Pierwsza połowa lat 70-tych XX wieku. Pochodzący z Cincinnati w stanie Ohio, dotknięty zespołem stresu pourazowego dwudziestotrzyletni Austin Fletcher, zostaje zwolniony ze służby w Wietnamie. Udaje się prosto do odziedziczonego po poległym koledze z wojska, Maynardzie Whittierze, domku w miejscowości Belden w stanie Maine. Znacznie oddalona od innych zabudowań, otoczona dzika przyrodą, przykryta śniegiem, w pełni wyposażona, solidna chata wydaje się idealnym miejscem dla takiego samotnika, jak Austin. Im dłużej jednak mężczyzna przebywa w tym miejscu, tym bardziej jest skłonny uwierzyć w fantastycznie brzmiące opowieści krążące wśród tutejszej ludności. Opowieści o wiedźmie, pierwszej właścicielce nowego lokum Austina, przed wiekami powieszonej na stojącym nieopodal jej domu drzewie, której przeżarta złem dusza nigdy nie opuściła tego kawałka ziemi. Drzewo wiedźmy stoi po dziś dzień i jak zauważa Fletcher nie rzuca cienia. Bardziej niepokoją go jednak niewytłumaczalne odgłosy, które słyszy po zapadnięciu zmroku i niewytłumaczalne incydenty, jakie mu się przydarzają w tym prawdopodobnie przeklętym miejscu.
„Dom Maynarda” (oryg. „Maynard's House”) to pierwotnie wydana w 1980 roku jedyna powieść grozy w artystycznym dorobku amerykańskiego powieściopisarza oraz scenarzysty filmowego i teatralnego Hermana Rauchera, najbardziej znanego z autobiograficznej historii „Summer of '42” (scenariusz i powieść – zarówno film, jak książka były jednymi z najbardziej dochodowych dzieł siódmej dekady XX wieku), ale współcześni widzowie bardziej mogą go kojarzyć z melodramatu z roku 2001, „Słodki listopad” w reżyserii Pata O'Connora, remakiem filmu z 1968 roku pod tym samym tytułem – Raucher pracował nad scenariuszem obu tych obrazów, a wcześniej napisał sztukę, która to wszystko zapoczątkowała. Pomysł na „Dom Maynarda” Raucher zaczerpnął ze swojego życia. Po zakończeniu służby wojskowej późniejszy autor tej książki spędził trochę czasu w samotni (chatce w stanie Maine) należącej do jego przyjaciela. Z jego bohaterem łączy go też to, że on również stracił na wojnie (w Korei, nie w Wietnamie) przyjaciela, który pełnił wówczas rolę sanitariusza wojskowego. Natomiast motyw wyimaginowanej czy faktycznej wiedźmy „Dom Maynarda” zawdzięcza najbardziej znanemu, niechlubnemu, rozdziałowi w historii Salem w stanie Massachusetts: polowaniu na tak zwane czarownice. W latach 90-tych XX wieku pojawił się plan przeniesienia „Domu Maynarda” na ekran i choć czyniono jakieś starania w tym kierunku przez większość tej dekady i kawałek kolejnej, to projekt w końcu upadł. Ostatnią posiadaczką praw do sfilmowania książki była wytwórnia StudioCanal, która zamierzała wypuścić ten obraz pod tytułem „Ara/Froom”.
„Lśnienie” Stephena Kinga, „Zimowe nawiedzenie” Dana Simmonsa, „Ciemność” Jozefa Kariki: to przykłady powieści, z którymi polski czytelnik miał szansę zapoznać się przed lekturą „Domu Maynarda” Hermana Rauchera, a zatem istnieje możliwość, że omawiane dzieło nasunie mu na myśl tamte pozycje. Łączy je bowiem motyw uwięzienia - faktycznego czy tylko pozornego - bohatera/bohaterów w odludnym miejscu, parafrazując Shirley Jackson, w tłumaczeniu Pauliny Braiter, pokrytym grubym płaszczem śniegu, w którym przedziwne rzeczy się dzieją. Wydana ponad dwie dekady po „Domu Maynarda” wyszczególniona powieść Dana Simmonsa, w moje myśli wdzierała się z największym impetem, podczas lektury jedynej powieści grozy w pisarskim dorobku Hermana Rauchera. Niemniej daleka jeszcze jestem od posądzania jego kolegi po piórze o bezwstydne przeniesienie jego pomysłów do „Zimowego nawiedzenia” (w sumie podobny dźwięk można też usłyszeć u Kariki). Walczący z wewnętrznymi demonami w śnieżnej scenerii, straumatyzowany mężczyzna, który tylko być może stał się celem jakichś nadnaturalnych sił, to za mało, żeby wyciągać tak daleko idące wnioski. Podobieństwa mogły być przypadkowe, bo na dobrą sprawę, mało charakterystyczna to koncepcja. W latach 80-tych XX wieku historia wymyślona przez Hermana Rauchera, niewesołe przeżycia Austina Fletchera w tytułowym domu, mogły rodzić silniejsze poczucie świeżości, ale teraz... Powiedzmy, że odbiór współczesnego czytelnika, przynajmniej w tym zakresie, może się okazać mniej satysfakcjonujący. Mniej, nie znaczy wcale. Pierwsze polskie wydanie „Domu Maynarda”, piękna edycja w twardej oprawie od wydawnictwa Vesper (rok 2021), z nastrojową okładką zaprojektowaną przez mistrza Macieja Kamudę, który stworzył również czarno-białe grafiki zamieszczone wewnątrz książki (w większości: naturalna sceneria, ponure widoki „miejsca, w którym tkwi bohater książki” – dodam, że mnie zafascynowała autentycznie trójwymiarowa spieniona rzeka; doprawdy mają ludzie talenty) zawiera, jak zwykle wnikliwe, posłowie Grady'ego Hendrixa: jego własna analiza niniejszego dzieła plus garść faktów z prywatnego i zawodowego życia Hermana Rauchera. „Dom Maynarda” otwiera scena w pociągu, w której zostaje nam przedstawiony czołowy bohater książki, dwudziestotrzyletni Austin Fletcher, wokół którego będzie się obracać właściwie cała akcja tego raczej kameralnego utworu. Nie odstąpimy go na krok – będziemy przyglądać się jego coraz to bardziej alarmującym aktualnym (tj. z przełomu roku 1972 i 1973: umowna teraźniejszość) doświadczeniom w Maine oraz niezbyt odległym wspomnieniom, okolicznościom, które doprowadziły go do Domu Maynarda (fragmenty retrospektywne). I czemuś, co można nazwać pomieszaniem „teraz” z „wtedy”. Główny bohater powieści zawsze był typem samotnika, ale na wojnie w Wietnamie znalazł przyjaciela, a przynajmniej kogoś najbardziej zbliżonego do przyjaciela w całym swoim dotychczasowym życiu. Był nim Maynard Whittier. Był, bo poległ na tej przeklętej wojnie. Zdążył jednak spisać testament – cały swój dobytek, czyli wiejski domek i jedenaście akrów ziemi w stanie Maine, zostawił swojemu przypuszczalnie najbardziej zaufanemu towarzyszowi broni, Austinowi Fletcherowi. Człowiekowi, który gdziekolwiek się znalazł, zawsze słyszał, że tam nie pasuje. Sam też tak czuł; właściwie przywykł już do myśli, że nigdy nie uda mu się znaleźć swojego miejsca na ziemi. Że zawsze będzie „niedopasowany”. Spadek po Maynardzie natchnął go jednak nadzieją na lepsze jutro. Fletcher po cichu liczył na to, że Dom Maynarda to będzie to miejsce, o którym zawsze marzył. Miejsce, które będzie mógł w pełni uznać za swoje. Dom Austina. I na początku rzeczywiście wydaje mu się, że los wreszcie zawiódł go tam, gdzie będzie mu dobrze. To prawda, że musi się jeszcze sporo nauczyć, jeśli chce – a chce – przetrwać na tym dzikim terenie. Choć Austin zdążył oswoić się z samotnością, a nawet ją polubić, to tak naprawdę nigdy jeszcze nie był aż w takim stopniu zdany wyłącznie na własne siły. Nawet w wojennym piekle mógł liczyć na pomoc innych. Nie wspominając już o tym, że dorastał w mieście. A tu jest głęboka prowincja. Tu jest ludność, która zdaje się nadawać na zupełnie innych falach niż Austin. Ale wbrew temu wszystkiemu nasz bohater czuje, że szczęście wreszcie się do niego uśmiechnęło. Że nareszcie trafił do domu...
Nierzucające cienia leciwe drzewo, na którym niegdyś powieszono kobietę posądzoną o praktykowanie czarnej magii. Tak zwane drzewo wiedźmy i Miniłaki: jak głoszą lokalne legendy, niewielkie istoty mieszkające w lasach, górach, które potrafią dać się we znaki osiadłym w tych stronach ludziom. W zaciszu, do którego na początku książki przybywa Austin Fletcher. Prawie przy tym tracąc życie. Niespodziewane wsparcie znajduje ten zwykle myślący dopiero po fakcie (najpierw działa, a dopiero potem się zastanawia) młodzieniec, w osobie Jacka Meekera, powszechnie szanowanego mieszkańca Belden w stanie Maine. Za co Fletcher jest mu wdzięczny, choć nie bardzo potrafi to okazać. Delikatnie rzecz ujmując. Wielu na miejscu Meekera pozostawiłoby warkliwego przybysza samemu sobie, ale Jacka zupełnie nie wzrusza jego konfrontacyjne nastawienie. Prawdziwa ostoja spokoju. Człowiek, którego chyba nic nie jest w stanie wzruszyć, wyprowadzić z równowagi, urazić. Niech sobie „młokos” gada, co chce, co mu tylko ślina na język przyniesie, a ja i tak nie cofnę pomocnej dłoni wyciągniętej w jego kierunku. Bezinteresownie będę mu pomagał dopóty, dopóki na moje oko, będzie takiego wsparcia potrzebował. Imponująca wielkoduszność, rycerska szlachetność... albo działalność na rzecz złego. W tym przypadku raczej złej, bo autor „Domu Maynarda” dosyć szybko ujawnia największe zagrożenie, jakie, tylko być może, czyha na młodego weterana wojny wietnamskiej w mroźnej scenerii „gdzie diabeł mówi dobranoc”. Naturalnie, już sam ten krajobraz rodzi niewygodne emocje, dyskomfort, jakiego oczekuje się od tego rodzaju historii. Można poczuć się nieswojo na tym dzikim śnieżnobiałym terytorium, od którego, w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, nie sposób w szybkim tempie się oddalić. Co więcej, Austin w razie czego nie będzie mógł wezwać posiłków – w Domu Maynarda nie ma telefonu, a i zdzierać gardła nie ma po co, bo najbliżsi sąsiedzi są... no daleko. Ci, którzy nastawiają się na klasyczną opowieść o nawiedzonym domostwie, na coraz to bardziej agresywne ataki jakiejś istoty, czy też istot nieprzynależących do tego świata, w klaustrofobicznym domku „stojącym pośrodku niczego”, w najlepszym razie będą pozytywnie zaskoczeni, a w najgorszym trochę się rozczarują. Nie do końca, bo Raucher jedną nogą stoi na tej sprawdzonej platformie, podpina się pod konwencję horroru nadnaturalnego (taka ghost story z wiedźmą... i tajemniczymi Miniłakami?), czyni to jednak tak subtelnie, że prawie niezauważalnie. Później może się to zmienić – nie musi – ale większość tej historii pod tym względem upływa zaskakująco spokojnie. Odgłosy, które nocami słyszy nasz dzielny Austin łatwo zracjonalizować. Znaleźć dla nich przyziemne wytłumaczenie. Żadnych widmowych postaci mężczyzna nie dostrzega - chyba że mówić o tych bytujących w jego umyśle, zdestabilizowanym, jeszcze zanim osiadł w tym niekoniecznie obłożonym klątwą, domku. Ale odnotowuje, że tak zwane drzewo wiedźmy nie rzuca cienia, rejestruje obecność jakichś niewielkich postaci, które mogą być Miniłakami i tak, staje w końcu oko w (nie)oko z czymś niezwykłym. Współczesnego odbiorcę ta scenka może nielicho rozbawić – absurdalny pomysł. Są jeszcze niepokojące zapiski odnalezione w Domu Maynarda i to, co frapowało mnie najbardziej. To, nad czym łamałam sobie głowę, co obracałam w myślach i w lewo, i w prawo, zresztą bez wątpienia zgodnie z planem autora. Tak miało być, ta postać miała być rozpatrywana pod różnymi kątami, nawet wtedy, gdy na pierwszy rzut oka prezentowała się całkowicie niewinnie. W każdym razie zwyczajnie. A potem... są drobne sugestie, aluzje zręcznie podsycające te wstępne podejrzenia, ale o pewność – w tym, czy w tamtym kierunku – trudno. W sumie niczego nie możemy być pewni, i to kolejny element „Domu Maynarda”, który doceniam. Finał tym bardziej. Pomysł ciekawy - w dodatku otwarty na wyobraźnię, domysły czytelnika - powiedziałabym nawet, że niepospolity (a jednak jest jakaś świeżość!) i tyczy się to też samej formy. Tutaj warto odnotować, że tłumacz Maciej Wacław włączył się do tej zmyślnej gierki autora powieści... której mimo wszystko przydałoby się więcej, jeśli już nie manifestacji nieznanego (faktycznych czy tylko wyimaginowanych nietypowych zdarzeń), to na pewno napięcia.
Opowieść z dreszczykiem, ale u mnie trochę za lekkim. Na mnie niezbyt dobrze działały te wszystkie dramatyczne chwile Austina Fletchera na łonie natury, które zasadniczo są całkiem zwyczajne. Ot, nie tak elektryzujące, jak chciał tego autor, nieprzyjemne spotkania bohatera z dziką zwierzyną, łowienie ryb, mozolne wędrówki po oślepiająco białym bezkresie i tak dalej. Humor – sporo humoru – naturalnie jeszcze skuteczniej odganiał „mroczny nastrój”, który z kolei przyganiało samo miejsce akcji i co bardziej zagadkowe wycinki z pobytu mieszczucha na wsi. Więc się wyrównało:) W każdym razie „Dom Maynarda”, jedyny horror w powieściopisarskim dorobku Hermana Rauchera jakoś mi upłynął. Raz lepiej, raz gorzej, innymi razy wyśmienicie-znakomicie. Więc dobrze, jest... naciąganie dobrze.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz