Z
okazji zbliżającego się ślubu Jonaha jego brat Mac organizuje
kawalerski wypad, na który zaproszeni zostają również przyjaciele
przyszłego pana młodego, Rand i Elliott. Mężczyźni trafiają do
podrzędnego baru ze striptizem, który nie zaspokaja ich oczekiwań.
Mac zostaje zagadnięty przez jednego z klientów, który proponuje
mu rozrywkę na najwyższym poziomie w dużo lepszym miejscu,
dostępnym tylko dla wybranych. Czterech mężczyzn decyduje się
pojechać za nieznajomym, który doprowadza ich do okazałego budynku
położonego na odludziu, pełnego pięknych kobiet pilnowanych przez
zamaskowanych ochroniarzy. W barze zastają kilku stałych bywalców
oraz poznają właściciela tego przybytku, niejakiego Nyxa, który
proponuje Jonahowi spotkanie z jego największą dumą, młodą
kobietą imieniem Lily. W zamian oczekuje jedynie jednego wspomnienia
od każdego z jego towarzyszy. Po hipnotyzującym spotkaniu z kobietą
Jonah dochodzi do wniosku, że jest ona więźniem Nyxa. Postanawia
ją uwolnić, co sprowadza na niego i jego kompanów ogromne
niebezpieczeństwo.
„SiREN”
to trzeci pełnometrażowy obraz Gregga Bishopa, powstały na
podstawie „Amateur Night” jednego z segmentów wchodzących w
skład głośnej filmowej antologii pt. „V/H/S”. Bishop miał już
do czynienia z tym tytułem, gdyż w trzeciej jego odsłonie znalazła
się nakręcona przez niego krótkometrażówka, aczkolwiek to nie
ona doczekała się swojej pełnometrażowej wersji. Reżyser i
współscenarzysta „Amateur Night”, David Bruckner, ograniczył
swój udział w tym projekcie do roli producenta wykonawczego.
Opracowanie scenariusza pozostawiono w gestii Bena Collinsa i Luke'a
Piotrowskiego, którzy rzecz jasna podpierali się pierwotnym
tekstem.
„SiREN”
to jeden z tych horrorów, których nie potrafię jednoznacznie
ocenić. Obiecujący początek nieprzyjemnie kontrastuje z
rozczarowującym rozwojem akcji, podczas którego nie wykorzystano w
pełni pomysłów zarysowanych wcześniej, a żeby tego było mało
sprawę dodatkowo komplikuje nierówna warstwa techniczna. Operatorzy
pod wodzą Gregga Bishopa wystarali się o ziarniste, lekko
przybrudzone zdjęcia, nieprzystające do tak powszechnych we
współczesnej kinematografii grozy silnie skontrastowanych,
wygładzonych obrazków, nazywanych przeze mnie plastikowymi. Ale
choć mroczny klimat konsekwentnie budowany w pierwszych partiach
filmu sprawił, że właściwie bezwiednie, bez żadnego wysiłku ze
swojej strony zsynchronizowałam się z ponurym spojrzeniem twórców,
wtopiłam w ich iście nastrojową propozycję to z biegiem trwania
seansu coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie byli
oni w stanie w pełni wykorzystać potencjału drzemiącego w tych
przytłaczających kadrach, a chwilami nawet z niezrozumiałych dla
mnie powodów znacznie łagodzili ich wydźwięk. Najczęściej
dowcipnymi odzywkami wydobywającymi się z ust bohaterów (jedna
wypadła całkiem zabawnie, a mianowicie niepoprawna politycznie
wymiana zdań pomiędzy Jonahem i jego bratem, kiedy to ten pierwszy
mówi, że to nie jest dziewczyna tylko coś innego, a ten drugi
pyta, czy chodzi mu o transseksualistę) i co gorsza nadmiernym
zdynamizowaniem fabuły. Początkowe, jakże zgrabnie stopniujące
napięcie sekwencje, z czasem zostają niemalże całkowicie wyparte
przez nieustającą akcję, na którą składają się pościgi po
lesie oraz starcia protagonistów z nieoczekiwanymi przeciwnikami.
Właściwie to czułam się, jakbym oglądała zbitkę dzieł dwóch
inaczej zapatrujących się na kino grozy reżyserów. Jakościowy
rozdźwięk pomiędzy pierwszą i drugą połową seansu był dla
mnie aż nazbyt wyraźny, aczkolwiek nie wykluczam, że znajdą się
odbiorcy zgoła inaczej zapatrujący się na tę propozycję. Może
nawet tacy, którzy z większym entuzjazmem podejdą do dalszych
partii seansu, którzy w końcu doczekają momentu, w którym jak to
się mówi „wreszcie zaczyna się coś dziać”. Coś o wiele
ciekawszego od portretu jednego z najbardziej standardowych motywów
kina grozy, czyli wypadu grupki młodych ludzi za miasto. Nie
przeczę, że scenarzyści nie wysilili się zbytnio podczas
zawiązywania akcji, że postawili na jeden z najbardziej
wyświechtanych wątków, ale jako że bardziej cenię sobie prostotę
od bzdurnych kombinacji i wprost przepadam za motywem wyjazdu grupki
zaprzyjaźnionych ludzi na jakieś pustkowie, z przyjemnością
przyjęłam brak większej inwencji w tej kwestii. Nawiązań do
znanej konwencji, wykorzystywanej głównie we wszelkiego rodzaju
rąbankach można upatrywać również w dialogach czterech mężczyzn
zamierzających zabawić się w barze ze striptizem – niemalże
wszystkie ich konwersacje sprowadzają się do tego, jak zamierzają
spędzić wolny czas, czego spodziewają się po tym męskim
wypadzie. A spodziewają się głównie widoku pięknych,
roznegliżowanych kobiecych ciał i hektolitrów alkoholu. Na
szczęście jednak scenarzyści nie przeszarżowali, nie rozciągnęli
tych mało produktywnych rozmówek do ilości, która zaczęłaby
wytrącać mnie z równowagi. Dosyć szybko przeszli do akcentowania
zagrożenia, jakie zawisło nad pozytywnymi bohaterami „SiREN”.
Początkowo subtelnie, acz wyczuwalnie – każdego wielbiciela kina
grozy powinna zaalarmować propozycja, jaką przedstawia Macowi
pewien nieznajomy, bo jak wiemy w tym gatunku tacy tajemniczy
osobnicy zazwyczaj sprowadzają na bohaterów jakieś nieszczęście.
Natomiast położony na odludziu okazały budynek pełen ponętnych
kobiet powinien z miejsca wzmóc czujność widza, niejako utwierdzić
go w przekonaniu, że lekkomyślni młodzi mężczyźni właśnie
stanęli u progu istnego koszmaru. Jak tylko zobaczyłam ten
przybytek od razu pomyślałam o kultowym dziele pt. „Od zmierzchu
do świtu” - tam też mieliśmy bar pełen podejrzanych typów,
który okazał się „wylęgarnią potworności”, aczkolwiek
zupełnie innej natury.
Wziąwszy
pod uwagę podpięcie się pod mocno wyeksploatowaną konwencję i
oczywiście znając krótkometrażówkę Davida Brucknera, byłam
przekonana, że propozycja Gregga Bishopa nie jest w stanie niczym
mnie zaskoczyć, że wszystko będzie podążało utartym, łatwym do
przewidzenia torem. I w przeważającej mierze dokładnie tak było,
niemniej udało mi się znaleźć również akcenty, które odstają
od standardowych rozwiązań fabularnych. Pierwszym jest osobliwa
zapłata, jaką towarzysze Jonaha (przyzwoita kreacja Chase'a
Williamsona) muszą uiścić właścicielowi klubu, Nyxowi (wpadająca
w oko, nieco kuriozalna rola bezbłędnego Justina Welborna), za jego
spotkanie z młodą kobietą, będącą największą atrakcją tego
przybytku. Otóż, Nyx żąda od nich najprzyjemniejszego wspomnienia
o ich matkach. Za ich zgodą zabiera je, tym samym napawając
nadzieją spragnionego wrażeń widza na jakieś interesujące
komplikacje tego osobliwego wydarzenia. Drugim ożywczym akcentem
pojawiającym się w „SiREN” jest drink z pijawką, którego
wypicie skutkuje swoistym oderwaniem od rzeczywistości. Owe
stworzenia później pojawią się w innym miejscu, przyciągając
wzrok wymyślną widowiskowością, ale podobnie jak wspomniana
wcześniej transakcja wymienna te pomysłowe przerywniki nie zostaną
wykorzystane w należyty sposób. Zamiast pociągnąć je dalej,
zamiast na ich szkielecie zbudować jakieś zaskakujące motywy
scenarzyści jakby o nich zapominają w swoim skupieniu nad wątkiem
przewodnim. A w jego centrum, jak można się domyślić, tkwi młoda
kobieta, Lily, przetrzymywana przez Nyxa, której Jonah postanawia
zwrócić wolność. W tej roli wystąpiła Hannah Fierman i
bynajmniej nie było to jej pierwsze spotkanie z tą postacią
(kreowała Lily również w „Amateur Night”). MOŻLIWE
SPOILERY Wyłupiaste oczy tej aktorki idealnie wpasowały się w
upiorną rolę, którą jej powierzono. Co ważniejsze
charakteryzatorzy nie przedobrzyli z dodatkami, no może poza
wielkimi skrzydłami. Ogonek, który okazał się bardzo przydatny w
trakcie stosunku z mężczyzną, zakrwawione usta i broda oraz
nieprzesadna deformacja górnej części twarzy dawały całkiem
zgrabny efekt. Myślę jednak, że byłby lepszy, gdyby twórcy
„SiREN” albo pozostali przy nastrojowości widocznej w pierwszych
partiach filmu i skoncentrowali się na próbach straszenia widza ową
postacią, albo skręcili w stronę stylistyki gore. Zamiast
tego wybrali jak dla mnie najgorszą możliwą opcję – obniżyli
siłę rażenia mrocznego klimatu, ukryli najdrobniejsze szczegóły
mordów przed wzrokiem odbiorcy pozostawiając jedynie dynamiczne
zdjęcia z pogoni za ostałymi przy życiu nieszczęśnikami oraz
mało widowiskowe starcia z agresorami. Szybko następujące po sobie
urywki z pościgów i potyczek, czy to z ludźmi Nyxa, czy ze
skrzydlatą bestią hipnotyzującą swoim śpiewem, urozmaicone
wymyślnym wybiegiem właściciela feralnego klubu dążącego do
ponownego schwytania swojej ulubienicy śledziłam bez większego
zaangażowania KONIEC SPOILERÓW. Nie mogę powiedzieć żebym
cierpiała patrząc na to, ale po klimatycznym wstępie spodziewałam
się zdecydowanie większych emocji, nieporównanie bardziej
zapadającego w pamięć horroru. Na plus mogę natomiast odnotować
finał, który może i nie należy do zbytnio odkrywczych, ale wydaje
mi się, że scenarzyści dokonali najlepszego wyboru ze wszystkich
możliwych.
Nie
mogę oprzeć się wrażeniu, że „SiREN” miał dużą szansę
wpisać się w poczet lepszych horrorów ostatnich lat, gdyby tylko
scenarzyści nadali inny kierunek fabule i gdyby dopracowano warstwę
techniczną w dalszych partiach filmu. Produkcja, która na początku
tak wiele obiecywała z czasem zamienia się w typową akcyjkę, w
której próżno szukać emocji tożsamych dla czy to krwawego, czy
nastrojowego horroru. Moim zdaniem twórcom zabrakło wizji i
cierpliwości koniecznej do intensyfikowania napięcia i klimatu.
Wybrali łatwiejszą drogę, która może i ma coś tam do
zaoferowania, ale czy aż tyle, żeby można uznać, że ich twór
wybija się ponad przeciętność? Moim zdaniem nie, ale to już
kwestia indywidualnych zapatrywań na kino grozy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz