środa, 17 lutego 2016

„Krwawy księżyc” (1990)


Uczennice katolickiej szkoły z internatem i sąsiadującej prestiżowej uczelni dla chłopców stają się celem maniakalnego mordercy, upatrującego ofiar pośród zakochanych młodych ludzi. Po pierwszym podwójnym zabójstwie dyrekcje obu szkół i policja wychodzą z założenia, że uczniowie uciekli, ale coraz częstsze zaginięcia zaczynają wzbudzać podejrzenia dorosłych. Tymczasem uczęszczająca do katolickiej szkoły, Mary Huston, poznaje miejscowego chłopaka, Kevina Lyncha. Młodzi spędzają dużo czasu w swoim towarzystwie, z czasem zwracając na siebie uwagę seryjnego mordercy.

„Krwawy księżyc” to australijski slasher, przynależący do tak zwanego kina ozploitation. Termin ten ukuto dla niskobudżetowych horrorów, filmów akcji i komedii nakręconych w Australii, głównie z myślą o obrazach powstałych w latach 70-tych i 80-tych, ale późniejsze zrealizowane tanim kosztem produkcje (także w XXI wieku) również przypisuje się do kategorii ozploitation. Za „ojców” rzeczonej frazy uważa się Quentina Tarantino i Marka Hartleya. Ten pierwszy w dokumencie Hartleya, „Niezupełnie Hollywood”, na zdefiniowanie niskobudżetowego australijskiego kina użył określenia aussiesploitation, którego następnie skrócono do ozploitation. Debiutancką produkcję Aleca Millsa, który nakręcił jeszcze tylko jeden film, realizując się głównie w roli operatora, definiuje się, jako ozploitation, ale głownie w kręgach osób dobrze zaznajomionych z nomenklaturą filmową, bo owy termin nie rozpowszechnił się zanadto. Najczęściej poprzestaje się więc na ściślejszym definiowaniu „Krwawego księżyca”, jako typowego reprezentanta slasherów.

Nie da się ukryć, że zarówno reżyser, jak i scenarzysta Robert Brennan, pracując nad „Krwawym księżycem” pozostawali pod silnym wpływem amerykańskich slasherów z lat 80-tych. W warstwie wizualnej operatorom pod kierownictwem Aleca Millsa nawet udało się uchwycić ducha tamtych niezapomnianych rąbanek, w czym być może dopomogły niskie nakłady pieniężne, ale w moim odczuciu sposób ujęcia tematu pozostawia wiele do życzenia, plasując się daleko w tyle za większością znanych mi amerykańskich filmów slash. Akcja skupia się na uczniach i kadrach nauczycielskich dwóch prestiżowych szkół oraz kilku miejscowych młodych ludziach wywodzących się z biedniejszych rodzin. Pomiędzy bogatymi chłopcami kształcącymi się w jednej z rzeczonych placówek oświatowych oraz grupką tutejszych młodych bez większych perspektyw na przyszłość istnieje konflikt, będący zarzewiem kilku bolesnych konfrontacji. I to właściwie najciekawszy wątek „Krwawego księżyca”, co jest sporą obelgą dla scenarzysty - szczególnie zważywszy na fakt, że najwięcej miejsca poświęcił budowaniu typowej slasherowej intrygi, konflikt chłopców wywodzących się z dwóch zgoła odmiennych środowisk traktując w kategoriach tematu pobocznego, mało istotnego dla fabuły filmu. Modus operandi sprawcy właściwie nie wyróżnia się niczym odkrywczym, czy choćby przykuwającym uwagę. Morderca atakuje w przylegającym do szkół małym lasku, w miejscu, do którego młodzi ludzie wypuszczają się, aby oddawać się miłosnym ekscesom. A więc wybiera swoje ofiary spośród uczniów prowadzących życie intymne, najczęściej przypuszczając atak w trakcie ich stosunków. Można więc domniemywać, że zabójca ma jakiś uraz do rozpasania seksualnego i oczywiście odnaleźć w tym motywie echa amerykańskich slasherów, w których to jak wiadomo osoby uprawiające seks zazwyczaj szybko żegnają się z życiem. Ulubionym narzędziem zbrodni „pogromcy rozwiązłości” jest garota, sklecona z drutu, a najbardziej preferowaną formą profanacji trupów jest pozbawianie ich oczu i palców. Problem tylko w tym, że morderstwa są skrzętnie ukrywane przed wzrokiem widza – twórcy na ogół poprzestają na sporadycznych migawkowych zdjęciach już zabitych młodych ludzi. „Na ogół”, bo podczas niezaplanowanego przez sprawcę podwójnego morderstwa wewnątrz katolickiej szkoły zobaczymy, co prawda, pospolitą sekwencję uderzania głową dziewczyny o blat ławki, ale przynajmniej szczegółowo sportretowaną przez operatorów. W każdym razie jedyne ujęcia gore, które w pełni mnie usatysfakcjonowały pojawiły się dopiero pod koniec seansu i dotyczyły widoków połowy twarzy zabójcy przeżartej kwasem. Całkiem plastyczny, starannie wykonany efekt. Szkoda tylko, że wcześniejsze sceny pozbawiono takich dosłownych smaczków – nie licząc oczywiście widoku zwłok z wyłupionymi oczami, który szczerze powiedziawszy w moim pojęciu nie przedstawiał sobą niczego specjalnego. Na domiar złego, choć przybrudzony, mroczny klimat slasherów z lat 80-tych przebija z dosłownie każdego ujęcia, łącznie z wprawiającą w nostalgiczny nastrój scenerią oraz egzaltowaną grą aktorów to slasherowa intryga, łącznie z sekwencjami ataków mordercy nie wywołuje praktycznie żadnych emocji. Może gdyby twórcy tożsamą uwagą zaszczycili sposoby budowania napięcia efekt byłby o wiele bardziej zadowalający. Ale niestety, ujęcia obserwowania przez zabójcę kochających się par zredukowano do krótkich fragmentów, a końcowe pościgi przeciwnie tak dalece rozciągnięto w czasie, że zmuszono mnie do walki z sennością. Innymi słowy, Millsowi nie udało się znaleźć półśrodka, wyczuć, jaka długość omawianych scen najlepiej spełniłaby swoje zadanie, wprawiając widza w odpowiednio elektryzujący nastrój.

Chciałabym rzec, że wspomniane wyżej wady „Krwawego księżyca” są jedynymi, ale ku mojemu ubolewaniu na tym nie kończy się owy spektakl miernoty. Dość powiedzieć, że całą fabułę podano w znacząco rozpraszający uwagę sposób, przeplatając trywialne zdarzenia z życia młodych ludzi z okrutną działalnością mordercy, bez większego ładu i składu, bez dbałości o wzbudzające jakiekolwiek żywsze emocje sekwencje przyczynowo-skutkowe to na domiar złego nie uczyniono absolutnie nic, żeby zawiązać nić sympatii pomiędzy widzem i protagonistami. Domniemana final girl, jedna z nielicznych niezblazowanych uczennic prestiżowej szkoły katolickiej, została wepchnięta przez scenarzystę w rolę zauroczonej miejscowym chłopakiem dziewczyny ostrożnie wkraczającej w życie intymne. Praktycznie zawężono jej obecność na ekranie do kilku przesłodzonych romantycznych wypadów z Kevinem, czyli najmniej angażującego wątku ze wszystkich możliwych, jaki tylko mógł pojawić się w slasherze. Kolejnym błędem Brennana w moim odczuciu było zbyt szybkie wyjawienie tożsamości sprawcy. Nie żeby ten zabieg odarł film z wcześniejszej tajemniczości, bo odgadnięcie kto zabija nie nastręcza żadnych trudności (lista podejrzanych jest mocno ograniczona, a i operatorzy zdają się czynić wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby błyskawicznie naprowadzić odbiorców na właściwy trop), a co za tym idzie o żadnej zagadkowości nie może być mowy. A więc nie sama koncepcja mnie ubodła tylko jej wykonanie. Jeśli już twórcy postanawiają bliżej przyjrzeć się postaci mordercy to wypadałoby, żeby mieli w zanadrzu jakieś rewelacje. Coś, co nada mu demonicznych, odrażających cech, zamiast porywać się na doprawdy nieciekawą, wręcz przeciętną osobowość UWAGA SPOILER pantoflarza ranionego przez żonę-nimfomankę. Przy okazji na wzmiankę zasługuje też deus ex machina – wojująca zakonnica mężnie stawiająca czoła oprawcy pod koniec seansu. Chociaż raz twórcom udało się odpędzić ode mnie obojętność, wywołując wybuch śmiechu takim groteskowo przedstawionym obrotem spraw KONIEC SPOILERA.

Nie wiem, czy wizualne oddanie ducha slasherów lat 80-tych wystarcza „Krwawemu księżycowi” do pozyskania sympatii wielbicieli tego rodzaju kina, bo choć sceneria i klimat (pomijając napięcie, bo tego zabrakło) dla tej konkretnej grupy odbiorców zapewne będą przedstawiać sobą jakąś wartość to raczej wątpię żeby dali się ponieść fabule – całkowicie się w niej zatracić, albo przynajmniej przyjąć ją w miarę emocjonalnie. Szkoda, bo naprawdę niewiele brakowało, żeby zrobić z tego jako tako interesujący slasher, może nie wybijający się ponad przeciętność, ale przynajmniej bezbolesny w odbiorze.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz