John
otrzymuje w spadku po wujku stary dom, do którego wprowadza się
wraz z żoną Mary, nastoletnią córką Debbie i dziesięcioletnim
synem Billym. Ich nowym lokum interesuje się para wampirów, przez
wzgląd na wiekową księgę znajdującą się w środku, która może
dać znalazcy nieograniczoną władzę nad światem. Trafia ona w
ręce Billy'ego. Nieświadomy niebezpieczeństwa chłopiec odczytuje
kilka zdań znajdujących się na jej kartach, co skutkuje
przywołaniem wszelkiej maści potworów. Przez jakiś czas Billy'emu
udaje się ukrywać ich obecność przed pozostałymi domownikami,
choć chłopiec zdaje sobie sprawę, że niszcząca moc księgi
objawi się w pełni sobotę czternastego, która niebawem nastąpi.
Próbuje więc znaleźć sposób na cofnięcie zaklęcia, co może
uczynić jedynie po odnalezieniu przeklętej książki, która gdzieś
zaginęła. Tymczasem jego ojciec zaniepokojony obecnością
nietoperzy na strychu wzywa tępiciela Van Helsinga, który jak się
okazuje zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie zawisło nad całym
światem.
„Sobota
czternastego” to, jak można domyślić się już po samym tytule,
parodia horrorów wyreżyserowana przez debiutującego Howarda R.
Cohena, na podstawie jego własnego scenariusza. Współfinansowana
przez Julie Corman, żonę osławionego reżysera, aktora i
producenta Rogera Cormana. Chociaż projekt nie odniósł
komercyjnego sukcesu Cohen wrócił do tej koncepcji w 1988 roku,
dokręcając kontynuację zatytułowaną „Saturday the 14th Strikes
Back”, która zainteresowała jeszcze mniejszą grupę widzów.
Obecnie „Sobota czternastego” jest znana tylko nielicznym
zapaleńcom tj. fanom gatunku wytrwale poszukującym takich
zapomnianych obrazów bądź osobom, które przypadkiem natknęły
się na ten tytuł. Wśród nich znajdują się zarówno widzowie
wprost zachwyceni debiutanckim dokonaniem Cohena, jak i jego
zdecydowani przeciwnicy – ja natomiast jestem daleka od obu tych
skrajności.
Scenariusz
„Soboty czternastego” (tytuł jest mylący, ponieważ brakuje tu
nawiązań do „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama) w
przeciwieństwie do późniejszych „Strasznych filmów”,
nieporównanie bardziej popularnych parodii kina grozy, nie bazuje na
praktycznie nieprzerwanej kompilacji wątków „wyrwanych” z
głośnych horrorów i oddanych w swego rodzaju „krzywym
zwierciadle”. Główna oś fabularna nasuwa skojarzenia z „Martwym
złem”, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że owe arcydzieło Sama
Raimiego miało swój premierowy pokaz zaledwie dwa tygodnie przed
pojawieniem się „Soboty czternastego” nie jestem pewna, czy
zbieżności były zamierzone, czy był to raczej zwykły przypadek.
Bardziej skłaniam się ku tej drugiej ewentualności, a więc
teorii, że wątek przewodni był owocem wyobraźni Cohena lub
pomysłodawcy historii Jeffa Beguna, a nie satyrycznym ujęciem
„Martwego zła”. W scenariuszu pojawia się jeszcze jeden dłuższy
wątek, który bez wątpienia miał stanowić karykaturalne ujęcie
kultowego „Draculi”, ale najwięcej nawiązań do znanych
horrorów pojawia się w formie krótkich przerywników, czy to
sytuacyjnych, czy zaledwie tekstowych, które mogą umknąć osobom
mniej zaznajomionym ze starszym kinem grozy, szczególnie, że
niektóre z nich wyartykułowano w tak subtelnym stylu, że nie można
być w pełni przekonanym, czy Cohen rzeczywiście coś w tych
momentach parodiował, czy to jedynie wynik usilnego doszukiwania się
podobieństw przez nas samych. Za przykład niech posłużą ujęcia
z nietoperzami, które przywiodły mi na myśl niezapomniane „Ptaki”
Alfreda Hitchcocka, ale sama agresywność tych stworzeń nie musi
przesądzać o tym, że Cohen rzeczywiście skłaniał się w tę
stronę. Dużo bardziej czytelny był moim zdaniem najzabawniejszy i
najsilniej trzymający napięciu incydent w łazience z nastoletnią
Debbie w roli głównej, podczas którego kamera co jakiś czas
kieruje się w stronę wanny wypełnionej wodą, której taflę
przebija płatwa rekina. W tym miejscu chyba nikt nie powinien mieć
wątpliwości, że scenarzysta w doprawdy cudacznym stylu, tak
typowym dla wszystkich parodii, odnosił się do „Szczęk”
Stevena Spielberga. Kolejną dosadną aluzją do innego osławionego
horroru jest stwierdzenie, jakie pada z ust Van Helsinga podczas
kolacji z rodziną urządzającą się w nowym domu. Gdy John wyraża
przypuszczenie, że jego żona Mary może być w ciąży tępiciel
szkodników informuje ją, że Rosemary też spodziewała się
dziecka, co jest bezpośrednim nawiązaniem do ponadczasowej
produkcji Romana Polańskiego. I niewątpliwą przestrogą, której
zdecydowanie nie powinno się kierować w stronę kobiety jakoby
znajdującej się w stanie brzemiennym... Widz tymczasem wyjaśnienia
stanu Mary będzie doszukiwał się w działalności parki wampirów,
a ściślej mężczyzny, który skosztował jej krwi, tym samym
zdobywając władzę nad jej umysłem. Tak jak wspomniany Van Helsing
owy krwiopijca jest karykaturalnym wydaniem kultowej postaci znanej
czytelnikom „Draculi” Brama Stokera i wielbicielom jej licznych
adaptacji filmowych. Choć Cohen poświęcił sporo miejsca
prześmiewczemu ujęciu wyrywka tej ponadczasowej historii, nie
ograniczał się jedynie do krwiopijców. W przeklętym domu
zajmowanym przez czteroosobową rodzinkę pojawiają się również
między innymi takie osławione persony, jak mumia, potwór
Frankensteina (a ściślej jego cień, co może umknąć mniej
uważnym widzom), wilkołak i coś co przypomina potwora z Czarnej
Laguny, ale też cravenowskiego potwora z bagien, który miał swoją
premierę kilka miesięcy po „Sobocie czternastego”, więc
podobieństwo z całą pewnością jest przypadkowe. Tak samo, jak
wydarzenie mające miejsce w pokoju małego Billy'ego podczas
pierwszej nocy spędzanej w feralnym domostwie. Widzimy wówczas
fantazyjne cienie przemykające po suficie, które jak się okazuje
rzuca potwór przemykający po pomieszczeniu. Patrząc na to nie
można oprzeć się skojarzeniom z „Duchem” Tobe'a Hoopera, który
przecież również pojawił się kilka miesięcy po premierze obrazu
Howarda R. Cohena. Żeby tego było mało dowiadujemy się, że
przeklęty dom stoi na ulicy Wiązów – chyba nie muszę objaśniać
jaki horror to przypomina. Sęk jednak w tym, że niniejszy
fenomenalny slasher wszedł
na ekrany dużo później, a więc w tym przypadku również o
celowym zabiegu scenarzystów nie może być mowy.
Punktując
kilka nawiązań do znanych i lubianych obrazów grozy zawartych w
„Sobocie czternastego” nie można pominąć jednej z najbardziej
czytelnych aluzji do ponadczasowego serialu zatytułowanego „Strefa
mroku”. Otóż, jak szybko się okazuje telewizor znajdujący się
w salonie starego domostwa odbiera tylko to widowisko. Ilekroć
któryś z domowników włączy odbiornik, wybierając obojętnie
jaki kanał, w pomieszczeniu rozlega się głos narratora
komentującego kolejny odcinek. W jego słowach można wychwycić
złowróżbną zapowiedź niedalekiej przyszłości nieszczęsnych
lokatorów, którzy w domyśle podobnie jak cała plejada bohaterów
serialu znaleźli się w tytułowej strefie mroku. Mocno kiczowatej i
dalece przejaskrawionej, co w przeważającej mierze czyniono bez na
tyle zadowalającej biegłości, żeby wywołać choćby uśmiech na
mojej twarzy, o wybuchach głośnego śmiechu już nie wspominając.
Poza wspomnianą sekwencją z domniemaną rekinią płetwą w
„Sobocie czternastego” nie pojawiło się nic, co podniosłoby
kąciki moich ust choćby odrobinę w górę. Może dlatego, że z
dowcipnych sytuacji i dialogów przebijała zbyt duża naiwność,
której zdecydowanie brakowało nutki szaleństwa na miarę choćby
późniejszych „Strasznych filmów” - dosadnego, nieokrzesanego
natrząsania się ze znanych horrorów. Howard R. Cohen większą
wagę przyłożył do budowania spójnej, znacznie ugrzecznionej,
choć nieco osobliwej fabuły kręcącej się wokół tematu
przeklętego domostwa i zbliżającego się upadku znanego nam
świata, traktując stricte parodystyczne akcenty bardziej jako
ozdobnik niźli myśl przewodnią. Takie ujęcie tematu niekorzystnie
wpływa na warstwę komediową, tym bardziej, że niebywale sztuczne,
miejscami nawet wpadające w czystą animację, nieśmieszne efekty
specjalne nadzwyczaj rozczarowują. Inna sprawa, że taka bardziej
liniowa narracja sprzyja generowaniu napięcia i klimatu może nie
czystej, ale chwilami dobrze odczuwalnej grozy, co twórcy w paru
zrywach osiągnęli głównie dzięki ujęciom niszczejącego,
mrocznego domostwa tak z zewnątrz, jak i wewnątrz, sztucznej mgle
spowijającej podwórze (choć miejscami zdecydowanie przesadzali z
jej ilością) i nieśpiesznej pracy kamer w sekwencjach
poprzedzających manifestację jakiegoś zagrożenia. Co równie
ważne wątki skupiające się przede wszystkim na młodszych
członkach rodziny, Debbie i Billym, poprowadzono na tyle zgrabnie,
żebym przynajmniej w pierwszej połowie nie miała problemów z
zaangażowaniem się w akcję, pomimo swego rodzaju familijnej
otoczki towarzyszącej wydarzeniom z ich udziałem (widocznej również
w wielu innych ustępach). Pomocne okazały się charakterologie tych
postaci – sympatyczne ujęcie inteligentnego chłopca starającego
się ocalić świat przyjemnie kontrastowało z portretem jego
zrzędliwej siostry, która w chwilach największego zagrożenia nie
waha się całkowicie zdawać na błyskotliwość młodszego
krewniaka. W pełni usatysfakcjonowana jednak nie byłam, bo odtwórcy
tych ról tak samo jak pozostali członkowie obsady w swoich
kreacjach byli nazbyt usztywnieni. Z czasem perypetie z udziałem
nieletnich zostają zastąpione zdecydowanie mniej wciągającymi
sekwencjami z udziałem bezbarwnego tępiciela szkodników i nudnawym
przyjęciem zorganizowanym w przeklętym domostwie, sfinalizowanym
zaskakującym zwrotem akcji i tak bzdurnym ostatecznym pojedynkiem,
że aż trudno uwierzyć, iż komukolwiek mogło coś takiego
zaświtać w głowie – podejrzewam, że pięciolatek byłby w
stanie wymyślić nieporównanie mniej infantylny pojedynek, ale cóż
widać scenarzysta uznał, że taki akcent na pewno rozśmieszy
widzów. Mnie zażenował, ale nie wykluczam, że moje poczucie
humoru jest za mało wyrafinowane, żebym mogła pojąć na czym tak
naprawdę polegał dowcip. Bo chyba nie na pożałowania godnej
durnocie – a właśnie tak podsumowałabym to nieszczęsne starcie
potężnych bohaterów filmu.
Nie
dziwi mnie, że „Sobota czternastego” nie odniosła
spektakularnego sukcesu w latach 80-tych XX wieku, bo choć produkcja
może się pochwalić kilkoma zaletami to z mojego punktu widzenia
ich ilość jest zdecydowanie niewystarczająca. Howardowi R.
Cohenowi zabrakło wprawy zarówno na etapie pisania scenariusza, jak
i podczas procesu przekładania go na ekran, zwłaszcza w warstwie
stricte komediowej, na której przede wszystkim powinni skupiać się
twórcy parodii znanych produkcji. Wziąwszy jednak pod uwagę
wzmiankowane superlatywy nie jestem w stanie całkowicie spisać na
straty tego przedsięwzięcia. Film ma swoje momenty, choć nie
jestem przekonana, czy powinny po niego sięgać osoby nastawiające
się na ogrom doskonałej, wielce zabawnej rozrywki. Bo nie wydaje mi
się, żeby poczucie humoru twórców „Soboty czternastego” było
podzielane przez wielu widzów, aczkolwiek jako taką ciekawostkę i
z braku innych propozycji można obejrzeć, choćby po to, żeby
pobawić się w wychwytywanie nawiązań do znanych filmów grozy i
nasycić oczy klimatem, z którego emanuje magia kina lat 80-tych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz