środa, 23 sierpnia 2017

„Nieuchwytny wróg” (1983)

Bart Hughes mieszka wraz z żoną Meg i synem Peterem w zaprojektowanym i zmodernizowanym przez siebie domu w Nowym Jorku. Mężczyzna pracuje w dużej firmie, której poświęca większość swojego czasu. Gdy jego żona i syn wyjeżdżają na krótkie wakacje, Bart zostaje, aby poświęcić się pracy. Dostaje duże zlecenie, od którego zależy dalszy rozwój jego kariery, ale nie może poświecić mu maksimum swojej uwagi. Okazuje się bowiem, że w jego domu zagnieździł się szczur. Wyjątkowo złośliwy gryzoń, który mocno uprzykrza życie Bartowi. Mężczyzna stara się go pozbyć, ale wszystkie próby zgładzenia przebiegłego przeciwnika kończą się fiaskiem. Barta ogarnia obsesja na punkcie nieproszonego gościa. Wyeliminowanie szczura staje się jego życiowym celem. Wszystko inne traci na znaczeniu w obliczu wojny, która rozgrywa się w jego własnym domu.

W 1981 roku w Stanach Zjednoczonych pojawiło się pierwsze wydanie powieści „The Visitor” pióra Chaunceya G. Parkera III, a dwa lata później ukazał się film oparty na rzeczonej publikacji, „Of Unknown Origin”, w Polsce rozpowszechniany pod tytułem „Nieuchwytny wróg”. Scenariusz został napisany przez Briana Taggerta (m.in. „Duch III”, „Dziecię ciemności, dziecię światłości”, „Omen IV: Przebudzenie”), a na krześle reżyserskim zasiadł George P. Cosmatos, późniejszy twórca między innymi „Rambo 2” i „Kobry”, ale przez niejednego fana horrorów science fiction doceniany głównie za „Lewiatana” z 1989 roku. Wyróżniony w dwóch kategoriach na Paris Film Festival (najlepszy aktor i reżyser) kanadyjsko-amerykański „Nieuchwytny wróg” łączy w sobie stylistykę horroru (z nurtu animal attack), czarnej komedii i thrillera psychologicznego, a efekt jest tak smaczny, że wprost nie mogę się nadziwić tak małej popularności tego dziełka. Tym bardziej, że zrealizowany za cztery miliony dolarów film Cosmatosa ewidentnie oparł się próbie czasu.

Poznajcie Barta Hughesa – nowojorczyka, mozolnie pnącego się po szczeblach zawodowej kariery, który własnymi rękoma zmodernizował część kamienicy, w której obecnie mieszka wraz z żoną Meg i kilkuletnim synkiem Peterem. Kochająca rodzina, piękny dom i dobrze płatna praca nie wystarczą mu jednak do osiągnięcia pełni szczęścia, ponieważ jak na „korporacyjną bestię” przystało, Bart myśli tylko o dostaniu się na kolejny szczebel kariery. A kiedy już to osiągnie prawdopodobnie zacznie gonić za następnym awansem, chyba że wcześniej uświadomi sobie w jak bezsensownym wyścigu bierze udział. Tak, Bart jest uczestnikiem „wyścigu szczurów”, ciągłej pogoni za mamoną, z której i tak nie ma czasu się cieszyć, bo przecież musi pracować – błędne koło, w którym istota ludzka zostaje zredukowana do pozycji maszyny. Brian Taggert nie rozwodzi się nad tym, ale z paru skonstruowanych przez niego kwestii włożonych następnie w usta aktorów przebija informacja, że małżonka Barta, Meg, nie miałaby nic przeciwko, gdyby „klepali biedę” w jakimś ubogim kraju, zajmując lokum, którego jej mąż nie obdarzałby taką czcią, jak wyszykowany przez niego dom w Nowym Jorku. Wiele wskazuje na to, że kobieta wychodzi z założenia, że szczęście zapewni im przede wszystkim przebywanie we własnym towarzystwie, kultywowanie życia rodzinnego, gdy tymczasem Bart jest przekonany, że taki stan osiągną jedynie dzięki regularnym pokaźnym zastrzykom gotówki. Kto może poszczycić się lepszym system wartości, trzeźwiejszym spojrzeniem na rzeczywistość łatwo ocenić, niemniej zafiksowany na punkcie pracy Bart nie budzi niechęci – da się go lubić, pomimo wstrętnego wyścigu, w którym tak ochoczo bierze udział. George P. Cosmatos i jego ekipa pokazali w „Nieuchwytnym wrogu” godne najwyższego uznania skupienie nad fabułą – opowiadanie historii niewątpliwie było dla nich najważniejsze, dzięki czemu bez żadnego wysiłku ze swojej strony całkowicie wsiąkłam w tę nieco cudaczną opowieść. Płynna narracja, pozbawiona przekombinowanych udziwnień, czy to w postaci mnóstwa sztucznych efektów specjalnych, czy topornego montażu, czy jeszcze czegoś innego, równie irytującego, swoista lekkość wprost emanująca z dosłownie każdego kadru, nienapuszone podejście do procesu tworzenia, autentycznie skradły moje serce – wszystko to sprawiło, że na niemalże półtora godziny zapomniałam o otaczającym mnie świecie. Byłam bowiem zajęta śledzeniem pojedynku pomiędzy człowiekiem i gryzoniem. Agresorem jest miejski szczur, co niewątpliwie ma stanowić swoiste nawiązanie do „wyścigu szczurów”, w którym bierze udział główny bohater filmu – twórcy puszczają w ten sposób „oko do widza”, może nawet wskazują na podobieństwa pomiędzy pewnym biznesmenem a złośliwym gryzoniem. Stworzenie, które zagnieździło się w domu Barta Hughesa (zjawiskowa kreacja Petera Wellera) jest tak samo zdeterminowane jak gospodarz. Szczur tak samo jak Bart nigdy się nie poddaje i jest gotowy na podjęcie każdego ryzyka, byle tylko osiągnąć swój cel. Bart pragnie piąć się po szczeblach zawodowej kariery, natomiast jego prześladowca wydaje się dążyć do całkowitego zawłaszczenia jego ukochanego domostwa, być może czerpiąc szczególną przyjemność z utrudniania życia jego właścicielowi. Pytanie tylko, czy szczur jest przekleństwem, które spadło na nieszczęsnego Amerykanina, czy raczej jest jego wybawieniem? Stworzeniem, które doszczętnie zniszczy egzystencję Hughesa, czy takim, które wydostanie go z pułapki, w którą z własnej inicjatywy wpadł? Brian Taggert, być może wzorem autora literackiego pierwowzoru (tego nie wiem, bo książki nie czytałam), w swoim scenariusz poddał analizie psychikę pewnego pracownika korporacyjnego, równocześnie w nietypowy sposób kreując postać miejskiego szczura, który bez pardonu wdarł się w życie tego pierwszego, w efekcie dając widzom dosyć obszerny komentarz społeczny, który sam w sobie do odkrywczych nie należy, ale środek, którym się posłużył (rola, jaką szczur odgrywa w życiu głównego bohatera) pospolitym nazwać już chyba nie można.

George P. Cosmatos, jak już wcześniej nadmieniłam, stworzył film, który łączy w sobie trzy odmienne stylistyki, wzajemnie się uzupełniające – jedna wzbogaca drugą i to tak wdzięcznie, że mam wrażenie, że gdyby „Nieuchwytnego wroga” pozbawiono którejś z tych odnóg, produkcja całkowicie straciłaby na wartości. Dostałabym jakieś niezjadliwe filmidło, którego nie dałabym rady obejrzeć w całości. Tak, drodzy państwo, to dotyczy również akcentów komediowych, płaszczyzny, która nieczęsto idealnie współgra z elementami typowymi dla kina grozy. Tutaj mamy do czynienia ze zgoła odwrotną sytuacją – jestem przekonana, że gdyby nie kilka dowcipnych kwestii i prześmiewczych sytuacji „Nieuchwytny wróg” pogrążyłyby się w oparach absurdu. Przedstawienie takiej fabuły na poważnie, bez uśmiechów posyłanych do widza najprawdopodobniej zaowocowałoby powstaniem jakiejś kinematograficznej szkarady, nadętej szmiry, która pewnie niejednego odbiorcę doprowadziłaby do przekonania, że filmowcy mają go za jakiegoś naiwniaka, osobę której można bezkarnie wcisnąć zwykły kit. Bo czyż opowieść o bezproduktywnej walce dorosłego mężczyzny z upierdliwym gryzoniem, historia o człowieku, którego ogarnia obsesja na punkcie szczura gnieżdżącego się w jego domu, tak potężna, że wszystko inne przestaje mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie, nie jawi się groteskowo? Bez wątpienia. I twórcy „Nieuchwytnego wroga” doskonale zdawali sobie z tego sprawę, dlatego zamiast starać się ukryć absurdalny wymiar rzeczonej sytuacji miejscami celowo go uwypuklali przez co nie miałam poczucia, że tak powiem, robienia ze mnie wariatki. A najbardziej zaskoczyła mnie moja entuzjastyczna reakcja na wkomponowane w całość pierwiastki psychologiczne – poważne studium psychiki mężczyzny, który albo nieuchronnie osuwa się w otchłań szaleństwa, albo wręcz przeciwnie: zdąża prosto do wybawienia, do miejsca, w którym nareszcie osiągnie spokój ducha, odnajdzie szczęście, którego dotychczas szukał nie tam gdzie powinien. Bart to człowiek, który wcześniej tkwił w matni, teraz natomiast „tama zaczyna pękać”. Główny bohater nie wytrzymuje ciśnienia, nie jest w stanie poradzić sobie z napięciem wynikającym z ważnego zlecenia powierzonego mu przez pracodawcę, a nieproszony gość, który zawitał do jego domu jest w pewnym sensie kroplą, która przepełniła czarę. Zerwała ostatni bastion normalności bądź krótkowzroczności. Rzeczony szczur nie jest tworem sztucznym, rekwizytem skonstruowanym przez twórców efektów specjalnych tylko prawdziwym, żywym stworzeniem, którego wędrówki po domu Barta często będziemy mieć okazję śledzić z jego własnego punktu widzenia – subiektywne filmowanie z perspektywy gryzonia dodaje owym sekwencjom sporo napięcia (aczkolwiek najwięcej generuje scenka z trutką na szczury dodaną do śniadania), które notabene wynika również z mrocznej oprawy wizualnej, nieodłącznego elementu nocnych harców złośliwego szczura. Obleśnego stworzenia, którego najczęściej będziemy oglądać we fragmentach (ogromne łapy ujęte od spodu poprzez szklaną powierzchnię chyba już na zawsze zostaną w mojej pamięci – niezwykle pomysłowy trik, który daje widzom złudzenie obserwowania kawałka ciała jakiejś bestii rodem z kina science fiction) i do którego z czasem być może zapałamy niemałą sympatią. No, ale z całą pewnością nie wówczas, gdy uraczy się nas najbardziej makabrycznym ujęciem z kotem... Bo choć wcześniej nadmieniłam, że „Nieuchwytny wróg” nie szafuje efektami specjalnymi nie należy przez to rozumieć, że nie ma ich wcale – kilka umiarkowanie krwawych wstawek zobaczymy (najczęściej będą to zbliżenia na rany zadawane ludziom), a i sam z jednej strony odpychający, a z drugiej (przynajmniej we mnie) budzący trochę cieplejszych uczuć portret agresywnego gryzonia wygląda jak jeden wielki, fenomenalny efekt specjalny. Rene Verzier (m.in. „Wściekłość”, „Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi”), powinien dostać pokaźną premię za te wspaniałe kąty nachylenia kamer. 
 
Kto nie oglądał „Nieuchwytnego wroga” niechaj szybko nadrobi zaległości. Niech to uczyni nawet ten, kto nie uważa się za wielbiciela kina grozy, kto gustuje w lżejszych produkcjach, albo w dających do myślenia obrazach psychologicznych. Bo to tego rodzaju obraz, który celuje w szerokie grono odbiorców, po który śmiało mogą sięgać zarówno osoby poszukujące klimatycznych animal attacków, sympatycy czarnego humoru, jak i fani thrillerów psychologicznych. „Nieuchwytny wróg” George'a P. Cosmatosa w ogóle się nie zestarzał, ani na gruncie fabularnym, ani tym bardziej realizatorskim i choćby za to chylę przed nim czoła. Powodów do pochwał jest jednak dużo więcej, aczkolwiek żeby była jasność, w mojej ocenie „Lewiatana” omawiany obraz i tak nie przebija.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz