wtorek, 8 stycznia 2013

„W przebraniu mordercy” (1980)

Recenzja na życzenie 

Szukająca u obcych mężczyzn podniet seksualnych, Kate Miller, zwraca się o pomoc do swojego psychoanalityka, Roberta Elliotta. Gdy zostaje zamordowana główną podejrzaną staje się miejscowa prostytutka, która z pomocą syna ofiary stara się odnaleźć prawdziwego mordercę. 

Brian De Palma to według powszechnych opinii następca Alfreda Hitchcocka. Oglądając „W przebraniu mordercy” trudno się z tą opinią nie zgodzić. Moim zdaniem pod kątem suspensu De Palma jest jedynym żyjących reżyserem, który „niebezpiecznie” zbliża się do geniuszu Hitchcocka – nie przerasta go, ale niewiele mu brakuje. Gdyby ktoś mi powiedział, że można w kompatybilny sposób połączyć artyzm Alfreda z włoskim giallo nigdy bym nie uwierzyła, w końcu już sam pomysł wydaje się mocno abstrakcyjny. Jak się okazuje dla De Palmy nie ma rzeczy niemożliwych. „W przebraniu mordercy” udowadnia, że reżyser dostrzegł w tych bądź, co bądź odmiennych estetykach punkty wspólne, które podane naprzemiennie stanowią „mieszankę wybuchową”. Nie każdy zdołałby tak zestawić ze sobą pełen suspensu thriller z krwawym giallo nie popadając w groteskę i choćby za to należą się De Palmie słowa uznania. Rzecz dziwna, bo jak się okazuje krytycy nie docenili kuriozum De Palmy, nominując go do Złotej Maliny obok Nancy Allen i Michaela Caine’a, którego po „Roju” (1978) darzę wielkim szacunkiem i według mnie równie dobrze poradził sobie w „Dressed to Kill”. Dla równowagi Nancy Allen doceniono nominacją do Złotego Globu, Angie Dickinson wręczono Saturna, a De Palmę i Pino Donaggio (który skomponował niepowtarzalną ścieżkę dźwiękową) nominowano do nagrody Saturna.

Fabuła wbrew pozorom nie grzeszy nadmierną oryginalnością. Już podczas pierwszej sceny „obmacywanek” pod prysznicem uważny widz zauważy inspirację kultową „Psychozą”, bo choć nie ma morderstwa chyba każdy, kto zapoznał się z legendarnym dziełem Hitchcocka nie będzie miał wątpliwości, jakiż to film zainspirował De Palmę. Następnie poznajemy, cierpiącą na menopauzę Kate Miller i jej nieokiełznane żądze, nakazujące poszukiwać coraz to mocniejszych wrażeń seksualnych. I kiedy już się wydaje, że mamy do czynienia z główną bohaterką filmu zostaje w brutalny sposób zadźgana brzytwą w windzie przez niezidentyfikowaną kobietę. Tutaj chyba najmocniej widać inspirację włoskim giallo – liczne zbliżenia na rany zadawane kobiecie oraz jaskrawo czerwona, celowo kiczowata krew. Kolejne sceny filmu zostaną niemalże oddarte z jakiejkolwiek przyciągającej oko akcji – widz zostanie zapoznany z właściwą protagonistką, prostytutką Liz Blake oraz synem Kate, którzy łączą siły, aby odnaleźć mordercę i tym samym oczyścić z zarzutów nierządną kobietę. Środkowa część filmu oprócz wartości poznawczych da nam niebywałą okazję do wsłuchania się w znakomitą, potęgującą napięcie ścieżkę dźwiękową, bez której produkcja ta mocno straciłaby na suspensie, wyczuwalnym niemalże nieustannie, nawet w momentach drastycznego spowolnienia akcji, które przyznam szczerze mogłoby zostać nieco skrócone, ponieważ kilkukrotnie odczułam lekkie znużenie, którego nie powstrzymało nawet mistrzowskie stopniowanie napięcia. Ale warto było to przeczekać, bowiem ostatnie sceny „Dressed to Kill” to prawdziwa żonglerka grozą, suspensem i umiarkowanie krwawymi scenami, charakterystycznymi dla nurtu giallo. Końcowy atak morderczyni w niebieskawym świetle grzmotów, najazd na jej demoniczne oblicze, następnie błyszczące ostrze brzytwy i cios – to wszystko nasunęło mi na myśl realizację filmów Lucio Fulci’ego, ale w zdecydowanie lepszym, bo mocniej trzymającym w napięciu wydaniu.

Rozwiązanie intrygi kryminalnej odrobinę zepsuto UWAGA SPOILER ale tylko widzom, znającym „Psychozę”. Biorąc pod uwagę nawiązującą do legendarnego mordu pod prysznicem pierwszą scenę oraz tytuł filmu już podczas pierwszych scen seansu rozszyfrowałam tożsamość sprawcy – doktora Elliotta, transseksualistę, który w przebraniu kobiety dopuszczał się bestialskich mordów na niewinnych ofiarach. Już abstrahując od przewidywalności pragnę zaznaczyć, że finalna sekwencja snu Liz (która znowu zaczyna się pod prysznicem) zakończona poderżnięciem jej gardła pozostawiła mnie z mocnym poczuciem artyzmu De Palmy – kolejne umiejętne przemieszanie suspensu z rzezią KONIEC SPOILERA.

W ogóle nie rozumiem zarzutów, że jakoby film „W przebraniu mordercy” mocno się zestarzał, ponieważ ja niczego takiego nie odczułam. Już pomijając niepotrzebne dłużyzny oraz przewidywalne zakończenie należy docenić kuriozum De Palmy, który w mistrzowski sposób połączył dwie odmienne estetyki kina grozy, dając widzom coś tak mocno trzymającego w napięciu, że jestem pewna, jeszcze przez długi czas po skończonym seansie nie będą w stanie wyrzucić tego z pamięci. Jak najbardziej godny polecenia brutalny thriller godnego następcy Alfreda Hitchcocka.

4 komentarze:

  1. Thrillery czasami bywają bardziej brutalne aniżeli horrory, dlatego również lubię oglądać filmy z tego gatunku. O produkcji „W przebraniu mordercy” nigdy jakoś nie słyszałam, ale muszę przyznać, ze mnie bardzo zaciekawiła swoją tematyką, więc poszperam w sieci w poszukiwaniu tego filmu.

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki za recke Aniu, to ja o nią prosiłem :) co do filmu, dla mnie poezja.. poezja smaku, reżyserki, montażu. świetne zdjęcia, świetne ujęcia, bardzo dobra fabuła i jestem zaskoczony że odrazu odgadłas o co chodzi, ja troche dłużej to kminiłem, może to dlatego jak mocno mnie wciągnął ten obraz. De Palma to artysta pierwszoligowy, udowodnil to Carrie z 76, a potwierdzil "w prrzebraniu mordercy" :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie oglądałam tego filmu, a przynajmniej nie kojarzę. Pora to nadrobić :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Szczerze mówiąc już pierwsze dwa zdania zasugerowaly mi kto jest morderca :/

    OdpowiedzUsuń