wtorek, 17 stycznia 2017

„Macki” (1977)

W nadmorskim mieście ludzie zaczynają padać ofiarami stworzenia, którego lokalna policja nie potrafi zidentyfikować. Sprawą zaczyna interesować się dziennikarz, Ned Turner, który ma powody przypuszczać, że za agresję morskiej istoty odpowiada firma budowlana omijająca przepisy, aby przyśpieszyć prace. Władze zwracają się z prośbą o pomoc w zażegnaniu kryzysu do miejscowego oceanografa, Willa Gleasona, który większość czasu poświęca trenowaniu dwóch orek. Wbrew obiekcjom żony, Vicky, mężczyzna postanawia wraz ze swoimi ludźmi przystąpić do poszukiwań tajemniczego stworzenia. Stosunkowo szybko odkrywa, że agresorem jest wielka ośmiornica, którą Gleason postanawia odnaleźć i zniszczyć.

Włosko-amerykańskie „Macki” to animal attack powstały na fali popularności kultowych „Szczęk” Stevena Spielberga. Reżyser Ovidio G. Assonitis przystępując do prac nad omawianą produkcją miał już na koncie jeden horror stworzony wspólnie z Robertem Barrettem pt. „Chi sei?” - w kolejnych latach nakręcił jeszcze dwie pozycje wpisujące się w ten gatunek, „There Was a Little Girl” i wspólnie z Jamesem Cameronem „”Piranię II: Latających morderców”. Assonitis nie ukrywał, że „Macki” powstały z pragnienia zmierzenia się z popularnymi „Szczękami”, co mogło mieć jakiś wpływ na negatywną ocenę większości widzów i krytyków. Nakręcony za 750 tysięcy dolarów obraz odniósł spory komercyjny sukces (szacuje się, że w sumie zarobił trzy miliony dolarów), ale dominowały chłodne i skrajnie krytyczne opinie - z niektórych przebijało również rozczarowanie nieudolnym podpieraniem się scenariuszem „Szczęk”. Jerome Max, Tito Carpi i Steven W. Carabatsos zamierzenie dostosowali się do konwencji rozpropagowanej przez dzieło Stevena Spielberga, w dodatku Assonitis podszedł do tego przedsięwzięcia, jak do swego rodzaju pojedynku z osławionym animal attackiem. Co moim zdaniem musiało rozgniewać wielu fanów „Szczęk” wychodzących z założenia, że każda próba przebicia tego ponadczasowego dzieła musi skończyć się fiaskiem.

Wielką miłośniczką „Szczęk” nigdy nie byłam, choć przyznaję, że obraz Stevena Spielberga to jeden z lepszych animal attacków, jakie do tej pory udało mi się obejrzeć. Nie zasilam jednak dużego grona wieloletnich miłośników kina grozy, którzy uznają ten obraz za najlepszego przedstawiciela tego podgatunku, niekwestionowanego króla animal attacków. Dlatego też do „Macek” mogłam podejść bez żadnych uprzedzeń, a pamiętając zjawiskową „Orkę – Wieloryba zabójcę” nawet z nadzieją, że dostanę coś, co z mojego subiektywnego punktu widzenia okaże się ciekawsze od filmu, którym zainspirowali się scenarzyści omawianego obrazu. Okazało się jednak, że trochę zapędziłam się z oczekiwaniami, bo ostatecznie nie mogę uznać, że dziełko Assonitisa choćby dorównało dokonaniu Stevena Spielberga, ale też nie sądzę, żeby film zasłużył sobie na taką zajadłą krytykę, jaka na niego spadła. Nakręcony w drugiej połowie lat 70-tych za zaledwie 750 tysięcy dolarów animal attack prawie wcale się nie zestarzał, co można uznać za spory sukces twórców. Powiem nawet więcej: czarny charakter prezentuje się nieporównanie bardziej realistycznie od wygenerowanych komputerowo zwierząt pojawiających się we współczesnych animal attackach, a klimat „Macek” deklasuje właściwie wszystkie tego typu obrazy powstałe w XXI wieku. Atmosfera, jak to często w animal attackach bywa, chwilami przywodzi na myśl kino familijne, ale złowieszcze nuty uwidaczniają się zdecydowanie częściej. Twórcy bardzo pilnowali, aby pozorna sielskość nie przysłoniła rzeczywistej aury zagrożenia, żeby to drugie przez cały czas było mniej lub bardziej dobitnie wyczuwalne. Nawet wówczas gdy obserwujemy sceny z udziałem starszej kobiety spędzającej czas ze swoim synem i jego przyjacielem mieszkającym w sąsiedztwie, z których przebijała niemalże czysta beztroska. Niemalże, bo zaalarmowany wcześniejszymi wydarzeniami widz doskonale będzie zdawał sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa, zwłaszcza w chwili wyjawiania widzom, że chłopcy zamierzają wziąć udział w regatach juniorów organizowanych na wodach, w których grasuje oszalałe morskie stworzenie. Wcześniejszy atak na maleńkie dziecko sugerował, że w dalszych partiach seansu twórcy nie będą mieć oporów przed „zabijaniem nieletnich”, że nie będą bali się dodawać nutki dramatyzmu poprzez sekwencje bazujące na eliminacji dzieci. Dlatego też można domniemywać, że zbliżające się regaty skończą się tragicznie dla ich uczestników, przy czym biorąc pod uwagę wcześniejsze ataki agresywnej ośmiornicy, na odstręczającą rzeź nie ma co liczyć. Twórcy „Macek” nie zawracali sobie głowy warstwą gore – drastyczne szczegóły skrzętnie ukrywali przed wzrokiem widza, czasem finalizując daną sekwencję wpadającymi w oko zdjęciami ośmiornicy oplatającej swoimi mackami jakiegoś nieszczęśnika, a w innych razach poprzestając na raptownych cięciach i natychmiastowych przeskokach w stronę innych bohaterów filmu. Moim zdaniem produkcji dobrze by zrobił mały ukłon w stronę gore – sprawiłby, że z nieco większym zaciekawieniem oczekiwałabym rezultatu prac ludzi odpowiadających za efekty specjalne. Ale samej ośmiornicy nie sposób niczego zarzucić. Bardzo pomocny w wytworzeniu realistycznego obrazu głowonoga okazał się dynamiczny montaż. Szybkie migawki obrazujące oślizgłe cielsko, ze szczególnym wskazaniem na grube ramiona i nieforemną, gąbczastą głowę ośmiornicy sprawiły, że napastnik jawił się naprawdę przekonująco. Powolne najazdy kamer być może uwidoczniłyby liczne niedostatki w wyglądzie agresora (poza finalnymi ujęciami, w których wykorzystano prawdziwą choć martwą ośmiornicę), ale twórcom udało się uniknąć owej demaskacji takim, a nie innym montażem, który co najważniejsze nie uniemożliwiał dostrzeżenia najbardziej widowiskowych cech morskiego stworzenia.

W mojej ocenie największym mankamentem „Macek” jest szkielet fabularny, który charakteryzuje się taką nierównością, że emocje widza zmieniają się, jak w kalejdoskopie. A przynajmniej ja tak reagowałam na warstwę tekstową. Atmosfera spowijająca poszczególne kadry była na tyle złowieszcza, żebym przez cały czas spodziewała się jakiejś tragedii, ale chwilami moja cierpliwość była wystawiana na ciężką próbę. Niepotrzebnie rozciągnięte w czasie konwencjonalne losy podstarzałego dziennikarza i oceanografa połączonego rozczulającą więzią z dwiema orkami momentami mocno mnie nużyły. Może dlatego, że postacie wykreowane przez Johna Hustona i Bo Hopkinsa nakreślono zbyt pobieżnie, co nie ułatwiało utożsamiania się z którymś z nich, pomimo przekonujących kreacji aktorskich. Może gdyby scenarzyści skoncentrowali się na jednym mężczyźnie zamiast dzielić narrację udałoby mi się zżyć z choćby jedną postacią, a co za tym idzie bardziej zaangażować się w jej dzieje, nawet pomimo schematycznego podejścia do fabuły. Chociaż gwoli ścisłości do dwóch bohaterów zapałałam wielką miłością – tak ogromną, że z prawdziwą trwogą, w stanie najwyższego napięcia śledziłam pomysłowe finalne starcie z oszalałą ośmiornicą. Wspomnianą sekwencję dodatkowo uatrakcyjnił wpadający w ucho, potęgujący dramatyzm sytuacyjny utwór muzyczny skomponowany przez Stelvio Cipriani. Ten pan miał również swój niemały udział we wcześniejszym akcentowaniu zagrożenia, co czynił z dużo mniejszym rozmachem niż pod koniec seansu, ale jak się okazało kilka prostych dźwięków również może znacząco spotęgować napięcie. Wcale nie potrzeba do tego wymyślnych kompozycji. Wracając jednak do przywar scenariusza należałoby jeszcze odnotować niekonsekwencję jego autorów. Wątek firmy budowlanej, której lekkomyślne postępowanie sprowadziło niebezpieczeństwo na ludność nadmorskiego miasta oraz informacja, że radia i krótkofalówki wabią ośmiornicę, aż prosiły się o większe rozbudowanie, bo w takim skrótowym wydaniu wyglądało to tak, jakby scenarzyści nie mieli pomysłu na przekonujące wyjaśnienie osobliwego zachowania morskiego stworzenia. Zamiast więc pokusić się o przekonującą, dogłębną analizę rzucili kilka ogólników, którymi nijak nie potrafiłam się zadowolić. Za to na plus muszę odnotować tragedię, jaka dotknęła Willa, która nadała tempa fabule i wprowadziła lekko przygnębiający wydźwięk. Ten i kilka innych wyżej wspomnianych przerywników przyczyniły się do tego, że nie potrafię całkowicie zdyskredytować pracy scenarzystów, ale to wcale nie oznacza, że zasłużyli sobie na „pieśni pochwalne”, bo niestety nie udało im się uniknąć kilku kardynalnych błędów, które nieco zepsuły mi odbiór całości.

Drugi film Ovidio G. Assonitisa wbrew nastawieniu samego reżysera moim zdaniem nie może konkurować ze „Szczękami” Stevena Spielberga. To zdecydowanie nie ta liga. Niemniej nie sądzę, żeby owa pozycja zasłużyła sobie na wzmożoną krytykę, bo może pochwalić się kilkoma superlatywami, które sprawiają, że seans upływa w miarę bezboleśnie, a chwilami nawet dostarcza sporo emocji. Scenarzystom co prawda nie udało się uniknąć potknięć, które owszem wpływają negatywnie na jakość filmu, ale jestem daleka od twierdzeń, że „Macki” składają się z samych mankamentów. To moim zdaniem gruba przesada.

3 komentarze:

  1. Fajny blog, bardzo lubię tu zaglądać. Kolejna ciekawa recenzja mało popularnego u nas filmu; mała uwaga, Shelley Winters to kobieta. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, spojrzałam w bazie nie tam gdzie trzeba:D Dziękuję za cynk! Już poprawione.

      Usuń
  2. Świetny stary klimatyczny animal attack z gumowym stworem, to jest to co tygrysy lubią najbardziej. Obok orki zabójcy i przytoczonych szczęk 1 i 2, macki to jeden z najlepszych tego typu filmów zrobiony w starym dobrym stylu- pozbawiony ochydnych efektów specjalnych, i komputerowego gówna za przeproszeniem.

    Polecam również Gryzzly z 1976. No i oczywiście deep star six w reż cuninghama z 89, czy Lewiatana z tego samego roku. Wszystko to stare klasyki na poziomie nieosiągalnym dla dzisiejszej komputerowej papki dla gimnazjum.

    OdpowiedzUsuń