sobota, 9 października 2021

„Dom nocny” (2020)

 

Mieszkająca w osamotnionym domu nad jeziorem Beth, przeżywa stratę ukochanego męża Owena, który nieoczekiwanie popełnił samobójstwo. Nietypowe zjawiska, jakie coraz częściej zachodzą w jej domu, kobieta zaczyna tłumaczyć nadnaturalną obecnością. Zakłada, że to jej mąż, który jak wszystko na to wskazuje, próbuje jej coś przekazać. Znajomi Beth uważają, że to efekt przeżywanej przez nią traumy, a jej najlepsza przyjaciółka Claire, wolałaby, żeby na jakiś czas wyprowadziła się z domu, z którym wiąże się tak dużo wspomnień jej męża. Wolałaby też, żeby Beth nie starała się odkryć domniemanych tajemnic Owena.

Zrealizowany za niecałe piętnaście milionów dolarów amerykańsko-brytyjski horror psychologiczny/nadnaturalny w reżyserii Davida Brucknera, twórcy między innymi jednego segmentu antologii filmowej „V/H/S” (2012) i jednego segmentu „Southbound” (2015) oraz „Rytuału” z 2017 roku, pełnometrażowego filmu opartego na powieści Adama Nevilla. Scenariusz „Domu nocnego” (oryg. „The Night House”) napisali Ben Collins i Luke Piotrowski, których fani kina grozy mogą kojarzyć choćby z takimi obrazami, jak „Syrena” (2016), „Super Dark Times” (2017), czy „Stephanie” (2017). Na 2022 rok wstępnie zaplanowano premierę kolejnego owocu ich współpracy z Davidem Brucknerem, nową wersję (przypuszczalnie reboot) horroru pt. „Hellraiser”. Bruckner zapragnął zrealizować „Dom nocny” już podczas pierwszej lektury scenariusza, w 2017 roku, ale trochę zajęło mu znalezienie producentów, którzy mieliby odwagę wejść w ten projekt. Po paru nieudanych próbach, dotarł do Keitha Levine'a i Davida S. Goyera, którzy pomogli mu nadać sprawie bieg. Filmowcy mieli ograniczony czas na znalezienie odpowiedniej lokalizacji – skupili się na rejonie w zachodniej części stanu Nowy Jork, gdzie znajduje się grupa jezior (Finger Lakes), które nasuwają Brucknerowi skojarzenia ze Styksem(!). Wypatrzyli tam jeden dom, który jednak tylko po części odpowiadał ich potrzebom. Coś trzeba było dodać, coś powiększyć, co nieco zbudować od podstaw. Główne zdjęcia ruszyły w maju 2019 roku, a już w styczniu 2020 roku odbył się pierwszy pokaz filmu, na Sundance Film Festival. Bardzo dobrze przyjętego przez krytyków filmu grozy, który większej publiczności pokazał się dopiero w roku 2021. Bo COVID.

Historia wymyślona przez Bena Collinsa i Luke'a Piotrowskiego, przez Davida Brucknera jest określana jako romans gotycki. Historia młodej wdowy, która mierzy się z zagadkowymi zjawiskami w swoim domu na odludziu. Reżyser „Domu nocnego” powiedział, że to „romans z ideą jej męża, a następnie romans z jej własnym smutkiem i ciemnością w pewnym sensie”. To opowieść o radzeniu, czy nieradzeniu sobie z nieodwracalną stratą. O żałobie, o szukaniu odpowiedzi, depresji, bezsensie życia, nicości. I o potencjalnej nadnaturalnej obecności, której zamiary trudno odgadnąć. Główna bohaterka „Domu nocnego”, młoda kobieta imieniem Beth, w którą w widowiskowym stylu wcieliła się Rebecca Hall (m.in. „Szepty” Nicka Murphy'ego i „Dar” Joela Edgertona – przede wszystkim te dwa obrazy miał w pamięci Bruckner, gdy powierzał Hall rolę w swoim filmie), pod pewnymi względami przypominała mi Claire Spencer z „Co kryje prawda” w reżyserii Roberta Zemeckisa, a główny krajobraz przywoływał wspomnienia „Sekretnego okna” Davida Koeppa, filmu opartego na minipowieści Stephena Kinga pt. „Tajemnicze okno, tajemniczy ogród”. Ze wszystkich znanych mi ekranowych opowieści „znad jeziora”, tylko ta przychodziła mi na myśl, ilekroć obejmowałam wzrokiem panoramę, w jakiej przycupną ładny domek, który stanie się istną zmorą dla jego jedynej mieszkanki. Przynajmniej jedynej przynależącej do tego świata. Bo wygląda na to, że rozpaczająca po stracie męża kobieta, ma nienaturalne towarzystwo. Niezupełnie niemile widziane. Naturalnie Beth przerażają niecodzienne zjawiska zachodzące w jej domu. Przeraża ją coraz silniejsze wrażenie, narastające przekonanie, świadomość, że nie jest sama w tym samotnym domu nad jeziorem. Że obserwuje ją jakaś nadnaturalna istota. Nie „jakaś”, tylko jej mąż. Beth straszliwie za nim tęskni, wręcz można powiedzieć, że ta tęsknota zżera ją od środka, niewątpliwie więc czerpie też jakąś pociechę (to widać, to czuć) z faktu, że duchem ukochany wciąż jest przy niej. „Dom nocny” to horror z tak zwanej nowej fali – powolna narracja, „straszenie” bardziej klimatem niż upiornymi efektami specjalnymi. Od czasu do czasu – tak dla pewności – wkraczają prymitywniejsze, zdecydowanie łatwiejsze zagrania „buu!”. W wielu przypadkach, chyba w większości, to uderzenia wyłącznie dźwiękiem. Technika sprawdzona we współczesnym kinie grozy, ale raczej nie kojarzona z tak zwaną nową falą horroru. Część odbiorców „Domu nocnego” klasyfikuje go jako thriller psychologiczny, inni (a wśród nich i ja) bez najmniejszych oporów wrzucają tę pozycję do szufladki z napisem „horror”. I wcale nie musi być to spowodowane przyjmowaniem różnych interpretacji. UWAGA SPOILER Wcale nie musi być tak, że ci, dla których „Dom nocny” jest pełnoprawnym horrorem wybrali bardziej dosłowne, silniej akcentowane, tłumaczenie mrocznych przeżyć Beth: sfera nadprzyrodzona. Zamieszanie, jak to zresztą często bywa, może brać się z rozbieżnych definicji horroru. Dla jednych bez zjawisk nadprzyrodzonych, niezwykłych, nieprzyziemnych elementów, nie ma horroru. A zatem na przykład część tak zwanego krwawego kina grozy - zbiorczo: gore - poczytują oni jako thrillery. Tak samo, jak zauważyłam, sytuacja przedstawia się z obrazami z etykietką „horror psychologiczny”: dla tej grupy osób część z nich to thrillery, ewentualnie dramaty psychologiczne. Inni, a w wśród nich i ja, kierują się narracją obraną przez filmowców. Emocjami, jakie przynajmniej próbują oni ożywić w publiczności. A jakkolwiek „Dom nocny” Davida Brucknera odczytamy, widać, słychać i czuć, że jego twórcom zależało na wywołaniu strachu, przerażania, a w najgorszym wypadku lekkiego niepokoju u odbiorców. Tyle mi wystarczy, by uznać to dzieło za horror. Horror psychologiczny. Nadnaturalny albo nie KONIEC SPOILERA.

Wbrew swoim zwyczajom, wiązałam dość duże nadzieje z „Domem nocnym” Davida Brucknera. Miałam przeczucie, że to będzie jedna z najjaśniej błyszczących gwiazd na grozowym firmamencie od wybuchu pandemii COVID-19. Podczas, której zdecydowanie częściej, niż zazwyczaj natykałam się na „horrory nie do obejrzenia”. To znaczy takie, na których przynajmniej ja nie byłam w stanie wytrwać do napisów końcowych. Po przeczytaniu paru recenzji „Domu nocnego” doszłam, do, jak się okazało słusznego, wniosku, że David Bruckner i jego ekipa popłynęli tutaj na nowej fali horroru. Klimatyczny, nieefekciarski (w każdym razie niezbyt, nieprzesadnie), głębszy film grozy, przynajmniej dla tych miłośników gatunku, którzy preferują albo chociaż tolerują, wolniejsze horrory/dreszczowce. „Dom nocny” faktycznie okazał się jedną z ciekawszych ofert filmowych, na jakie udało mi się natrafić w czasach panowania wrednego COVIDA, ale i tak mam poczucie, że przeszarżowałam z oczekiwaniami. Nauczka na przyszłość: nie obiecuj sobie nie wiadomo czego, zwalczaj wszelką nadzieję, bo to pozwala uniknąć rozczarowań. A niekiedy można się pozytywnie zaskoczyć. Doświadczenia niedawno owdowiałej kobiety w spokojnej, malowniczej okolicy – jezioro, las – przez większość czasu biegną po, poniekąd, utartym horrorowym torze. A to ciszę nocną niespodziewanie zakłóci sprzęt grający - zawsze ta sama piosenka. A to uszu Beth dojdzie szept prawdopodobnie jej zmarłego męża. A to na ścianie pojawi się cień niewidzialnego człowieka - wpadająca w oko, wręcz spektakularna gra cieniem i architekturą budynku. A to Beth nawiąże połączenie telefoniczne z umarłym, czy (wspaniała scena!) ujrzy szaleńczy bieg ku przepaści kobiet, które wzięły się znikąd. Koszmary senne głównej bohaterki w zagadkowy, nader frapujący sposób, korespondują, wchodzą w jakąś interakcję, tworzą dziwny, niepojęty związek z twardą rzeczywistością. Marzenia senne mieszają się z jawą. A za oknem niewzruszona tym wszystkim płynie... rzeka Styks. Właściwie jezioro, które może, ale nie musi kryć straszliwe sekrety. Las rozciągający się za domem cierpiącej kobiety, z całą pewnością coś ukrywa. A przynajmniej Beth w pewnym momencie nabiera takiego przekonania. Sny stają się jej drogowskazem w coraz bardziej desperackim, rozpaczliwym pościgu za domniemanymi sekretami jej męża, który odebrał sobie życie. Twórcy „Domu nocnego” nieśpiesznie przeprowadzają nas przez wszystkie etapy żałoby kobiety, która zdaje się przegrywać walkę o zachowanie zdrowych zmysłów. Niebezpiecznie zbliża się do przepaści, choroby, z której możliwe, że już nigdy się nie wydostanie. Kobiety, która dotychczas była sceptycznie nastawiona do idei życia po śmierci. Można powiedzieć, zatwardziała ateistka, która nigdy nie przekonała swojego męża do pesymistycznej wizji nicości, niebytu, jaki, jak sądziła, czeka nas wszystkich na końcu tej drogi zwanej życiem. To znaczy tak jej się zdawało, dopóki Owen był przy niej. Sytuacja zmieniła się po jego śmierci. On najwyraźniej żegnał się z tym padołem w przekonaniu, że to jego żona miała rację w tej kwestii, ale niedługo potem Beth też została zmuszona do zmiany tego swojego, dotychczas tak twardego, poglądu. Owen u schyłku życia przyjął jej wizję (nie)życia po śmierci, a jakiś czas później ona w pewnym sensie odwdzięczyła mu się tym samym. Dopuściła do siebie wiarę, jakiej przez lata uparcie trzymał się jej życiowy wybranek. Który kłamał. Którego, jak Beth zaczyna podejrzewać po jego ucieczce ze świata żywych, w ogóle nie znała. To jej zdanie, ale warunki, w jakich obecnie znajduje się Beth, jej kondycja psychiczna, przypuszczalnie nie będą pracować na zaufanie przynajmniej jakiejś części widzów. Mimo że łatwo się do niej przywiązać, bo twórcy, nie wspominając już o Rebecce Hall, według mnie, dołożyli starań, by wykreować postać, która nie będzie nam obojętna, która zasłuży sobie na nasz gorący doping, na tej wybitnie wyboistej ścieżce, na jakiej niespodziewanie się znalazła. Technicznie, moim zdaniem, bez zarzutu – intensywne, sugestywne, mroczne zdjęcia pod kierownictwem Elishy Christiana i też pracująca na atmosferę, choć moim zdaniem mniej energicznie, ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Bena Lovetta (m.in. wspomniany już „Rytuał” Davida Brucknera oraz „Demony prerii” aka „Wiatr” Emmy Tammi) i zgrabny montaż Davida Marksa. Pomysłowe, genialne w swojej prostocie, sztuczki operatorskie i niewiele widomym dodatków cyfrowych. W ogóle niewiele obliczonych na wywołanie żywszych emocji efektów specjalnych, tak komputerowych, jak praktycznych. Nie do końca jednak przekonuje mnie warstwa tekstowa. Myślę, że z powodzeniem można było bardziej „pobawić się” tą koncepcją. Pójść jeszcze dalej. Wejść jeszcze głębiej w poplątany, zagubiony umysł przechodzącej przez istne katusze kobiety, „śniącej na jawie” w domu na odludziu, który „zachowuje się” jak gniazdo czegoś nie z tego świata. Czegoś co może, ale nie musi być wrogo nastawione do jej osoby. Końcówka w moim poczuciu troszkę przekombinowana – brzydko kontrastująca z wcześniejszymi „aktami”: skromniej w środkach, na bogato w emocjach – ale pochwalić muszę, jak zwykle w takich przypadkach, pozostawienie pola na różne interpretacje.

Siedem na dziesięć. Taką ocenę wystawiłabym „Domu nocnemu” Davida Brucknera, gdybym swoją opinię miała wyrazić w liczbach. Solidna obsada, zręczna żonglerka napięciem, niegłupia i całkiem angażująca fabuła, prowadzona przez interesującą, dość złożoną, nieoczywistą postać, którą, uważam, przydałoby się jeszcze trochę rozbudować, pogłębić ten i tak niepłytki portret psychologiczny. Kameralnie, klimatycznie, powoli. „Skromnym pędzlem” malują twórcy mroczne, ale i na swój sposób urokliwe obrazki. Pokazują kreatywne, wpadające w oko triki operatorskie. Wprawnie, okiem prawdziwych znawców kina grozy, z chwytającą za serce swobodą (nic na siłę: tak to odbierałam), posługują się światłem i cieniem. Ale fabularnie nie idą tak daleko, jakbym sobie tego życzyła. Jak można było pójść w takiej historii. Pochodzić dłużej i uważniej poprzyglądać się ponuremu, depresyjnemu krajobrazowi z drugiego dna tej, bądź co bądź, w moim odbiorze, dosyć ekscytującej opowieści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz