Hunter
Killian przyjeżdża na jakiś czas na farmę rodziców, na której
się wychował. Towarzyszy mu grupa najbliższych przyjaciół,
licząca na krótkie wakacje na rolniczych terenach, ale zamierzająca
również wspierać Huntera w kontaktach z konserwatywnym ojcem,
który nie jest zadowolony z mało męskiej postawy syna. Parę
godzin po przyjeździe młodych ludzi na farmę Killianów gospodarze
zostają zaatakowani przez mężczyznę ukrywającego swoją twarz
pod zwierzęcą maską i posiadającego widły zamiast dłoni.
Następnie morderca zaczyna polować na pozostałe osoby przebywające
w okolicy. Hunter i jego przyjaciele zostają zmuszeni do walki ze
zdziczałym oprawcą, który z jakiegoś powodu pragnie pozbawić ich
życia.
„Pitchfork”
to debiutancki obraz Glenna Douglasa Packarda, którego scenariusz
opracował wespół z początkującym w tej branży Darrylem F.
Gariglio. Obiecujące zapowiedzi pojawiające się na anglojęzycznych
portalach internetowych rozbudziły apetyty wielu oddanych
wielbicieli slasherów, szczególnie w Stanach Zjednoczonych.
Spodziewali się oni stylowego widowiska smacznie nawiązującego do
tradycji tego podgatunku z pomysłowo wykreowanym mordercą w roli
głównej, ale jak się okazało wielu z nich spotkało ogromne
rozczarowanie. „Pitchfork” nie jest jeszcze znany szerokiej
grupie odbiorców, jednak ta garstka, która się z nim zapoznała w
zdecydowanej większości nie szczędzi krytyki Glennowi Douglasowi
Packardowi. I mocno wątpię, żeby z biegiem czasu ta tendencja
mogła się odwrócić.
W
zamyśle scenarzystów „Pitchfork” miał być chyba osobliwym
skrzyżowaniem „Koszmaru z ulicy Wiązów” i „Teksańskiej
masakry piłą mechaniczną”, aczkolwiek nie wydaje mi się, aby
twórcom zależało na dostosowaniu się do oczekiwań fanów tych
dwóch kultowych slasherów. Forma, jaką przybrało
debiutanckie przedsięwzięcie Glenna Douglasa Packarda w ogóle nie
przypomina tej zaprezentowanej we wspomnianych produkcjach - już
prędzej kiczowate współczesne teledyski. Z podobną stylistyką
spotkałam się już podczas seansu tragicznego horroru
zatytułowanego „Muck” i szczerze powiedziawszy nie potrafię
powiedzieć, która z tych pozycji jest gorsza. Nie wiem, czy
nakręcenie klimatycznego slashera jest dla wielu dzisiejszych
twórców barierą nie do przebycia, czy po prostu uważają, że
takie trudne do strawienia przejaskrawienie jest zdecydowanie
fajniejsze, ale niezależnie od ich motywów faktem jest, że duża
część widzów nie zapatruje się pozytywnie na tego rodzaju
propozycje. Wydaje się więc, że twórcy tych produkcji celują w
pewną niszę, a więc wypadałoby pochwalić ich niekomercyjne
podejście do kinematografii, nawet jeśli nie przynależy się do
tej konkretnej grupy odbiorców. Więcej przychylnych słów między
innymi dla obrazu Glenna Douglasa Packarda nie znajduję, bo nie
jestem miłośniczką, jak zaczęłam je nazywać „MTV horrorów”,
niemniej od czasu do czasu daję szansę jakiemuś przedstawicielowi
tego trendu kierując się jakimś masochistycznym podszeptem,
każącym mi wpatrywać się w coś, co zadaje mi niemal fizyczny
ból. Normalne może to i nie jest, ale dzięki niemal nadludzkim
pokładom samozaparcia pomagającym mi wytrwać do napisów końcowych
przez jakiś czas będę nieco przychylniej zapatrywać się na
niejeden efekciarski twór przypisany do gatunku horroru – łatwiej
będzie mi odnaleźć jakieś superlatywy w kilku mainstreamowych
rąbankach i straszakach. A to już coś, jeśli idzie o korzyść
płynącą z tego pożal się Boże tworu... Ale dość już tych
stojących w sprzeczności do mojej natury optymistycznych akcentów
– pora przejść do szczątkowego omówienia dokonania Packarda,
którego potrafię rozpatrywać jedynie w samych negatywach.
Pierwszym wielce deprymującym elementem „Pitchfork”, który
rzucił mi się w oczy była kolorystyka – jaskrawe barwy
przywodzące na myśl współczesne komedyjki, utrudniające właściwy
odbiór krótkich sekwencji, wskazujących na obecność jakiegoś
zagrożenia. Morderstwo pojawiające się w prologu i długie najazdy
kamer „z lotu ptaka” na rozciągające się wszędzie, jak okiem
sięgnąć trawiaste tereny oddane w tak krzykliwych kolorach nijak
nie były w stanie zasiać we mnie ziarna niepokoju na myśl o
rychłych wydarzeniach. Z biegiem trwania jakże miałkiej fabuły
coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że głównym celem
Packarda było przemieszanie dwóch odmiennych stylistyk, a być może
nawet próba wzbogacenia jednego drugim. Tyle że smaczna żonglerka
elementami tożsamymi dla komedii i horrorów to niełatwa sztuka
wymagająca może niekoniecznie doświadczenia, ale na pewno talentu,
którego Packard wydaje się nie posiadać. A przynajmniej nie
unaocznił go w swoim debiutanckim obrazie, chyba że za przejaw
niezwykłych zdolności uznać głupkowate dialogi, w stylu
(parafrazuję, nie cytuję) „- Widziałam krew”, „- Co masz na
myśli mówiąc krew?”. Albo mającą swoisty teatralny posmaczek
choreografię taneczną wkomponowaną w akcję chyba tylko po to,
żeby przypomnieć nam, że mamy do czynienia z „teledyskowym
horrorem”. To samo zresztą można powiedzieć o „występach
wokalnych” pojawiających się w ostatniej partii filmu. Takie
wybiegi bardziej żenują niźli śmieszą – na domiar złego
postać mordercy wprowadza nieprzyjemny dysonans, wydaje się tak
bardzo nie na miejscu, tak dalece odstająca od stylistyki przyjętej
przez twórców, że ma się wrażenie, jakby przypałętała się z
innego planu, najpewniej jakiejś parodii slasherów.
Przyjazd
grupy młodych ludzi na wiejskie tereny i pojawiający się pod
koniec jakże przewidywalny zwrot akcji wskazują na inspirację
„Teksańską masakrą piłą mechaniczną”, ale moim zdaniem
największe podobieństwo do tego kultowego slashera
odnajdziemy gdzie indziej. A mianowicie w sylwetce mordercy, który
tak na dobrą sprawę jest karykaturalnym skrzyżowaniem
Leatherface'a, Freddy'ego Kruegera i mordercy z hakiem zamiast dłoni
ze znanej urban legend (ich filmowymi odpowiednikami są na przykład
Candyman i Ben Willis). Jeśli jednak ktoś spodziewa się wiernego
przeniesienia atrybutów tych trzech fikcyjnych zabójców to jest w
wielkim błędzie, bo charakteryzatorzy postanowili zastąpić je
czymś, co tylko nasuwa skojarzenia z ich znakami rozpoznawczymi,
zamiast być ich idealną kopią. Tak więc nasz morderca nie ukrywa
swojego oblicza pod skórą zdjętą z twarzy jakiegoś człowieka
tylko zwierzęcia, a w miejscu dłoni nie ma haka tylko widły (nie
wiem, dlaczego tak się w tej kwestii rozdrabniano – ja na miejscu
twórców przytwierdziłabym tam dreamlinera... bo w końcu jak już
chce się udziwniać to najlepiej po całości). W przywoływaniu
skojarzeń z Freddy'm Kruegerem twórcy byli bardziej bezpośredni.
Podczas szturmowania domu rodziców głównego bohatera widzimy
mordercę stojącego w cieni u szczytu schodów prowadzących do
piwnicy, którego sylwetka w miarę dokładnie odwzorowuje Freddy'ego
Kruegera. Żeby tego było mało w pokoju siostry Huntera dochodzi do
krwawego wydarzenia, sfinalizowanego ujęciem przywodzącym na myśl
pamiętną sekwencję w wannie – z tą różnicą, że tutaj ostrza
nie wyłaniają się z wody tylko przebijają łóżko od dołu. Być
może takie karykaturalne ukłony w stronę znanych filmowych
morderców mają w sobie jakiś urok – coś, co może wywołać
entuzjazm niektórych wielbicieli slasherów, ale ja nie
potrafiłam ich dostrzec. Głównie dlatego, że pomimo starań nie
udało mi się rozsądzić, czy Glenn Douglas Packard pragnął oddać
należny hołd popularnym czarnym charakterom, czy raczej ich
obśmiać. W każdym razie na jednym i drugim polu w moich oczach
poległ całkowicie, bo patrząc na mordercę z widłami z hakiem
zamiast dłoni cisnęło mi się na usta tylko jedno słowo: żenada.
Kicz do potęgi entej. Scenariusz, jak to w slasherach zasadza
się na sukcesywnym eliminowaniu protagonistów, którzy upatrują
szansy przeżycia w nieustannym rozdzielaniu się. Najczęściej
jeden z bohaterów wychodzi przed szereg z zamiarem spowolnienia
oprawcy, tak aby pozostali mieli czas na ucieczkę i tak aż do
momentu, gdy na placu boju zostają dwie niedoszłe ofiary. Jak można
się spodziewać każdy taki bohaterski czyn finalizuje umiarkowanie
krwawa scenka, raniąca oczy niebywale sztuczną substancją
imitującą posokę. Nasz zdeterminowany, dziwaczny osobnik zabija
również mniej odważnych osobników, którzy starają się mu
umknąć, bądź mieli nieszczęście znaleźć się w centrum
wydarzeń, a to wszystko w otoczeniu metalicznej czerni, która jest
mniej więcej tak samo skuteczna, jak teatralna, manieryczna obsada.
Innymi słowy na widowiskowy mroczny klimat wyobcowania i zagrożenia
nie ma co liczyć – za to sztuczności jest aż w nadmiarze. I
przekombinowania, bo z czasem robi się coraz brutalniej. Twórcy
skręcają w stronę torture porn, a że nie są w stanie
uraczyć nas realistycznymi efektami specjalnymi nadrabiają takimi
niesmacznymi ujęciami, jak erotyczne zapędy mordercy w zwierzęcej
masce i oblewanie więźnia moczem. Inaczej mówiąc idą po linii
najmniejszego oporu, tylko po to, żeby wywołać odruch wymiotny u
oglądającego, a nie wydaje mi się, żeby w slasherach właśnie
o to chodziło. Nie sądzę również, żeby finalny zwrot akcji
kogokolwiek przekonał, bo dostrzegłam w nim jeszcze więcej
przekombinowania niż we wcześniejszych jaskrawych akcentach. Ale
nie wykluczam, że mój ograniczony umysł nie był w stanie dostrzec
jakiejś ukrytej głębi, czy przynajmniej logiki w takim zamknięciu
akcji.
Uroczyście
przysięgam, że jeśli dojdą mnie słuchy, iż Glenn Douglas
Packard nakręcił kolejny horror w stylu „Pitchfork” to będę
się trzymać z dala od owego tworu. Wątpię, żeby moja psychika
wytrzymała kolejne spotkanie z czymś zbliżonym do tego czegoś...
Może i styl tego pana kogoś przekona, może jego film zyska jakichś
miłośników, ale nie sądzę, żeby było ich wielu. Ja w każdym
razie dopisuję się do grona antyfanów, widzów wręcz zażenowanych
poziomem tego obrazu, którzy nade wszystko pragną wyrzucić z
pamięci to, co zobaczyli na ekranie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz