Uczennice katolickiej szkoły z internatem i sąsiadującej prestiżowej
uczelni dla chłopców stają się celem maniakalnego mordercy, upatrującego ofiar
pośród zakochanych młodych ludzi. Po pierwszym podwójnym zabójstwie dyrekcje
obu szkół i policja wychodzą z założenia, że uczniowie uciekli, ale coraz
częstsze zaginięcia zaczynają wzbudzać podejrzenia dorosłych. Tymczasem uczęszczająca
do katolickiej szkoły, Mary Huston, poznaje miejscowego chłopaka, Kevina
Lyncha. Młodzi spędzają dużo czasu w swoim towarzystwie, z czasem zwracając na
siebie uwagę seryjnego mordercy.
„Krwawy księżyc” to australijski slasher,
przynależący do tak zwanego kina ozploitation.
Termin ten ukuto dla niskobudżetowych horrorów, filmów akcji i komedii
nakręconych w Australii, głównie z myślą o obrazach powstałych w latach 70-tych
i 80-tych, ale późniejsze zrealizowane tanim kosztem produkcje (także w XXI
wieku) również przypisuje się do kategorii ozploitation.
Za „ojców” rzeczonej frazy uważa się Quentina Tarantino i Marka Hartleya. Ten
pierwszy w dokumencie Hartleya, „Niezupełnie Hollywood”, na zdefiniowanie
niskobudżetowego australijskiego kina użył określenia aussiesploitation, którego następnie skrócono do ozploitation. Debiutancką produkcję
Aleca Millsa, który nakręcił jeszcze tylko jeden film, realizując się głównie w
roli operatora, definiuje się, jako ozploitation,
ale głownie w kręgach osób dobrze zaznajomionych z nomenklaturą filmową, bo owy
termin nie rozpowszechnił się zanadto. Najczęściej poprzestaje się więc na ściślejszym
definiowaniu „Krwawego księżyca”, jako typowego reprezentanta slasherów.
Nie da się ukryć, że zarówno reżyser, jak i scenarzysta Robert Brennan,
pracując nad „Krwawym księżycem” pozostawali pod silnym wpływem amerykańskich slasherów z lat 80-tych. W warstwie
wizualnej operatorom pod kierownictwem Aleca Millsa nawet udało się uchwycić
ducha tamtych niezapomnianych rąbanek, w czym być może dopomogły niskie nakłady
pieniężne, ale w moim odczuciu sposób ujęcia tematu pozostawia wiele do
życzenia, plasując się daleko w tyle za większością znanych mi amerykańskich
filmów slash. Akcja skupia się na
uczniach i kadrach nauczycielskich dwóch prestiżowych szkół oraz kilku miejscowych
młodych ludziach wywodzących się z biedniejszych rodzin. Pomiędzy bogatymi
chłopcami kształcącymi się w jednej z rzeczonych placówek oświatowych oraz
grupką tutejszych młodych bez większych perspektyw na przyszłość istnieje
konflikt, będący zarzewiem kilku bolesnych konfrontacji. I to właściwie najciekawszy
wątek „Krwawego księżyca”, co jest sporą obelgą dla scenarzysty - szczególnie
zważywszy na fakt, że najwięcej miejsca poświęcił budowaniu typowej slasherowej intrygi, konflikt chłopców
wywodzących się z dwóch zgoła odmiennych środowisk traktując w kategoriach tematu
pobocznego, mało istotnego dla fabuły filmu. Modus operandi sprawcy właściwie
nie wyróżnia się niczym odkrywczym, czy choćby przykuwającym uwagę. Morderca
atakuje w przylegającym do szkół małym lasku, w miejscu, do którego młodzi
ludzie wypuszczają się, aby oddawać się miłosnym ekscesom. A więc wybiera swoje
ofiary spośród uczniów prowadzących życie intymne, najczęściej przypuszczając
atak w trakcie ich stosunków. Można więc domniemywać, że zabójca ma jakiś uraz
do rozpasania seksualnego i oczywiście odnaleźć w tym motywie echa
amerykańskich slasherów, w których to
jak wiadomo osoby uprawiające seks zazwyczaj szybko żegnają się z życiem.
Ulubionym narzędziem zbrodni „pogromcy rozwiązłości” jest garota, sklecona z
drutu, a najbardziej preferowaną formą profanacji trupów jest pozbawianie ich
oczu i palców. Problem tylko w tym, że morderstwa są skrzętnie ukrywane przed
wzrokiem widza – twórcy na ogół poprzestają na sporadycznych migawkowych zdjęciach
już zabitych młodych ludzi. „Na ogół”, bo podczas niezaplanowanego przez
sprawcę podwójnego morderstwa wewnątrz katolickiej szkoły zobaczymy, co prawda,
pospolitą sekwencję uderzania głową dziewczyny o blat ławki, ale przynajmniej
szczegółowo sportretowaną przez operatorów. W każdym razie jedyne ujęcia gore, które w pełni mnie
usatysfakcjonowały pojawiły się dopiero pod koniec seansu i dotyczyły widoków
połowy twarzy zabójcy przeżartej kwasem. Całkiem plastyczny, starannie wykonany
efekt. Szkoda tylko, że wcześniejsze sceny pozbawiono takich dosłownych
smaczków – nie licząc oczywiście widoku zwłok z wyłupionymi oczami, który
szczerze powiedziawszy w moim pojęciu nie przedstawiał sobą niczego
specjalnego. Na domiar złego, choć przybrudzony, mroczny klimat slasherów z lat 80-tych przebija z
dosłownie każdego ujęcia, łącznie z wprawiającą w nostalgiczny nastrój scenerią
oraz egzaltowaną grą aktorów to slasherowa
intryga, łącznie z sekwencjami ataków mordercy nie wywołuje praktycznie
żadnych emocji. Może gdyby twórcy tożsamą uwagą zaszczycili sposoby budowania
napięcia efekt byłby o wiele bardziej zadowalający. Ale niestety, ujęcia
obserwowania przez zabójcę kochających się par zredukowano do krótkich fragmentów,
a końcowe pościgi przeciwnie tak dalece rozciągnięto w czasie, że zmuszono mnie
do walki z sennością. Innymi słowy, Millsowi nie udało się znaleźć półśrodka, wyczuć,
jaka długość omawianych scen najlepiej spełniłaby swoje zadanie, wprawiając
widza w odpowiednio elektryzujący nastrój.
Chciałabym rzec, że wspomniane wyżej wady „Krwawego księżyca” są jedynymi,
ale ku mojemu ubolewaniu na tym nie kończy się owy spektakl miernoty. Dość powiedzieć,
że całą fabułę podano w znacząco rozpraszający uwagę sposób, przeplatając
trywialne zdarzenia z życia młodych ludzi z okrutną działalnością mordercy, bez
większego ładu i składu, bez dbałości o wzbudzające jakiekolwiek żywsze emocje
sekwencje przyczynowo-skutkowe to na domiar złego nie uczyniono absolutnie nic,
żeby zawiązać nić sympatii pomiędzy widzem i protagonistami. Domniemana final girl, jedna z nielicznych
niezblazowanych uczennic prestiżowej szkoły katolickiej, została wepchnięta przez
scenarzystę w rolę zauroczonej miejscowym chłopakiem dziewczyny ostrożnie
wkraczającej w życie intymne. Praktycznie zawężono jej obecność na ekranie do
kilku przesłodzonych romantycznych wypadów z Kevinem, czyli najmniej
angażującego wątku ze wszystkich możliwych, jaki tylko mógł pojawić się w slasherze. Kolejnym błędem Brennana w
moim odczuciu było zbyt szybkie wyjawienie tożsamości sprawcy. Nie żeby ten
zabieg odarł film z wcześniejszej tajemniczości, bo odgadnięcie kto zabija nie
nastręcza żadnych trudności (lista podejrzanych jest mocno ograniczona, a i operatorzy
zdają się czynić wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby błyskawicznie naprowadzić
odbiorców na właściwy trop), a co za tym idzie o żadnej zagadkowości nie może
być mowy. A więc nie sama koncepcja mnie ubodła tylko jej wykonanie. Jeśli już
twórcy postanawiają bliżej przyjrzeć się postaci mordercy to wypadałoby, żeby
mieli w zanadrzu jakieś rewelacje. Coś, co nada mu demonicznych, odrażających
cech, zamiast porywać się na doprawdy nieciekawą, wręcz przeciętną osobowość UWAGA SPOILER pantoflarza ranionego
przez żonę-nimfomankę. Przy okazji na wzmiankę zasługuje też deus ex machina –
wojująca zakonnica mężnie stawiająca czoła oprawcy pod koniec seansu. Chociaż
raz twórcom udało się odpędzić ode mnie obojętność, wywołując wybuch śmiechu
takim groteskowo przedstawionym obrotem spraw KONIEC SPOILERA.
Nie wiem, czy wizualne oddanie ducha slasherów
lat 80-tych wystarcza „Krwawemu księżycowi” do pozyskania sympatii wielbicieli
tego rodzaju kina, bo choć sceneria i klimat (pomijając napięcie, bo tego
zabrakło) dla tej konkretnej grupy odbiorców zapewne będą przedstawiać sobą
jakąś wartość to raczej wątpię żeby dali się ponieść fabule – całkowicie się w
niej zatracić, albo przynajmniej przyjąć ją w miarę emocjonalnie. Szkoda, bo
naprawdę niewiele brakowało, żeby zrobić z tego jako tako interesujący slasher, może nie wybijający się ponad
przeciętność, ale przynajmniej bezbolesny w odbiorze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz