środa, 4 października 2017

„Dead of Night” (1977)

„Dead of Night” to mało znana (a szkoda) telewizyjna produkcja, będąca zbiorem trzech filmowych nowel, opowieści z dreszczykiem wyreżyserowanych przez Dana Curtisa, twórcę między innymi takich filmów jak „House of Dark Shadows” (1970), „Dracula” (1974), „The Turn of the Screw” (1974) i „Spalone ofiary” (1976). Ale to nie nazwisko mającego przecież doświadczenie w kinie grozy reżysera stanowiło dla mnie największą zachętę. O wiele silniejszym wabikiem był autor scenariuszy wszystkich trzech segmentów, czyli Richard Matheson, nieżyjący już poczytny pisarz specjalizujący się w fantastyce i horrorze, który w swoim życiu napisał również całkiem sporo scenariuszy, nie tylko powieści i opowiadań. Premierowy pokaz „Dead of Night” odbył się 29 marca na kanale NBC.

Pierwsza nowela zatytułowana „Second Chance” została oparta na opowiadaniu Jacka Finneya z 1956 roku, autora między innymi kilkukrotnie przenoszonej na ekran „Inwazji porywaczy ciał”, jednego z najważniejszych powieściowych horrorów science fiction w historii gatunku. Głównym bohaterem jest młody mężczyzna Frank, który kupuje zniszczony, stary samochód z zamiarem przywrócenia mu dawnej świetności. Mężczyzna, który sprzedaje mu pojazd informuje go, że stoi on w jego szopie od 1926 roku, czyli mniej więcej pół wieku. Wówczas to doszło do wypadku, w którym zginęła młoda para znajdująca się w rzeczonym samochodzie. Brzmi trochę jak „Christine” Stephena Kinga, prawda? I może rzeczywiście czerpał on inspirację czy to z opowiadania Jacka Finneya, czy z jego filmowej wersji, ale jeśli już to tylko po części, bo akcję swojej powieść popchnął w zupełnie innym kierunku. Frankowi udaje się odrestaurować pojazd, ale wbrew moim przewidywaniom nie ma on morderczych zapędów. „Second Chance” traktuje bowiem o podróży w czasie, o przeniesieniu się Franka i jego nowego samochodu do roku 1926. Wiejska sceneria utrzymana w nieco wyblakłych barwach oraz akompaniująca jej melancholijna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Boba Coberta (który stworzył muzykę do wszystkich segmentów „Dead of Night”, w każdym przypadku błyszcząc niemałym talentem) wprowadzają w iście nostalgiczny nastrój, zręcznie zakłócany czającą się gdzieś pod powierzchnią delikatną groźbą. Samą tylko atmosferą twórcy dają widzom do zrozumienia, że przygoda Franka może mieć tragiczne konsekwencje. Czy chłopak na zawsze utknął już w czasach minionych? A może wkrótce wróci do swojej epoki i odkryje, że świat wygląda zupełnie inaczej niż go zapamiętał? Ze wszystkich opowieści zamieszczonych w tym filmowym zbiorku „Second Chance” prezentuje się najdelikatniej. Ale myślę, że atakowanie widza bardziej agresywną grozą w tym przypadku nie było konieczne, bo taka atmosfera idealnie współgrała z tą całkiem wciągającą fabułą.

Scenariusz „No Such Thing as a Vampire” Richard Matheson spisał na podstawie swojego własnego opowiadania pierwotnie wydanego w 1959 roku. Akcja rozgrywa się w którymś z minionych wieków (XVIII? XIX?), a głównym bohaterem jest majętny doktor Gheria. Wiele wskazuje na to, że jego żona Alexis nocami jest nawiedzana przez wampira, który jak to miało miejsce choćby w „Draculi” Brama Stokera po trochę spija z niej krew, tym samym sprawiając, że każdego dnia jest coraz słabsza. Naukowy umysł doktora Gherii nie pozwala mu szybko zaakceptować możliwości istnienia wampira. Przychodzi mu to z większym trudem niż jego służbie, ale w końcu idzie śladami pozostałych mieszkańców miasteczka i zabezpiecza dom przed krwiopijcą. Jego żona znajduje się wówczas na granicy śmierci – gaśnie w oczach, co zmusza Gherię do szukania pomocy u swojego przyjaciela Michaela. „No Such Thing as a Vampire” to klimatyczna opowieść z zaskakującym zwrotem akcji, które niesie mądre przesłanie, UWAGA SPOILER mówiące o tym, jak łatwo manipulować ludźmi, o wykorzystaniu zabobonów do własnych niecnych celów. Wiara nawet w rzeczy z gruntu irracjonalne jest silniejsza od niezaprzeczalnych, twardych, naukowych faktów, a główny bohater tej opowieści doskonale o tym wie i nie waha się skorzystać z tej ludzkiej słabości podczas realizacji swojego okrutnego planu KONIEC SPOILERA. Barwa i konsystencja tej odrobinki substancji udającej krew, która pojawia się w niniejszym segmencie pozostawia sporo do życzenia, ale to jedyny mały minusik jaki dostrzegłam w tym krótkim filmiku. Wszystko inne osiąga bardzo zadowalający poziom. Zwłaszcza fabuła, która to stanowi ciekawe połączenie klasycznego horroru wampirycznego UWAGA SPOILER z thrillerem psychologicznym, opowieścią o obłędzie i nieodpartym pragnieniu zemsty, w której jedna z tych płaszczyzn w bardzo interesujący sposób wchodzi w drugą, oddziałującą na widza z jeszcze większą siłą KONIEC SPOILERA.

Bobby” to mój zdecydowany faworyt. Tym razem Richard Matheson nie stawiał na ekranizację bądź adaptację utworu literackiego tylko pokusił się o opracowanie nowej, wcześniej niepublikowanej w żadnej formie opowieści o małym chłopcu przywróconym do życia przez jego matkę. Jakiś czas temu małoletni Bobby utonął w morzu, a jego rodzicielka Alma pogrążyła się w rozpaczy. Z czasem zaczęła szukać pociechy u spirytystów i dzięki temu dowiedziała się o istnieniu rytuału wskrzeszającego umarłych. Odprawia go i jeszcze tej samej nocy jej uszu dobiegają dźwięki świadczące o czyjejś obecność za drzwiami frontowymi jej domu. Powolna, niezwykle trzymająca w napięciu wędrówka kobiety w stronę źródła tych odgłosów, scena, która moim zdaniem została zainspirowana opowiadaniem Williama Wymarka Jacobsa pt. „Małpia łapka”, i którą twórcy „Dead of Night” zrealizowali z maksymalną dbałością o atmosferę grozy, natchnęła mnie podejrzeniem, że mam do czynienia z jedną z najbardziej wartościowych nowel filmowych z gatunku horroru. Nie mogłam być jednak pewna tego, że uda się utrzymać wysoki poziom tej jednej sekwencji, że dalszy rozwój fabuły sprosta oczekiwaniom rozbudzonym tą niezwykle klimatyczną wędrówką Almy w stronę zamkniętych drzwi frontowych. Ale się udało. Richard Matheson (moim zdaniem) wyciągnął z „Małpiej łapki” tylko to jedno wydarzenie – wszystko inne podąża zupełnie innym torem. Bobby wraca do domu i raczy matkę opowieścią o porwaniu i czasowej utracie pamięci, a niedługo potem zaczyna się dziwnie zachowywać. Zmusza rodzicielkę do zabawy w chowanego, w trakcie której próbuje wyrządzić jej krzywdę. Złowrogi głos chłopca co jakiś czas roznoszący się po skąpanym w gęstym mroku domostwie intensyfikuje poczucie zagrożenia z nie mniejszą siłą niż doprawdy bardzo mroczna sceneria, położonego z dala od sąsiadów, przycupniętego nad morzem domostwa, w którym zostaje nagle przerwana dostawa prądu, i niż zdecydowane ataki przypuszczane przez chłopca na jego przerażoną rodzicielkę. Alma musi się z zmierzyć z czymś co sama sprowadziła ze świata umarłych, a co wygląda jak jej rodzony syn. Chyba, bo choć twórcy nie artykułują tego wprost, gdzieś między słowami wybrzmiewa hipoteza, że kobieta straciła zdrowe zmysły, że to z czym się mierzy może być jedynie projekcją jej chorego umysłu. Wydawać by się mogło, że taka bieganina po domu a la home invasion, ograniczona do zaledwie dwóch postaci, szybko odbiorcy spowszednieje, z czasem zacznie zwyczajnie nudzić, ale nie wydaje mi się, żeby wielu wielbicieli horroru odczuło chociaż zalążek tego niepożądanego odczucia. Bo Richard Matheson nie pozwolił sobie na żadne dłużyzny. Posiadał tak znakomite wyczucie gatunku, że doskonale wiedział kiedy należy uderzyć i to z dokładnością co do ułamka sekundy, a kiedy lepiej zwolnić, ale nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo wówczas koncentrowano się na budowaniu nieznośnego wręcz napięcia emocjonalnego. A za to ostatnie uznanie należy się nie tylko Mathesonowi, ale również pozostałym członkom ekipy z Danem Curtisem na czele. I Robertem Singerem, drugim producencie „Dead of Night” (obok samego reżysera), bo jak wiadomo w telewizji osoba pełniąca tę funkcję ma duży wpływ na ostateczny kształt produkcji. Duże brawa należą się również za jeżący włosy na głowie efekt specjalny, będący najbardziej dobitnym ukłonem w stronę upiorności w całym tym zbiorku.

Myślę, że wielbicieli horroru do seansu „Dead of Night” zachęci już samo nazwisko scenarzysty wszystkich trzech segmentów wchodzących w skład tej produkcji. A przynajmniej mam taką nadzieję, bo moim zdaniem obraz ten zasłużył sobie na uwagę tej grupy widzów. A być może nawet nieco szerszej, ponieważ widać tutaj również drobne skręty w stronę innych gatunków, a to wszystko jest tak zgrabnie zmiksowane i podane w ramach tak wciągających opowieści, że nic tylko oglądać. Szkoda tylko, że „Dead of Night” obejrzało tak mało osób, w czym najprawdopodobniej zawiniła mocno ograniczona dystrybucja, bo jakoś nie chce mi się wierzyć w celowy ostracyzm względem tego obrazu zwłaszcza ze strony długoletnich miłośników kina grozy.

2 komentarze: