niedziela, 15 stycznia 2017

„SiREN” (2016)

Z okazji zbliżającego się ślubu Jonaha jego brat Mac organizuje kawalerski wypad, na który zaproszeni zostają również przyjaciele przyszłego pana młodego, Rand i Elliott. Mężczyźni trafiają do podrzędnego baru ze striptizem, który nie zaspokaja ich oczekiwań. Mac zostaje zagadnięty przez jednego z klientów, który proponuje mu rozrywkę na najwyższym poziomie w dużo lepszym miejscu, dostępnym tylko dla wybranych. Czterech mężczyzn decyduje się pojechać za nieznajomym, który doprowadza ich do okazałego budynku położonego na odludziu, pełnego pięknych kobiet pilnowanych przez zamaskowanych ochroniarzy. W barze zastają kilku stałych bywalców oraz poznają właściciela tego przybytku, niejakiego Nyxa, który proponuje Jonahowi spotkanie z jego największą dumą, młodą kobietą imieniem Lily. W zamian oczekuje jedynie jednego wspomnienia od każdego z jego towarzyszy. Po hipnotyzującym spotkaniu z kobietą Jonah dochodzi do wniosku, że jest ona więźniem Nyxa. Postanawia ją uwolnić, co sprowadza na niego i jego kompanów ogromne niebezpieczeństwo.

„SiREN” to trzeci pełnometrażowy obraz Gregga Bishopa, powstały na podstawie „Amateur Night” jednego z segmentów wchodzących w skład głośnej filmowej antologii pt. „V/H/S”. Bishop miał już do czynienia z tym tytułem, gdyż w trzeciej jego odsłonie znalazła się nakręcona przez niego krótkometrażówka, aczkolwiek to nie ona doczekała się swojej pełnometrażowej wersji. Reżyser i współscenarzysta „Amateur Night”, David Bruckner, ograniczył swój udział w tym projekcie do roli producenta wykonawczego. Opracowanie scenariusza pozostawiono w gestii Bena Collinsa i Luke'a Piotrowskiego, którzy rzecz jasna podpierali się pierwotnym tekstem.

„SiREN” to jeden z tych horrorów, których nie potrafię jednoznacznie ocenić. Obiecujący początek nieprzyjemnie kontrastuje z rozczarowującym rozwojem akcji, podczas którego nie wykorzystano w pełni pomysłów zarysowanych wcześniej, a żeby tego było mało sprawę dodatkowo komplikuje nierówna warstwa techniczna. Operatorzy pod wodzą Gregga Bishopa wystarali się o ziarniste, lekko przybrudzone zdjęcia, nieprzystające do tak powszechnych we współczesnej kinematografii grozy silnie skontrastowanych, wygładzonych obrazków, nazywanych przeze mnie plastikowymi. Ale choć mroczny klimat konsekwentnie budowany w pierwszych partiach filmu sprawił, że właściwie bezwiednie, bez żadnego wysiłku ze swojej strony zsynchronizowałam się z ponurym spojrzeniem twórców, wtopiłam w ich iście nastrojową propozycję to z biegiem trwania seansu coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie byli oni w stanie w pełni wykorzystać potencjału drzemiącego w tych przytłaczających kadrach, a chwilami nawet z niezrozumiałych dla mnie powodów znacznie łagodzili ich wydźwięk. Najczęściej dowcipnymi odzywkami wydobywającymi się z ust bohaterów (jedna wypadła całkiem zabawnie, a mianowicie niepoprawna politycznie wymiana zdań pomiędzy Jonahem i jego bratem, kiedy to ten pierwszy mówi, że to nie jest dziewczyna tylko coś innego, a ten drugi pyta, czy chodzi mu o transseksualistę) i co gorsza nadmiernym zdynamizowaniem fabuły. Początkowe, jakże zgrabnie stopniujące napięcie sekwencje, z czasem zostają niemalże całkowicie wyparte przez nieustającą akcję, na którą składają się pościgi po lesie oraz starcia protagonistów z nieoczekiwanymi przeciwnikami. Właściwie to czułam się, jakbym oglądała zbitkę dzieł dwóch inaczej zapatrujących się na kino grozy reżyserów. Jakościowy rozdźwięk pomiędzy pierwszą i drugą połową seansu był dla mnie aż nazbyt wyraźny, aczkolwiek nie wykluczam, że znajdą się odbiorcy zgoła inaczej zapatrujący się na tę propozycję. Może nawet tacy, którzy z większym entuzjazmem podejdą do dalszych partii seansu, którzy w końcu doczekają momentu, w którym jak to się mówi „wreszcie zaczyna się coś dziać”. Coś o wiele ciekawszego od portretu jednego z najbardziej standardowych motywów kina grozy, czyli wypadu grupki młodych ludzi za miasto. Nie przeczę, że scenarzyści nie wysilili się zbytnio podczas zawiązywania akcji, że postawili na jeden z najbardziej wyświechtanych wątków, ale jako że bardziej cenię sobie prostotę od bzdurnych kombinacji i wprost przepadam za motywem wyjazdu grupki zaprzyjaźnionych ludzi na jakieś pustkowie, z przyjemnością przyjęłam brak większej inwencji w tej kwestii. Nawiązań do znanej konwencji, wykorzystywanej głównie we wszelkiego rodzaju rąbankach można upatrywać również w dialogach czterech mężczyzn zamierzających zabawić się w barze ze striptizem – niemalże wszystkie ich konwersacje sprowadzają się do tego, jak zamierzają spędzić wolny czas, czego spodziewają się po tym męskim wypadzie. A spodziewają się głównie widoku pięknych, roznegliżowanych kobiecych ciał i hektolitrów alkoholu. Na szczęście jednak scenarzyści nie przeszarżowali, nie rozciągnęli tych mało produktywnych rozmówek do ilości, która zaczęłaby wytrącać mnie z równowagi. Dosyć szybko przeszli do akcentowania zagrożenia, jakie zawisło nad pozytywnymi bohaterami „SiREN”. Początkowo subtelnie, acz wyczuwalnie – każdego wielbiciela kina grozy powinna zaalarmować propozycja, jaką przedstawia Macowi pewien nieznajomy, bo jak wiemy w tym gatunku tacy tajemniczy osobnicy zazwyczaj sprowadzają na bohaterów jakieś nieszczęście. Natomiast położony na odludziu okazały budynek pełen ponętnych kobiet powinien z miejsca wzmóc czujność widza, niejako utwierdzić go w przekonaniu, że lekkomyślni młodzi mężczyźni właśnie stanęli u progu istnego koszmaru. Jak tylko zobaczyłam ten przybytek od razu pomyślałam o kultowym dziele pt. „Od zmierzchu do świtu” - tam też mieliśmy bar pełen podejrzanych typów, który okazał się „wylęgarnią potworności”, aczkolwiek zupełnie innej natury.

Wziąwszy pod uwagę podpięcie się pod mocno wyeksploatowaną konwencję i oczywiście znając krótkometrażówkę Davida Brucknera, byłam przekonana, że propozycja Gregga Bishopa nie jest w stanie niczym mnie zaskoczyć, że wszystko będzie podążało utartym, łatwym do przewidzenia torem. I w przeważającej mierze dokładnie tak było, niemniej udało mi się znaleźć również akcenty, które odstają od standardowych rozwiązań fabularnych. Pierwszym jest osobliwa zapłata, jaką towarzysze Jonaha (przyzwoita kreacja Chase'a Williamsona) muszą uiścić właścicielowi klubu, Nyxowi (wpadająca w oko, nieco kuriozalna rola bezbłędnego Justina Welborna), za jego spotkanie z młodą kobietą, będącą największą atrakcją tego przybytku. Otóż, Nyx żąda od nich najprzyjemniejszego wspomnienia o ich matkach. Za ich zgodą zabiera je, tym samym napawając nadzieją spragnionego wrażeń widza na jakieś interesujące komplikacje tego osobliwego wydarzenia. Drugim ożywczym akcentem pojawiającym się w „SiREN” jest drink z pijawką, którego wypicie skutkuje swoistym oderwaniem od rzeczywistości. Owe stworzenia później pojawią się w innym miejscu, przyciągając wzrok wymyślną widowiskowością, ale podobnie jak wspomniana wcześniej transakcja wymienna te pomysłowe przerywniki nie zostaną wykorzystane w należyty sposób. Zamiast pociągnąć je dalej, zamiast na ich szkielecie zbudować jakieś zaskakujące motywy scenarzyści jakby o nich zapominają w swoim skupieniu nad wątkiem przewodnim. A w jego centrum, jak można się domyślić, tkwi młoda kobieta, Lily, przetrzymywana przez Nyxa, której Jonah postanawia zwrócić wolność. W tej roli wystąpiła Hannah Fierman i bynajmniej nie było to jej pierwsze spotkanie z tą postacią (kreowała Lily również w „Amateur Night”). MOŻLIWE SPOILERY Wyłupiaste oczy tej aktorki idealnie wpasowały się w upiorną rolę, którą jej powierzono. Co ważniejsze charakteryzatorzy nie przedobrzyli z dodatkami, no może poza wielkimi skrzydłami. Ogonek, który okazał się bardzo przydatny w trakcie stosunku z mężczyzną, zakrwawione usta i broda oraz nieprzesadna deformacja górnej części twarzy dawały całkiem zgrabny efekt. Myślę jednak, że byłby lepszy, gdyby twórcy „SiREN” albo pozostali przy nastrojowości widocznej w pierwszych partiach filmu i skoncentrowali się na próbach straszenia widza ową postacią, albo skręcili w stronę stylistyki gore. Zamiast tego wybrali jak dla mnie najgorszą możliwą opcję – obniżyli siłę rażenia mrocznego klimatu, ukryli najdrobniejsze szczegóły mordów przed wzrokiem odbiorcy pozostawiając jedynie dynamiczne zdjęcia z pogoni za ostałymi przy życiu nieszczęśnikami oraz mało widowiskowe starcia z agresorami. Szybko następujące po sobie urywki z pościgów i potyczek, czy to z ludźmi Nyxa, czy ze skrzydlatą bestią hipnotyzującą swoim śpiewem, urozmaicone wymyślnym wybiegiem właściciela feralnego klubu dążącego do ponownego schwytania swojej ulubienicy śledziłam bez większego zaangażowania KONIEC SPOILERÓW. Nie mogę powiedzieć żebym cierpiała patrząc na to, ale po klimatycznym wstępie spodziewałam się zdecydowanie większych emocji, nieporównanie bardziej zapadającego w pamięć horroru. Na plus mogę natomiast odnotować finał, który może i nie należy do zbytnio odkrywczych, ale wydaje mi się, że scenarzyści dokonali najlepszego wyboru ze wszystkich możliwych.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „SiREN” miał dużą szansę wpisać się w poczet lepszych horrorów ostatnich lat, gdyby tylko scenarzyści nadali inny kierunek fabule i gdyby dopracowano warstwę techniczną w dalszych partiach filmu. Produkcja, która na początku tak wiele obiecywała z czasem zamienia się w typową akcyjkę, w której próżno szukać emocji tożsamych dla czy to krwawego, czy nastrojowego horroru. Moim zdaniem twórcom zabrakło wizji i cierpliwości koniecznej do intensyfikowania napięcia i klimatu. Wybrali łatwiejszą drogę, która może i ma coś tam do zaoferowania, ale czy aż tyle, żeby można uznać, że ich twór wybija się ponad przeciętność? Moim zdaniem nie, ale to już kwestia indywidualnych zapatrywań na kino grozy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz