czwartek, 4 lutego 2016

„Niebezpieczni intruzi” (2016)


Chloe mieszka wraz z synem Jacobem w dużym domu na półwyspie, zabezpieczonym najnowocześniejszym systemem antywłamaniowym. Cały majątek należy do jej nieustannie podróżującego po świecie męża, który nie utrzymuje bliskich stosunków z rodziną, za co Jacob obwinia matkę. Pewnej deszczowej nocy grupa zawodowców włamuje się do domu Chloe, celem opróżnienia sejfu. Chloe i Jacobowi udaje się ukryć przed dwoma nieznajomymi mężczyznami i kobietą, która przystępuje do ich poszukiwań. Chloe udaje się telefonicznie skontaktować ze specjalistą od systemu zabezpieczeń zainstalowanego w jej domu, Mikiem, który korzystając z monitoringu próbuje wyprowadzić kobietę i chłopca z domu. Zdradza również Chloe i Jacobowi, że póki co są zdani tylko na siebie i na niego, bo uszkodzony przez włamywaczy most zwodzony uniemożliwia interwencję przedstawicieli organów ścigania.

Pełnometrażowy fabularny debiut Davida Tennanta, nakręcony na potrzeby rynku DVD, który z całą pewnością nie będzie dla niego przepustką do wielkiej kariery. Scenariusz „Niebezpiecznych intruzów” spisał Peter Sullivan, który ma duże doświadczenie z telewizyjnymi produkcjami, nie tylko w roli scenarzysty, również reżysera i producenta, ale poziom filmów grozy, nad którymi do tej pory pracował (np. „Nawiedzona znaleziona” i „Chupacabra”) nie wróżył dobrze fabule niniejszego obrazu. Zresztą nie tylko dorobek Sullivana kazał mi przygotować się na mierne widowisko, również klasyfikacja gatunkowa – thriller, przynależący do nurtu home invasion (na co wskazywał już oryginalny tytuł filmu). Jak dotąd na palcach jednej ręki mogę policzyć produkcje przynależące do owego nurtu, które z czystym sumieniem uznałam za udane, zazwyczaj jednak nuży mnie ich konwencja. Ale mimo wszystko nie jestem w stanie na tę chwilę przypomnieć sobie z subiektywnego punktu widzenia słabszego home invasion od „Niebezpiecznych intruzów”.

Ktoś zapyta, dlaczego w ogóle sięgnęłam po ten film, skoro jeszcze przed seansem dopatrzyłam się tak wielu alarmujących sygnałów. Odpowiedź jest prosta: przez obsadę. Nazwiska aktorów może nie sugerowały, jakiegoś niezapomnianego spektaklu, ale przynajmniej zasiały we mnie ziarno zwątpienia, czy aby na pewno „Niebezpieczni intruzi” są aż takim gniotem, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Cóż, jak się okazało kreacje Natashy Henstridge, którą cenię za role w „Gatunkach”, Jasona Patrica i Scotta Adkinsa nie były w stanie wywołać większych wrażeń. Głównie z winy scenarzysty, który denerwująco pobieżnie rozpisał ich postacie. Najbardziej ubodło mnie to w przypadku głównej bohaterki, granej przez Henstridge, bo spłyciło nie tylko jej sylwetkę, ale również całą intrygę. Podrzucone na początku strzępy z życia Chloe i jej syna Jacoba (jedyna zajmująca postać w filmie, choć nie dość przekonująco wykreowana przez Liama Dickinsona) nie wystarczają żeby wzbudzić więź pomiędzy widzem i kobietą. Ot, dowiadujemy się jedynie, że Chloe i Jacob mieszkają w dużym domu zakupionym przez „głowę rodziny”, która z jakiegoś powodu od dłuższego czasu nie nawiązuje z nimi żadnego kontaktu. Scenarzysta daje do zrozumienia, że pomiędzy Chloe i jej małżonkiem coś się popsuło, a mężczyzna nie widzi żadnego powodu, dla którego miałby poświęcać czas tęskniącemu za nim synowi. Przekazuje rodzinie duże sumy pieniędzy i na tym poprzestaje, co jest zarzewiem konfliktu pomiędzy Chloe i Jacobem, który winą za zachowanie ojca obarcza matkę. Zamknięta w kilku minutach projekcji warstwa obyczajowa pozwala nawet mniej domyślnym widzom rozszyfrować gros całej intrygi już w momencie wejścia trójki włamywaczy w karnawałowych maskach do domu protagonistów. Ich motywy są przyziemne – ot, stare, jak świat cele rabunkowe, a osobowości podobnie, jak w większości innych obejrzanych przeze mnie thrillerów przynależących do nurtu home invasion, całkowicie pozbawione interesujących cech. Kiedy oprawcy z hukiem przekraczają próg domostwa Chloe i Jacoba okazuje się, że nowoczesny, kosztowny system zabezpieczeń nie gwarantuje bezpieczeństwa lokatorom, że jak przychodzi co do czego, są zdani prawie wyłącznie na siebie. Prawie, bo pozostaje jeszcze kontakt telefoniczny ze specjalistą z firmy ochroniarskiej, która odpowiada za owy system, Mikiem, który dzięki kamerom zainstalowanym w domu i jego okolicach może podjąć próbę wyprowadzenia protagonistów z domu. Od tego momentu scenariusz skupia się głównie na podchodach – monotonnych scenach typu „oni się ukrywają, oni ich szukają”, tj. szuka ich kobieta wchodząca w skład szajki włamywaczy, bo mężczyźni się zajęci szukaniem sejfu, w którym znajdują się bliżej nieznane kosztowności.

W ten oto sposób przez większość seansu jesteśmy zmuszeni świadkować wyjałowionym z napięcia próbom wydostania się z domu. Bacząc na krążących po domu nieznajomych, których pospolite motywy naprawdę łatwo przewidzieć, stosując się do wskazówek Mike’a, Chloe i Jacob przemykają od pomieszczenia do pomieszczenia, szukając sposobu na dostanie się do samochodu. A kiedy wreszcie im się to udaje coś staje na przeszkodzie i popycha ich do zrejterowania na piętro… Scenarzysta, co prawda urozmaica te rozwleczone do granic możliwości nudnawe ustępy scenami walk, ale nie dynamizują one akcji na tyle, żeby odpędzić senność. Podobny efekt osiąga druga próba ożywienia monotematycznego scenariusza, czyli sporadyczne odbieganie w stronę policjantów, sterczących po drugiej stronie uszkodzonego mostu i szukających sposobności do przedostania się na półwysep i interweniowania w domu Chloe. Kiedy udaje się odrobinę opuścić most, szeryf przeskakuje na drugą stronę i rusza na ratunek, ale pozostali z jego rozkazu (którego pobudek nie jestem w stanie odgadnąć) nie służą mu wsparciem tylko nadal stoją po drugiej stronie… Zastanawiam się, czy Sullivan w swojej naiwności rzeczywiście trwał w przekonaniu, że owy wątek nieco ożywi skostniałą fabułę „Niebezpiecznych intruzów”, czy bardziej przytomnie porwał się jedynie na typowy zapychacz czasu, zdając sobie sprawę, że bardziej wymagających widzów i tak to nie porwie. O czymkolwiek by sobie nie myślał sekwencje skupiające się na policjantach summa summarum są w równym stopniu oddarte z napięcia i pozbawione wszelkich wizualnych atrakcji, jak coraz nudniejsze wydarzenia mające miejsce w domu Chloe. Na domiar złego w finale porwano się na swoiste niedopowiedzenie – nie wyłuszczono całej „jakże porywającej” historii włamywaczy. Może scenarzysta pragnął zachęcić widzów, żeby sami zapełnili wszystkie luki, co wcale nie było takie trudne, tylko, że po złożeniu sobie tego wszystkiego w najbardziej prawdopodobną wersję wydarzeń tylko ugruntowałam się w przekonaniu, że Sullivan nie miał żadnego pomysłu na choćby minimalne ożywienie czarnych charakterów, nadanie im jakichś charakterystycznych cech, czy choćby interesującej przeszłości, która popchnęła ich do tego zbrodniczego czynu.

Odradzam seans absolutnie wszystkim, włącznie z oddanymi wielbicielami nurtu home invasion. Gorszego reprezentanta tego podgatunku dotychczas nie widziałam i szczerze wątpię, żeby ktokolwiek miał okazję zobaczyć. Pełnometrażowy fabularny debiut Davida Tennanta w moim odczuciu powinien stanowić przewodnik dla wszystkich twórców porywających się na thrillery spod znaku home invasion, dający wskazówki, jak nie kręcić tego rodzaju filmów, bo wyłączając parę kreacji aktorskich, wszystkie części składowe „Niebezpiecznych intruzów” prezentują sobą prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy.

4 komentarze:

  1. No więc właśnie przymierzałem się do tego filmu i widzę, że nie warto po niego sięgnąć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja również miałam go w planach. Ale już go tam nie ma. ;)
    Dzięki wielkie!

    Pozdrawiam serdecznie i zapraszam do siebie . ;)
    http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Trafiony w 10 opis tego... nie wiem nawet jak to coś nazwać, bo słowo FILM nijak mi tu nie pasuje. Dno i bąble. Pozdrowienia dla Buffy 1977. :)

    OdpowiedzUsuń