czwartek, 24 czerwca 2021

„Censor” (2021)

 

Lata 80-te XX wieku. W Wielkiej Brytanii trwa walka z niemoralnymi, pełnymi przemocy, paskudnymi filmami, w której z racji swojej pracy, bierze również udział Enid Baines: cenzorka filmowa, która w dzieciństwie straciła siostrę Ninę podczas ich wspólnej zabawy w lesie. Enid, w przeciwieństwie do swoich rodziców, nie jest w stanie zaakceptować myśli, że Nina tamtego feralnego wieczora została zamordowana. Zamiast tego podtrzymuje w sobie przekonanie, że jej jedyną siostrę porwano, w którym utwierdza się po obejrzeniu pierwszej sceny jednego z najnowszych filmów kontrowersyjnego reżysera, Fredericka Northa. Wydarzenia na ekranie przywołują najgorsze wspomnienia z jej życia i niewykluczone, że również wszystko to, co Enid wyparła z pamięci. Kobieta decyduje się bliżej przyjrzeć tej sprawie, w nadziei na odnalezienie siostry.

Brytyjski horror psychologiczny z drobnymi elementami gore utrzymany w stylistyce retro, będący pełnometrażowym debiutem reżyserskim pochodzącej z Walii Prano Bailey-Bond, która napisała również scenariusz – razem z Anthonym Fletcherem, z którym współpracowała już wcześniej przy okazji tworzenia niektórych swoich krótkometrażówek. W tym piętnastominutowego filmiku grozy wypuszczonego w 2015 roku pod tytułem „Nasty”, który opierał się na podobnym pomyśle, co „Censor”. Jednym z tematów omawianej produkcji jest szeroko pojęta cenzura, zarówno ta instytucjonalna wymierzona w sztukę, jak coś w rodzaju cenzury psychicznej, autocenzury. Brytyjka, do tego fanka niskobudżetowych brutalnych filmów z dawnych lat, „horrorów wyklętych”... Nic dziwnego, że swoją „rozprawę” o cenzurze, Bailey-Bond postanowiła osadzić w epoce tak zwanych video nasties. W czasach wzmożonej walki brytyjskich władz z gorszącymi, jakoby demoralizującymi obrazami z kraju, ale częściej ze świata. W ramach przygotowań reżyserka i współautorka scenariusza obskurnego horroru „Censor” zwiedziła biuro The British Board of Film Classification (BBFC) i przeprowadziła pouczające rozmowy z przemiłymi pracownikami tej cenzorskiej organizacji, niegdysiejszego miecza na wideo paskudne. Bailey-Bond pozwolono przejrzeć niektóre materiały z interesującego ją okresu. Na przykład komentarze ówczesnych brytyjskich cenzorów do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, „Zabójcy z wiertarką” Abla Ferrary i „Martwego zła” Sama Raimiego. „Nawet jeśli gabinet cenzorów w filmie jest fikcyjny i nie przypomina BBFC, nawet jeśli sposób działania ówczesnych cenzorów był nieco inny, wszystko było zainspirowane niektórymi rozmowami i badaniami” [przeprowadzonymi w dzisiejszym gmachu BBFC]. Mniej więcej takimi słowami podsumowała to kierowniczka projektu „Censor”, filmu grozy, który swoją premierę miał w styczniu 2021 roku na Sundance Film Festival, a do amerykańskich kin (to na początek) został wpuszczony w czerwcu oczywiście tego samego roku.

Dobrze przyjęty przez krytyków film nakręcony przez fankę video nasties dla... dla ich fanów. Choć pewnie grono jego sympatyków nieco się poszerzy, może nawet Prano Bailey-Bond kogoś tym przedsięwzięciem zachęci do przyjrzenia się przynajmniej niektórym z obrazów swego czasu wciągniętych na tę stworzoną przez The British Board of Film Classification niesławną listę. Listę filmów zakazanych na terenie Wielkiej Brytanii, która obejmowała kilka sekcji – tych ściganych, konfiskowanych, i tych traktowanych trochę łagodniej. Niemniej mam powody sądzić, że dużo łatwiej będzie odnaleźć się w tej produkcji osobom mającym sentymentalny stosunek do tych „paskud”. Ich zwolennikom, miłośnikom, entuzjastom. Jak zwał, tak zwał. Reżyserka i współscenarzystka omawianej produkcji wyznała, że fascynują ją represje i że szczególne niebezpieczeństwo widzi w cenzurze. Sztuka to jedno, ale Bailey-Bond zwraca uwagę także na problem autocenzury. Niektóre, zwłaszcza te co bardziej niewygodne, traumatyczne wspomnienia bywają wypierane przez nasze mózgi, ale jest też i tak, że z pełną świadomością „wchodzimy w buty cenzorów”. Często nie mówimy tego, co naprawdę myślimy; odgrywamy role narzucane przez społeczeństwo; wkładamy różne maski, w zależności od sytuacji, okoliczności, w jakich się akurat znajdujemy, maski pod którymi skrzętnie skrywamy swoje prawdziwe myśli, potrzeby. Nie dotyczy to wszystkich, ale generalnie rzecz ujmując do tego sprowadza się życie w społeczeństwie. Coraz to dalej posuwana tak zwana poprawność polityczna, nauka o normalności i nienormalności, która rozciąga się właściwie na wszystkie sfery życia. A oglądanie filmów pełnych przemocy fizycznej i/lub seksualnej nie jest dobrze widziane w cywilizowanych społeczeństwach. Fani takich pozycji to psychopaci, ludzie skłonni do przemocy, rozpaczliwie wymagający psychiatry, choćby dlatego, że stwarzają ogromne zagrożenie dla innych. Takie stereotypy wciąż funkcjonują i zapewne to nigdy się nie zmieni. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że sytuacja, przynajmniej z perspektywy przeciętnego, nieszkodliwego miłośnika dzieł obrzydliwych, znacznie się poprawiła. W każdym razie w odniesieniu do czasu i miejsca akcji filmu „Censor”. Lata 80-te XX wieku, okres rządów Żelaznej Damy, Margaret Thatcher, którą zobaczymy na ekranie telewizora pierwszoplanowej postaci. Wcielono też w ten materiał fragmenty takich uwielbianych przez Prano Bailey-Bond obrazów, jak „Zabójca z wiertarką” Abla Ferrary, czy „Koszmar” Romano Scavoliniego. A jakby tego było mało, twórcy produkcji będącej przedmiotem tej recenzji, pobawili się tak, jak lubił się bawić choćby Wes Craven. Filmy w filmie, przy czym kluczowy jest jeden z najnowszych krwawych horrorów niejakiego Fredericka Northa. Skandalisty, którego filmografia składa się głównie z pozycji okrutnie ocenzurowanych, tj. w jego rodzimej Wielkiej Brytanii albo w ogóle wycofanych z legalnego obiegu, albo pociętych. Scena w wypożyczalni wideo, która zgodnie z zamysłem reżyserki, ożywiła we mnie tęsknotę za takimi przybytkami (stare, dobre czasy), pokaże jak sprawdzały się takie ustawowe zakazy w praktyce. Ponoć zakazany owoc najlepiej smakuje, więc... Ale przyjrzymy się wreszcie temu, co przynajmniej na mnie działało najlepiej. Zachwycająco! Klimat lat 80-tych XX wieku. Nie, więcej: stylizacja na materiał powstały w tamtym okresie. Zupełnie jakbym oglądała rzecz na VHS-ie. Taśma podniszczona, zdjęcia ziarniste, przyblakłe, brudne, niechlujne dokładnie tak jak lubię, jak w zrealizowanych niskim kosztem rąbankach z lat 80-tych, ale i 70-tych XX wieku. Łatwo zapomnieć – ja zapomniałam – że film powstał w czasach współczesnych, z taką pieczołowitością, tak skutecznie go postarzano. I montaż, widowiskowy montaż! Swoją drogą nawet jedna, dodam: efektywna, jump scenka się przyplątała...

Censor” Prano Bailey-Bond podąża za Enid Baines, cenzorką, pracownicą British Board of Film Classification, w którą w zadowalającym mnie (aczkolwiek mogło być lepiej) stylu wcieliła się Niamh Algar. Cenzorką z powołania, przekonaną, że działania angielskiego rządu pod wodzą nieprzejednanej Margaret Thatcher, są z gruntu słuszne. Enid wierzy, że ratuje ludzkie umysły, że jej zawodowe zaangażowanie hamuje degrengoladę jednostek, może nawet całego brytyjskiego społeczeństwa. Jest jedną z tych, którzy mówią stanowcze „nie!”, którzy stawiają barykadę dla filmów „promujących przemoc fizyczną i seksualną”. Tak to widzą władze, tak to widzi Enid i wielu, wielu innych. Mogłoby się wydawać, że taka przeciwniczka cenzurowania fikcyjnych dzieł wszelkiego typu, jak Bailey-Bond, osoba, która bynajmniej nie kryje swojego rozbawienia paniczną nagonką, jaka rozgorzała w jej ojczyźnie w drugiej połowie poprzedniego wieku „akcją pod kryptonimem video nasties”, nie będzie próbowała usprawiedliwiać BBFC. Albo inaczej: można się spodziewać, że wszystkich umownych pracowników tej organizacji przedstawi wyłącznie w czarnych barwach, że nie będzie się siliła na... obiektywizm? Nie było mnie tam, więc trudno o pewność, ale uważam za prawdopodobne, że podczas największej w historii Wielkiej Brytanii wojny z filmowymi „paskudami”, wśród żołnierzy walczących na tym froncie, wśród wykonawców woli politycznej, była przynajmniej garstka wątpiących, a nawet przekonanych, że to „lekka” przesada. Jeden z bohaterów omawianej produkcji to taki trochę agent w szeregach wroga. Mężczyzna, który w przeciwieństwie do swoich kolegów, a już na pewno Enid Baines, bardziej działa na rzecz ludzi lubiących sobie pooglądać te wszystkie filmy, które wielu obwinia za całe zło na tym świecie. Nie wierzy, że fikcyjny film, pełen, na jego oko, nierealistycznie się prezentujących, porażająco wręcz sztucznych krwawych/umiarkowanie krwawych efektów specjalnych, komukolwiek może pomylić się z rzeczywistością. Najwyraźniej nie przemawiają do niego argumenty, że taki kinematograficzny potworek może wpaść w ręce dziecka, czy też osoby niezdrowej na umyśle. Jego podejście może ulec zmianie, bo pojawia się sprawa, która jest przedstawiana w mediach jako niepodważalny dowód na to, że filmowa fikcja popycha ludzi do zbrodni, której rzecz jasna nie dopuściliby się, gdyby na takie ohydztwa się nie natykali. Nie mnie oceniać, w jakim stopniu twórcom obskurnego, o jak wspaniale klimatycznego (brud, „smród i ubóstwo” i odrobinka makabry – na wzmiankę moim zdaniem zasługują jedynie bynajmniej niebezzębne usta „ukryte” w klatce w piersiowej), horroru w oryginale zatytułowanego „Censor”, udało się pokryć z tak zwaną prawdą historyczną. Może i historycy, czy po prostu osoby, które pamiętają ten konkretny rozdział w historii Wielkiej Brytanii, znajdą jakieś nieścisłości, ale... Ujmę to tak: sam ten świat przedstawiony, ta mniej czy bardziej luźna interpretacja instytucjonalnej walki z jakoby demoralizującymi filmami, miała w sobie tę magię, ten przewrotny urok, jakiego pożądam od... jak się okazało nie tak znowu krwawego kina. Szczerze mówiąc, liczyłam na większą dosadność, na trochę (bez przesady) więcej śmiałych efektów specjalnych. Krótko: więcej makabry. Ale za to usatysfakcjonowała mnie, płaszczyzna psychologiczna, która wyraźnie stanowi dominantę reżyserskiego debiutu pani, która bez widocznego trudu potrafi przywołać ducha kina grozy z dawnych lat. Ze wskazaniem na „taśmowo” produkowane, nierzadko za przysłowiowe grosze, rąbanki z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Nie jest to wprawdzie opowieść jakoś szczególnie wyszukana, czy choćby tylko nieprzewidywalna, ale muszę przyznać, że twórcy pozwolili mi całkiem głęboko wejść w umysł jednostki UWAGA SPOILER coraz bardziej zagubionej w wymyślonym, tak naprawdę nieistniejącym świecie. Jednostki, która powoli, acz konsekwentnie traci zdolność odróżniania rzeczywistości od fikcji. Można by powiedzieć, że na własnej skórze przekonuje się, że miała rację wierząc w szkodliwe oddziaływanie brutalnych obrazów na ludzki umysł, gdyby nie poważne wątpliwości, czy aby jest jeszcze zdolna do wyciągania takich wniosków. Ta nie całkiem antypatyczna postać, w każdym razie nie w pierwszych partiach - choć pewnie nie każdy się z tym zgodzi - co oczywiście rodziło pożądany od tego typu kina (czy nie?) dodatkowy dyskomfort. Ale do rzeczy: jeśli tak to odczytywać, że to paskudne filmy wepchnęły Enid w szpony szaleństwa, groźnego nie tylko dla niej samej, ale i jej otoczenia, to wychodzi na to, że Bailey-Bond, przeciwniczka cenzurowania fikcyjnych dzieł, tworów zręcznych rąk i płodnych umysłów „przypuściła atak na swoje własne przekonania”. Przewrotnie, może nawet odważnie... Chyba że chorobę Enid wytłumaczymy sobie traumą, jaką przeżyła w dzieciństwie, stresem, niewyobrażalnie bolesną tęsknotą za młodszą siostrą i straszliwym poczuciem winy ożywionym przez sugestie, przypadkowe czy nie, zawarte w jednym z najnowszych dzieł dość tajemniczego reżysera, w swojej filmografii mającego między innymi filmy, które spokojnie można podciągnąć pod typ exploitation KONIEC SPOILERA.

Współczesny horror, który ogląda się, jak horror sprzed lat, a konkretnie z przedostatniej dekady XX wieku (siłą rzeczy także lat 70-tych). Pierwszy taki – pełnometrażowy – od pochodzącej z Walii miłośniczki gatunku Prano Bailey-Bond. Trochę sprawdzonego już w kinie eksperymentowania z formą: film w filmie i częściowo w związku z tym różne formaty obrazu, zabawa z czerwienią. Czerwienią przyjemnie kiczowatą (to też przypominało mi kino grozy klasy B, wiadomo z którego okresu), ale i dodającą artyzmu, do tego silnego powiewu... starości. Co prawda momentami, które tak się złożyło porozkładały się w drugiej połowie (w przybliżeniu), nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ten artyzm to taki trochę na siłę. Niektórzy zapewne powiedzą „przerost formy nad treścią”... Jakkolwiek to nazwać, uważam że „Censor” w reżyserii Prano Bailey-Bond i na podstawie scenariusza, który napisała wespół z Anthonym Fletcherem, zyskałby, gdyby całość utrzymano w tonie bardziej zbliżonym do tego, z jakim miałam niekłamaną przyjemność obcować w pierwszych partiach. Nie, wcale nie uważam, że potem wszystko się sypie. Aż takiej katastrofy nie odnotowałam. Niemniej bezpretensjonalność powabniej, z większym wdziękiem mi się zaprezentowała. Słodziej brzmiała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz