środa, 24 lutego 2016

„Wybuch” (1981)


Dźwiękowiec, Jack Terry, pracujący nad niskobudżetowymi horrorami, podczas nagrywania odgłosów nocy świadkuje wypadkowi samochodowemu. Nie udaje mu się pomóc kierowcy, ale ratuje pasażerkę, Sally. W szpitalu dowiaduje się, że pojazd prowadził gubernator McRyan, kandydujący na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Pomimo przeczących temu zeznań Jacka, który utrzymuje, że słyszał wystrzał z broni palnej, śledczy są przekonani, że śmierć polityka była wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Obawiając się o bezpieczeństwo Sally, Jack pomaga jej wydostać się ze szpitala i rozpoczyna własne śledztwo, mające dowieść, że ktoś dokonał zamachu na życie gubernatora. W dochodzeniu pomagają mu materiały wizualne i dźwiękowe, które zarejestrował feralnej nocy.

Zrealizowany za osiemnaście milionów dolarów „Wybuch” Briana De Palmy na podstawie jego własnego scenariusza jest thrillerem szpiegowskim, w którym nadrzędną rolę odgrywa oprawa audiowizualna. Zachwalany przez krytyków i wielbicieli gatunku obraz „następcy Alfreda Hitchcocka” często był poczytywany, jako swoisty ukłon w stronę „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego i „Rozmowy” Francisa Forda Coppoli, ale jako że jeszcze nie widziałam niniejszych filmów nie jestem w stanie ustosunkować się do owych spostrzeżeń. Choć oczywiście znajomość rzekomych inspiracji De Palmy przydałaby się dla rozsądzenia zagadnienia intertekstualności, które to w wielu obrazach tego artysty spełnia ważną rolę, to jednocześnie jego produkcje, w tym „Wybuch”, są nacechowane tak ogromną dawką indywidualności, że z powodzeniem można do nich podejść z pozycji laika, niezaznajomionego z ewentualnymi inspiratorami danego dzieła. Właśnie z takiej perspektywy byłam zmuszona ocenić „Wybuch”, prawda że niepełnej, ale jak się okazało nieprzeszkadzającej w entuzjastycznym przyjęciu filmu.

Nie ukrywam, że dla mnie jednym z najbardziej emocjonujących ustępów „Wybuchu” okazał się krótki prolog sfilmowany z punktu widzenia maniaka uzbrojonego w nóż, przygotowującego się do ataku na młode kobiety przebywające w domu akademickim. Niezwykle klimatyczne zdjęcia, zawężone do punktów, obejmowanych przez wzrok mordercy i jego powolne, pełne napięcia skradanie się po pomieszczeniach, z finalizacją będącą wstępem do zaszlachtowania nagiej panienki pod prysznicem (delikatne nawiązanie do „Psychozy” Hitchcocka) to prawdziwa kwintesencja slasherów notabene zajmująca zaledwie parę minut projekcji. Obserwując te wstępne, mroczne sekwencje, aż zamarzyłam o pełnometrażowym niskobudżetowym slasherze w wydaniu Briana De Palmy – gdyby stworzył go z porównywalnym wyczuciem gatunku taki obraz zapewne wszedłby do panteonu kultowych rąbanek. W każdym razie kolejna scena stanowi już wprowadzenie do właściwej akcji „Wybuchu”. Poznajemy młodego dźwiękowca, pracującego nad niskobudżetowymi horrorami - ściślej slasherami, co można wywnioskować z prologu i tytułów innych produkcji, które współtworzył. W tej roli obsadzono niezastąpionego Johna Travoltę, któremu w dalszej części projekcji będzie partnerować Nancy Allen. Aktorzy spotkali się już wcześniej na planie innego filmu De Palmy, adaptacji „Carrie” Stephena Kinga, ale tym razem powierzono im pierwszoplanowe postacie. Wydarzenie zawiązujące intrygę następuje zaraz po skrótowym przedstawieniu głównego bohatera, Jack Terry’ego, i najprawdopodobniej było inspirowane wypadkiem samochodowym senatora Edwarda Moore’a „Teda” Kennedy’ego, mającego miejsce w 1969 roku, podczas którego utonęła jadąca z nim Mary Jo Kopechne, nauczycielka, sekretarka i organizatorka kampanii politycznych. W „Wybuchu” kraksa jest wypadkową dwóch kluczowych wątków – relacji Jacka z uratowaną przez niego Sally i oczywiście motywu przewodniego, prawdopodobnego udziału osób trzecich w incydencie skutkującym śmiercią gubernatora i kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Teoria spiskowa wysnuta przez Terry’ego, do której sceptycznie podchodzą przedstawiciele organów ścigania w moim odczuciu odkrywcza nie była, zresztą skomplikowana i zaskakująca również nie, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że De Palma celowo strywializował ten wątek. Tak jakby nie chciał kręcić filmu szpiegowskiego sensu stricto, wykorzystując koncept zamachu na życie polityka głównie w formie tła dla wirtuozerii realizatorskiej. Bo tak właśnie jawi się realizacja „Wybuchu” – nie, jako niezbędna forma przekazu jakichś ciekawych treści tylko główny wyznacznik jakości tej produkcji, nadrzędny zamysł De Palmy. Jednak żeby osiągnąć pełnię artyzmu owy nietuzinkowy twórca, jak nikt inny potrafiący przekuć pomysły swoich poprzedników w coś nowego, pewnie doszedł do wniosku, że przydałoby się ożywić nieco sztampowy wątek szpiegowski udziałem mordercy, eliminującego kobiety łudząco podobne do Sally z wykorzystaniem stalowej linki zaciskanej na ich szyjach. Ten motyw natchnął treść elementami tożsamymi dla dreszczowców i obok relacji pomiędzy protagonistami, moim zdaniem okazał się najciekawszym wątkiem scenariusza, spychając inne rewelacje z zamachu na gubernatora na drugi plan.

Brian De Palma przede wszystkim potraktował scenariusz „Wybuchu”, jako środek do wyartykułowania ogromnej roli, jaką odgrywa dźwięk w kinematografii, na przykładzie pracy Terry’ego nad materiałami audio i wideo pozyskanymi na miejscu rzekomego wypadku samochodowego unaoczniając również, jak kluczowe znaczenie dla interpretacji dowodów może mieć właściwe odczytanie nagrań dźwiękowych. Z racji swojego zawodu Terry potrafi wyłuskać z szumów i zakłóceń rzeczy istotne dla sprawy, dlatego też błyskawicznie nabiera przekonania, że forsowana w mediach teza, przekazana przez przedstawicieli organów ścigania, iż gubernator padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, jest fałszywa. Z pragnienia odkupienia dawnych grzechów, idealistycznego dążenia do prawdy i oczywiście z obawy o życie własne oraz Sally rozpoczyna więc własne dochodzenie, które co prawda nie obfituje w rewelacyjne zwroty akcji, ale za to dostarcza ogromu niezapomnianych wrażeń poprzez aspekty techniczne. Każdorazowe morderstwo przewijające się przez scenariusz „Wybuchu” unaocznia niezwykły zmysł artystyczny De Palmy – liczne zbliżenia i często bijące czerwienią tło rozbudzają deprymujące, przewrotne odczucie czystego piękna zawartego w tak odrażającym akcie, jakim jest morderstwo. Ogromną, może nawet najistotniejszą rolę w tym wyrafinowanym spektaklu klimatycznych obrazów odgrywa ścieżka dźwiękowa skomponowana przez genialnego Pino Donaggio, która dobitnie udowadnia tezę wysuniętą przez De Palmę w podtekstach scenariusza, że oprawa audio może natchnąć nawet najprostszą fabułę prawdziwą wirtuozerią, tym samym wynosząc daną produkcję do rangi arcydzieła kinematografii. Z chwytów realizatorskich warto wyróżnić jeszcze charakterystyczne dla De Palmy, acz w „Wybuchu” raczej rzadkie, dzielenie obrazu i jedną z moim zdaniem najbardziej wbijających się w pamięć sekwencji w pracowni głównego bohatera, w jego mieszkaniu, kiedy to kamera przez długi czas obraca się dokoła własnej osi, migawkowo łapiąc jego postać i przy okazji przyprawiając widza o zawrót głowy – co zapewne obok pomysłowego zaakcentowania paniki i zaszczucia Terry’ego było celem De Palmy. Zakończenie natomiast przewidziałam na długo przed jego pojawianiem się, co rzadko mi się zdarza podczas obcowania z twórczością tego reżysera, bo lubi w finałach mocno zamieszać, ale gwoli sprawiedliwości w kontekście wcześniejszych wydarzeń zakończenie wydaje się jedynym właściwym, najlepszym z możliwych i rzecz jasna następuje tuż po serii niebywale trzymających w napięciu, przygniatających klimatem starć z nieuchwytnym mordercą, czego wręcz nie wypada nie zobaczyć.

Co prawda widziałam już lepsze filmy jednego z moich reżyserskich mistrzów, Briana De Palmy, ale to nie zmienia faktu, że „Wybuch” zaliczam do udanych przedsięwzięć niniejszego artysty. W realizacji osiągnięto prawdziwe mistrzostwo, równie wspaniale wypadły wątki tożsame dla dreszczowca i nawet jeśli warstwa szpiegowska była aż zanadto przewidywalna to superlatywy „Wybuchu” w dużym stopniu zrekompensowały mi te niedostatki. Więc nie pozostaje mi nic innego, jak gorąco polecić to widowisko każdemu, kto jeszcze się z nim nie spotkał, bo naprawdę warto.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz