszącego, klaustrofobicznego klimatu oraz scenerii retro – podwodnego statku pełnego nowoczesnej w latach 80-tych technologii, która z perspektywy współczesnego odbiorcy jest uroczo przestarzała. Grupka żołnierzy i naukowców stłoczona w ciasnych pomieszczeniach (mniejszych niż w „Lewiatanie”) i podskórnie wyczuwane zagrożenie, uzyskane dzięki fantazyjnym kątom nachylenia kamery oraz subiektywnemu filmowaniu z punktu widzenia poruszającego się w błyskawicznym tempie potwora. Na początku scenarzyści, Lewis Abernathy i Geof Miller, krótko zapoznają widzów z licznymi bohaterami, których odtwórcy, co do jednego spisali się znakomicie. Kreacje między innymi przekonująco histerycznego Miguela Ferrery, przystojniaczka Grega Evigana, jego dziewczyny Nancy Everhard, lekarki Cindy Pickett, początkowo jedynej racjonalnej osoby na statku, geolog w wykonaniu Nii Peeples, czarnoskórego kapitana Taureana Blacque i oczywiście władczego, niezważającego na konsekwencje materialisty Mariusa Weyersa – wszyscy aktorzy dosłownie weszli w swoje postacie. Ale to nie znaczy, że udało im się skłonić mnie, abym całkowicie opowiedziała się po ich stronie. Akcja zawiązuje się dosyć szybko, dzięki czemu nie uświadczymy nudy, a zapoczątkowuje ją wysadzenie jaskini, która okazuje się być legowiskiem pradawnego potwora morskiego (nie Obcego, jak chcieliby tego tłumacze tytułu filmu). Jak można się tego spodziewać wściekły, ogromny stwór przypuszcza atak na naszych protagonistów, wabiony światłami, które wyraźnie go rozsierdzają. Nie wiem, czy był to celowy zabieg scenarzystów, chcących wprowadzić ciekawą ambiwalencję w odbiór filmu, czy niezamierzone, ale w efekcie intrygujące niedopatrzenie, ale faktem jest, że nie potrafiłam w swoim umyśle całkowicie zantagonizować potwora. Sympatyzowałam zarówno z nim, rozumiejąc jaką krzywdę wyrządzili mu zagarniający wszystko ludzie, jak i z jego ofiarami, na których przekleństwo sprowadziły nieprzemyślane posunięcia ich dowódcy. Cunningham przez większą część filmu korzysta ze znanego w kinie grozy zabiegu niepokazywania zagrożenia, a jedynie jego subtelnego akcentowania. A to za pomocą subiektywnego filmowania, a to za sprawą ataków widzianego jedynie przez protagonistów ogromnego stworzenia. Taki wybieg znacznie potęguje i tak już gęstą atmosferę, którą z czasem urozmaicą jakże pomysłowe sceny eliminacji poszczególnych bohaterów.

Najlepszym przykładem znakomitego połączenia suspensu z makabrą jest scena z włazem. Widzimy przemykających pod nim protagonistów oraz powoli przekręcającą się korbę, za pomocą której otworzono właz. Kilka szybkich ujęć przerażonych bohaterów i korby sprawia, że w pełnym napięciu oczekuje się nieuniknionego. A kiedy właz w końcu spada, łamiąc kręgosłup mężczyźnie nie pozostaje nic innego, jak przyklasnąć inwencji scenarzystów. Owa pierwsza sekwencja dosłownej eliminacji jednej z postaci sygnalizuje, że dalszy rozwój wydarzeń będzie naznaczony równie oryginalnym podejściem do scen mordów. I tak też jest w istocie. Znakomite, fizycznie obecne na planie rekwizyty w bardzo realistycznym stylu pokazują nam między innymi przepołowionego człowieka, z postrzępioną tkanką brzucha, wybuchającą lewą stronę ciała napompowanego dwutlenkiem węgla mężczyzny, czy wreszcie pękające żyły wynurzającego się bez uprzedniego przejścia procesu dekompresji panikarza. Każda minuta drugiej połowy seansu jest dosłownie przeładowana makabrycznymi ujęciami i nieustającą akcją, skupiającą się na próbach wydostania się na powierzchnię kilku niedobitków. I tak aż do ostatecznego uderzenia, czyli pokazania widzom w całej oślizgłej okazałości podwodnego potwora. Guzkowaty, pełen macek kolosalny organizm z wyłupiastymi oczami przypominał mi nieco przerośniętą żabę i choć nie wzbudził we mnie uczucia niesmaku (już raczej współczucia, na widok jego smutnego spojrzenia) to i tak robił naprawdę spektakularne wrażenie. Spece od efektów specjalnych zadbali o jego jakże realistyczny wygląd.

Nie jestem w stanie zdecydować, który zbliżony tematycznie obraz, „Lewiatan”, czy „Obcy z głębin” bardziej mi się podobał. Ten pierwszy miał więcej scen gore, ale drugi większy nacisk położył na duszący klimat grozy. Oba zdecydowanie stanowią nie lada gratkę dla wielbicieli starych horrorów science fiction, w których najważniejsze były realistyczne rekwizyty i celowy uroczy kicz, a nie jak dzisiaj koszmarne CGI. Tej grupie oczywiście szczerze „Obcego z głębin” polecam, pozostając z nadzieją, że pokolenie „Avatara” również rozsmakuje się w takiej fantastyce naukowej.

2 komentarze:

  1. dziękuje za recenzje na moje życzenie, szybko się do tego filmu zabrałaś, mam nadzieję że było warto :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, na pewno było warto;) To ja dziękuję za wspomnienie o tym tytule.

      Usuń