W
nadmorskim mieście ludzie zaczynają padać ofiarami stworzenia,
którego lokalna policja nie potrafi zidentyfikować. Sprawą zaczyna
interesować się dziennikarz, Ned Turner, który ma powody
przypuszczać, że za agresję morskiej istoty odpowiada firma
budowlana omijająca przepisy, aby przyśpieszyć prace. Władze
zwracają się z prośbą o pomoc w zażegnaniu kryzysu do
miejscowego oceanografa, Willa Gleasona, który większość czasu
poświęca trenowaniu dwóch orek. Wbrew obiekcjom żony, Vicky,
mężczyzna postanawia wraz ze swoimi ludźmi przystąpić do
poszukiwań tajemniczego stworzenia. Stosunkowo szybko odkrywa, że
agresorem jest wielka ośmiornica, którą Gleason postanawia
odnaleźć i zniszczyć.
Włosko-amerykańskie
„Macki” to animal attack powstały na fali popularności
kultowych „Szczęk” Stevena Spielberga. Reżyser Ovidio G.
Assonitis przystępując do prac nad omawianą produkcją miał już
na koncie jeden horror stworzony wspólnie z Robertem Barrettem pt.
„Chi sei?” - w kolejnych latach nakręcił jeszcze dwie pozycje
wpisujące się w ten gatunek, „There Was a Little Girl” i
wspólnie z Jamesem Cameronem „”Piranię II: Latających
morderców”. Assonitis nie ukrywał, że „Macki” powstały z
pragnienia zmierzenia się z popularnymi „Szczękami”, co mogło
mieć jakiś wpływ na negatywną ocenę większości widzów i
krytyków. Nakręcony za 750 tysięcy dolarów obraz odniósł spory
komercyjny sukces (szacuje się, że w sumie zarobił trzy miliony
dolarów), ale dominowały chłodne i skrajnie krytyczne opinie - z
niektórych przebijało również rozczarowanie nieudolnym
podpieraniem się scenariuszem „Szczęk”. Jerome Max, Tito Carpi
i Steven W. Carabatsos zamierzenie dostosowali się do konwencji
rozpropagowanej przez dzieło Stevena Spielberga, w dodatku Assonitis
podszedł do tego przedsięwzięcia, jak do swego rodzaju pojedynku z
osławionym animal attackiem. Co moim zdaniem musiało
rozgniewać wielu fanów „Szczęk” wychodzących z założenia,
że każda próba przebicia tego ponadczasowego dzieła musi skończyć
się fiaskiem.
Wielką
miłośniczką „Szczęk” nigdy nie byłam, choć przyznaję, że
obraz Stevena Spielberga to jeden z lepszych animal attacków,
jakie do tej pory udało mi się obejrzeć. Nie zasilam jednak dużego
grona wieloletnich miłośników kina grozy, którzy uznają ten
obraz za najlepszego przedstawiciela tego podgatunku,
niekwestionowanego króla animal attacków. Dlatego też do
„Macek” mogłam podejść bez żadnych uprzedzeń, a pamiętając
zjawiskową „Orkę – Wieloryba zabójcę” nawet z nadzieją, że
dostanę coś, co z mojego subiektywnego punktu widzenia okaże się
ciekawsze od filmu, którym zainspirowali się scenarzyści
omawianego obrazu. Okazało się jednak, że trochę zapędziłam się
z oczekiwaniami, bo ostatecznie nie mogę uznać, że dziełko
Assonitisa choćby dorównało dokonaniu Stevena Spielberga, ale też
nie sądzę, żeby film zasłużył sobie na taką zajadłą krytykę,
jaka na niego spadła. Nakręcony w drugiej połowie lat 70-tych za
zaledwie 750 tysięcy dolarów animal attack prawie wcale się
nie zestarzał, co można uznać za spory sukces twórców. Powiem
nawet więcej: czarny charakter prezentuje się nieporównanie
bardziej realistycznie od wygenerowanych komputerowo zwierząt
pojawiających się we współczesnych animal attackach, a klimat
„Macek” deklasuje właściwie wszystkie tego typu obrazy powstałe
w XXI wieku. Atmosfera, jak to często w animal attackach
bywa, chwilami przywodzi na myśl kino familijne, ale złowieszcze
nuty uwidaczniają się zdecydowanie częściej. Twórcy bardzo
pilnowali, aby pozorna sielskość nie przysłoniła rzeczywistej
aury zagrożenia, żeby to drugie przez cały czas było mniej lub
bardziej dobitnie wyczuwalne. Nawet wówczas gdy obserwujemy sceny z
udziałem starszej kobiety spędzającej czas ze swoim synem i jego
przyjacielem mieszkającym w sąsiedztwie, z których przebijała
niemalże czysta beztroska. Niemalże, bo zaalarmowany wcześniejszymi
wydarzeniami widz doskonale będzie zdawał sobie sprawę z grożącego
im niebezpieczeństwa, zwłaszcza w chwili wyjawiania widzom, że
chłopcy zamierzają wziąć udział w regatach juniorów
organizowanych na wodach, w których grasuje oszalałe morskie
stworzenie. Wcześniejszy atak na maleńkie dziecko sugerował, że w
dalszych partiach seansu twórcy nie będą mieć oporów przed
„zabijaniem nieletnich”, że nie będą bali się dodawać nutki
dramatyzmu poprzez sekwencje bazujące na eliminacji dzieci. Dlatego
też można domniemywać, że zbliżające się regaty skończą się
tragicznie dla ich uczestników, przy czym biorąc pod uwagę
wcześniejsze ataki agresywnej ośmiornicy, na odstręczającą rzeź
nie ma co liczyć. Twórcy „Macek” nie zawracali sobie głowy
warstwą gore – drastyczne szczegóły skrzętnie ukrywali
przed wzrokiem widza, czasem finalizując daną sekwencję
wpadającymi w oko zdjęciami ośmiornicy oplatającej swoimi mackami
jakiegoś nieszczęśnika, a w innych razach poprzestając na
raptownych cięciach i natychmiastowych przeskokach w stronę innych
bohaterów filmu. Moim zdaniem produkcji dobrze by zrobił mały
ukłon w stronę gore – sprawiłby, że z nieco większym
zaciekawieniem oczekiwałabym rezultatu prac ludzi odpowiadających
za efekty specjalne. Ale samej ośmiornicy nie sposób niczego
zarzucić. Bardzo pomocny w wytworzeniu realistycznego obrazu
głowonoga okazał się dynamiczny montaż. Szybkie migawki
obrazujące oślizgłe cielsko, ze szczególnym wskazaniem na grube
ramiona i nieforemną, gąbczastą głowę ośmiornicy sprawiły, że
napastnik jawił się naprawdę przekonująco. Powolne najazdy kamer
być może uwidoczniłyby liczne niedostatki w wyglądzie agresora
(poza finalnymi ujęciami, w których wykorzystano prawdziwą choć
martwą ośmiornicę), ale twórcom udało się uniknąć owej
demaskacji takim, a nie innym montażem, który co najważniejsze nie
uniemożliwiał dostrzeżenia najbardziej widowiskowych cech
morskiego stworzenia.
W
mojej ocenie największym mankamentem „Macek” jest szkielet
fabularny, który charakteryzuje się taką nierównością, że
emocje widza zmieniają się, jak w kalejdoskopie. A przynajmniej ja
tak reagowałam na warstwę tekstową. Atmosfera spowijająca
poszczególne kadry była na tyle złowieszcza, żebym przez cały
czas spodziewała się jakiejś tragedii, ale chwilami moja
cierpliwość była wystawiana na ciężką próbę. Niepotrzebnie
rozciągnięte w czasie konwencjonalne losy podstarzałego
dziennikarza i oceanografa połączonego rozczulającą więzią z
dwiema orkami momentami mocno mnie nużyły. Może dlatego, że
postacie wykreowane przez Johna Hustona i Bo Hopkinsa
nakreślono zbyt pobieżnie, co nie ułatwiało utożsamiania się z
którymś z nich, pomimo przekonujących kreacji aktorskich. Może
gdyby scenarzyści skoncentrowali się na jednym mężczyźnie
zamiast dzielić narrację udałoby mi się zżyć z choćby jedną
postacią, a co za tym idzie bardziej zaangażować się w jej
dzieje, nawet pomimo schematycznego podejścia do fabuły. Chociaż
gwoli ścisłości do dwóch bohaterów zapałałam wielką miłością
– tak ogromną, że z prawdziwą trwogą, w stanie najwyższego
napięcia śledziłam pomysłowe finalne starcie z oszalałą
ośmiornicą. Wspomnianą sekwencję dodatkowo uatrakcyjnił
wpadający w ucho, potęgujący dramatyzm sytuacyjny utwór muzyczny
skomponowany przez Stelvio Cipriani. Ten pan miał również swój
niemały udział we wcześniejszym akcentowaniu zagrożenia, co
czynił z dużo mniejszym rozmachem niż pod koniec seansu, ale jak
się okazało kilka prostych dźwięków również może znacząco
spotęgować napięcie. Wcale nie potrzeba do tego wymyślnych
kompozycji. Wracając jednak do przywar scenariusza należałoby
jeszcze odnotować niekonsekwencję jego autorów. Wątek firmy
budowlanej, której lekkomyślne postępowanie sprowadziło
niebezpieczeństwo na ludność nadmorskiego miasta oraz informacja,
że radia i krótkofalówki wabią ośmiornicę, aż prosiły się o
większe rozbudowanie, bo w takim skrótowym wydaniu wyglądało to
tak, jakby scenarzyści nie mieli pomysłu na przekonujące
wyjaśnienie osobliwego zachowania morskiego stworzenia. Zamiast więc
pokusić się o przekonującą, dogłębną analizę rzucili kilka
ogólników, którymi nijak nie potrafiłam się zadowolić. Za to na
plus muszę odnotować tragedię, jaka dotknęła Willa, która
nadała tempa fabule i wprowadziła lekko przygnębiający wydźwięk.
Ten i kilka innych wyżej wspomnianych przerywników przyczyniły się
do tego, że nie potrafię całkowicie zdyskredytować pracy
scenarzystów, ale to wcale nie oznacza, że zasłużyli sobie na
„pieśni pochwalne”, bo niestety nie udało im się uniknąć
kilku kardynalnych błędów, które nieco zepsuły mi odbiór
całości.
Drugi
film Ovidio G. Assonitisa wbrew nastawieniu samego reżysera moim
zdaniem nie może konkurować ze „Szczękami” Stevena Spielberga.
To zdecydowanie nie ta liga. Niemniej nie sądzę, żeby owa pozycja
zasłużyła sobie na wzmożoną krytykę, bo może pochwalić się
kilkoma superlatywami, które sprawiają, że seans upływa w miarę
bezboleśnie, a chwilami nawet dostarcza sporo emocji. Scenarzystom
co prawda nie udało się uniknąć potknięć, które owszem
wpływają negatywnie na jakość filmu, ale jestem daleka od
twierdzeń, że „Macki” składają się z samych mankamentów. To
moim zdaniem gruba przesada.
Fajny blog, bardzo lubię tu zaglądać. Kolejna ciekawa recenzja mało popularnego u nas filmu; mała uwaga, Shelley Winters to kobieta. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNo tak, spojrzałam w bazie nie tam gdzie trzeba:D Dziękuję za cynk! Już poprawione.
UsuńŚwietny stary klimatyczny animal attack z gumowym stworem, to jest to co tygrysy lubią najbardziej. Obok orki zabójcy i przytoczonych szczęk 1 i 2, macki to jeden z najlepszych tego typu filmów zrobiony w starym dobrym stylu- pozbawiony ochydnych efektów specjalnych, i komputerowego gówna za przeproszeniem.
OdpowiedzUsuńPolecam również Gryzzly z 1976. No i oczywiście deep star six w reż cuninghama z 89, czy Lewiatana z tego samego roku. Wszystko to stare klasyki na poziomie nieosiągalnym dla dzisiejszej komputerowej papki dla gimnazjum.