Evan stara się o awans w agencji reklamowej, w której pracuje od lat. Przepustką
na wyższy szczebel kariery zawodowej ma być najnowszy projekt, który najpewniej
mężczyzna będzie musiał opracować sam, gdyż jego współpracownicy i długoletni
przyjaciele nie zwykli poświęcać się pracy. Na domiar złego dziewczyna Evana,
przełożona działu kadr, Amanda, nie chce z nim rozmawiać, gdyż nieopatrznie
zranił jej uczucia. Żeby tego było mało na upragnionym kierowniczym stanowisku
zostaje obsadzony niegdysiejszy rywal Evana, Max. Niedługo potem pracownicy zaczynają
znikać. Niektórzy z nich wracają całkowicie odmienieni, inni są mordowani w
okrutny sposób. Evan stara się przekonać prezesa i Amandę, że w firmie mają
miejsce przerażające wydarzenia, ale jego słowa nie są traktowane poważnie.
„Bloodsucking Bastards” jest trzecim filmem w reżyserskim dorobku Briana
Jamesa O’Connella, po thrillerze „Killer View” i komedii „Angry White Man”.
Scenarzyści Dr. God i Ryan Mitts natomiast nie zdążyli zdobyć żadnego
doświadczenia w pełnym metrażu, przed przystąpieniem do pracy nad „Bloodsucking
Bastards”, co wcale nie przeszkodziło im w bądź co bądź całkiem pomysłowym
ujęciu tematu, który aż prosił się o inną stylistykę, poważniejszy ton. Koncepcja
moim zdaniem w dużej mierze została zmarnowana przez zmiksowanie horroru z
komedią, które jak to najczęściej w takich miszmaszach gatunkowych bywa wyparło
wszelkie zalążki grozy na ogół nachalnym dowcipem. Scenarzyści nie zdołali
zrównoważyć tych dwóch gatunków, wyważyć proporcji. Owszem i tak intrygując
zarysem fabuły, ale nie w takim stopniu, w jakim zapewne by to nastąpiło, gdyby
nie humorystyczne ujęcie problematyki filmu.
Chyba nie będzie spoilerem, jeśli zdradzę naturę zagrożenia w „Bloodsucking
Bastards”, ale na wszelki wypadek sugeruję, ażeby osoby, które nie chcą jej poznać
przed seansem opuścili dalszą część tekstu. Moje wątpliwości wynikają z
lapidarnych opisów fabuły niniejszej produkcji krążących w Sieci i stosunkowo
późnego wyartykułowania przez bohaterów filmu istoty zagrożenia, choć
podejrzewam, że wielu widzów, podobnie jak ja rozszyfruje „tę zagadkę” już na
początku projekcji, zresztą już sam tytuł wiele mówi. Współczesna amerykańska
kinematografia przyzwyczaiła nas już do horrorów komediowych o zombie -
rzadziej mamy okazję obcować z humorystycznym podejściem do wampiryzmu, jednak
nie aż tak, żeby mówić o większej świeżości. Wspominając o pomysłowym ujęciu
tematu przez scenarzystów miałam raczej na myśli osadzenie akcji w realiach
biurowych, co jest znanym motywem thrillerów, ale w horrorach jeszcze się nie
rozpowszechniło. Nie da się ukryć, że miejsce akcji ma w sobie spory potencjał
z punktu widzenia miłośnika kina grozy, ponadto ograniczona przestrzeń
zmniejsza zapotrzebowanie finansowe, dając nadzieję na ulokowanie pieniędzy w
innych częściach składowych filmu, choćby efektach specjalnych. Jednakże Brian
James O’Connell nie wykorzystał w pełni możliwości, jakie niosła sceneria. Oczywiście
sporadycznie akcentował obrazem zamknięcie protagonistów w ciasnych, miejscami
nawet mrocznych wnętrzach firmy, ale nie w takim stopniu, żeby wywołać swoiste
klaustrofobiczne odczucia. W dodatku, ilekroć spowalniał akcję, serwując coś na
kształt preludium do rychłego zagrożenia scenariusz popychał aktorów do
zrobienia, czy powiedzenia czegoś, w mniemaniu twórców zabawnego, ale w
rzeczywistości nieprzyjemnie wybijającego widza ze stanu wzmożonej gotowości na
okropieństwa, które być może za chwilę ujrzy, pozostawiając głównie niesmak
takim brakiem wyczucia chwili. Właściwie wszystkie ustępy, w zamyśle mające
sugerować obecność czegoś stanowiącego śmiertelne zagrożenie dla pracowników agencji
reklamowej, scenarzyści oddarli ze złowrogiej aury, która notabene powinna
wynikać z fabuły. Jednakże w pierwszej partii filmu sporadyczne ataki
krwiopijców stanowiły jedynie przerywniki, na pierwszym planie zaś znajdowało się
zawodowe życie głównego bohatera, Evana (przyzwoita kreacja Frana Kranza),
który swoją drogą był o wiele mniej interesujący od ludzi znajdujących się w
jego otoczeniu. Mężczyzna marzy o kierowniczym stanowisku w firmie reklamowej,
w której pracuje, ale już na pierwszy rzut oka widać, że brakuje mu cech
niezbędnych do wypełniania tego zadania. Evan nie potrafi przekonać swoich
współpracowników do poświęcenia kilku godzin na pracę, z bezsilnością patrząc
jak jego koledzy zamiast wypełniać swoje obowiązki grają na komputerze, czy
poświęcając się innym bezproduktywnym rozrywkom. Zdecydowanie najbarwniejszą
postacią jest Tim, wykreowany przez Joey'a Kerna, znanego z choćby takich
horrorów, jak „Śmiertelna gorączka” i „Beneath”. Mężczyzna, który hołubi swoje
nieróbstwo, który ilekroć jest zmuszany do wypełniania swoich zawodowych
obowiązków trwa w przekonaniu, że został niesprawiedliwie potraktowany… Na
uwagę zasługuje jeszcze Amanda, wielka miłość Evana, ale głównie przez bardzo
dobrą kreację Emmy Fitzpatrick, bo sama postać niczym szczególnym się nie
wyróżnia. I wreszcie ochroniarz Frank (świetny Marshall Givens przyciągający
wzrok nostalgicznym spojrzeniem) zabawnie przybierający żołnierską postawę i będący
swego rodzaju maszynką do zabijania wampirów. Na początku nazwijmy je dramaty
pracowników problematycznej agencji reklamowej i ich wzajemne relacje
niepotrzebnie tak obficie podlano w gruncie rzeczy wymuszonym humorem, który
właśnie przez swoją nachalność na moim przykładzie nie spełnił swojego zadania.
Z czasem jednak dowcip się wyostrza i przestaje być aż tak natrętny, przy czym
elementy typowe dla horroru w dalszym ciągu rozczarowują.
Z wszystkich efektów specjalnych najbardziej ukontentował mnie demoniczny wygląd
wampirów po przemianie, które zmarszczoną skórą na czole nieco przypominały
krwiopijców z serialu „Buffy: Postrach wampirów”. Ubolewam natomiast nad
efektami gore, które sprowadzono do obfitego
chlapania krwią i kilku ujęć rozszarpanych ciał, notabene tak
przejaskrawionych, że wręcz ocierających się o groteskę, pewnie zamierzenie
zważywszy na humorystyczną narrację. Szkoda, bo motyw eksplodowania ciał
zabitych wampirów (stwierdzenie Franka, że o tym nie pisali na Wikipedii
rozbawiło mnie najbardziej) pozostawiał szerokie pole do popisu dla twórców
efektów specjalnych, ale zamiast pokusić się o kilka ujęć strzępów ciał
wszystko sprowadzili do rozbryźniętej posoki, być może przez niedostatki
budżetowe, co nie zmienia faktu, że sekwencje gore zapewne nie zadowolą fanów owego prądu. Za to pomysł na
wampiry-yuppies, o wiele wydajniejsze od ludzi maszynki do zarabiania pieniędzy
jest na tyle oryginalny i absurdalny, że chyba ucieszy każdego poszukiwacza
doprawdy dowcipnych i odkrywczych rozwiązań fabularnych.
Myślę, że wielbiciele przejaskrawionych, w dużej mierze szafujących
nachalnym czarnym humorem horrorów komediowych mogą zaryzykować seans „Bloodsucking
Bastards”, z braku innych pozycji na podorędziu, bo jakieś wielkie kinematograficzne
odkrycie to to nie jest. Ot, jednorazowa rozrywka, nastawiona na odbiorców z
dosadnym poczuciem humoru i osoby optujące za lekkimi w wymowie rąbankami, z umiarkowaną
dawką makabry. Żadne zjawisko, ale jako taką rozrywkę ma szansę zapewnić
wspomnianej grupie widzów.
Mógłbym prosić o recenzję Zauroczenie (2013)?
OdpowiedzUsuńNie widziałam i nie mam tego filmu. Ale jak nadarzy się okazja to obejrzę i zrecenzuję.
Usuń