Tom
Redding dowiaduje się, że jego matka popełniła samobójstwo
zostawiając mu w spadku dom w górach. Mężczyzna zostaje również
poinformowany, że ma młodszą siostrę, Chloe, która cierpi na
schizofrenię katatoniczną. Zajmująca się jej przypadkiem doktor
Jorgenson próbuje skłonić Toma do pozostawienia dziewczyny w
ośrodku zamkniętym, ale on decyduje się spędzić z nią trochę
czasu. Postanawia wraz z Chloe spędzić kilka dni w domu
odziedziczonym po matce, filmując swoją opiekę nad nią w ramach
pracy dyplomowej. Niedługo po przyjeździe na odludzie Tom świadkuje
niepojętym zjawiskom zachodzącym w domu i jego okolicach. Nabiera
przekonania, że ich sprawczynią jest jego milcząca i nieruchoma
siostra, do której jest coraz bardziej przywiązany. Sytuacja
komplikuje się po przyjeździe dziewczyny Toma, Jamie.
Robert
Lawson Gordon swoją przygodę z reżyserią rozpoczął w 2009 roku
krótkometrażowym obrazem zatytułowanym „Love Echoes”. Rok
później nakręcił 25-minutowy „Ugly, Strong, and
Dignified”. Był również współautorem scenariusza
pełnometrażowej komedii pt. „Siblings”, ale swoją własną
dłuższą produkcję nakręcił dopiero w 2016 roku. „I Know
You're in There” to niszowa hybryda gatunkowa. Scenariusz napisany
przez samego Roberta Lawsona Gordona zawiera elementy tożsame dla
horroru nadprzyrodzonego i thrillera psychologicznego, zmiksowane w
sposób, który pewnie niczym nie zaskoczy wiernych miłośników obu
tych gatunków, ale wydaje mi się, że nie o innowacyjność
Gordonowi chodziło. Skłaniam się ku przypuszczeniu, że jego
głównym celem było stworzenie standardowej choć wyrosłej na
pomysłowych fundamentach opowieści, której największą siłą
byłby przygniatający, paranoiczny klimat, a nie wymyślna warstwa
tekstowa.
Niezmiernie
cieszy mnie, że coraz częściej współcześni twórcy kina grozy
rezygnują z nowoczesnego przepychu i skłaniają się w stronę
minimalizmu. Oczywiście, nie zawsze jest to umotywowane pragnieniem
odcięcia się od mainstreamu i dostosowania do oczekiwań węższej
grupy odbiorców – często jest to spowodowane niedostatkami
finansowymi, co mogło mieć miejsce również w przypadku „I Know
You're in There”. Wolę jednak myśleć, że Robert Lawson Gordon
swoim pełnometrażowym debiutem reżyserskim dawał wyraz głębokiej
niechęci do efekciarskiego kina grozy i swoją przyszłość w tym
zawodzie upatruje właśnie w tego rodzaju oszczędnych w środkach
produkcjach. Być może to jedynie pobożne życzenia, może czas
pokaże, że Gordon jest kolejnym karierowiczem, gotowym kręcić
wszystko, co ma szansę przynieść jakiś dochód, choćby nawet
miała to być przepełniona efektami komputerowymi szmira, której
wejście na ekrany kin będzie poprzedzać obowiązkowa zakrojona na
szeroką skalę kampania reklamowa. Jednak póki co na Roberta
Lawsona Gordona nie sposób patrzeć, jak na przedstawiciela
wspomnianej rzeszy twórców – jeszcze się nie skomercjalizował i
być może z tego powodu udało mu się wydobyć tyle potencjału z
doprawdy ograniczonych środków, którymi dysponował. Gordon
zgromadził na planie niewielu aktorów, a lwią część akcji
zamknął w starym niewielkim domku położonym w górzystej,
malowniczej okolicy nieskażonej cywilizacyjnymi zdobyczami. Dom,
który rodzicielka pozostawiła w spadku swojemu pierworodnemu
dziecku, Tomowi Reddingowi, jest swego rodzaju samotną przystanią –
oazą, w której można się schronić przed bezlitosną Naturą,
rozciągającą się wszędzie jak okiem sięgnąć. Góry, lasy i
jałowe pustkowia to wszystko, co leży w zasięgu wzroku każdego
lokatora tego lichego domku – owa panorama zapiera dech w piersi
swoją malowniczością i kusi spokojem, ale dzięki staraniom
operatorów nie trudno dostrzec również skazę na tym uroczym
obrazku. Niebo chwilami spowijają ciężkie, brudnoszare chmury,
których obecność sprawia, że światło wpadające przez okna do
domu Toma charakteryzuje się złowieszczą matowością, o wiele
bardziej przytłaczającą od gęstych ciemności spowijających
bohaterów filmu po zapadnięciu zmroku. Ale choć samotnie stojący
domek w samym sercu tego pustkowia wydaje się jedynym miejscem w
promieniu wielu kilometrów, w którym można znaleźć schronienie
przed nieubłaganą Naturą, twórcy nie pozostawiają nam żadnych
wątpliwości, że w jego wnętrzu natrafi się na zagrożenie
zupełnie innego rodzaju, że przekraczając próg tego domu należy
się liczyć z kolejnym niebezpieczeństwem. Jego źródła
scenarzysta każe nam upatrywać w postaci Chloe (dobra kreacja
Grainnne McDermott, choć z czasem jej warsztat szpeciła denerwująca
dykcja), dziewczynki, która straciła kontakt z rzeczywistością, a
przynajmniej w normalnym rozumieniu tego słowa. Bo główny bohater
Tom Ridding, w którego w przyzwoitym stylu wcielił się Will Hurst,
pewnego dnia odkrywa, że jego milcząca, nieruchoma siostra posiadła
nadprzyrodzone moce, za pośrednictwem których nawiązuje z nim
kontakt. Początkowo nie taki, jakiego by oczekiwał, bo rzekome
przesunięcie siłą woli łyżeczki pozostawionej na stole przez
mężczyznę to zbyt mało, aby mógł dotrzeć do siostry, ale
dzięki wielkiej determinacji Tomowi z czasem udaje się poznać jej
aktualne największe pragnienia. Robert Lawson Gordon zbudował swoją
opowieść na chwytliwym, choć prostym fundamencie – przekonująco
umotywował pobyt rodzeństwa na rozległym pustkowiu,
uatrakcyjniając warstwę techniczną zdjęciami z kamer Toma, które
w przeważającej mierze cechowały się stabilnością, aczkolwiek
znalazło się kilka lekko rozchwianych, nocnych ujęć z udziałem
przestraszonego Toma stojącego u progu przerażającej tajemnicy,
które jednak całkiem mocno trzymały w napięciu, pomimo
nielubianego przeze mnie zapożyczonego z found footage
„drżącego kręcenia z ręki”.
Przyblakłe
barwy, w których oddano przede wszystkim wydarzenia rozgrywające
się w niewielkim domu zajmowanym przez Toma i Chloe wespół z
długimi najazdami kamer na poszczególne wąskie pomieszczenia
tworzą iście klaustrofobiczny klimat, doprawiony potężną dawką
pierwiastka nadprzyrodzonego uosabianego złowieszczymi mocami
drzemiącymi w chorej dziewczynce. Które manifestują się w tak
niejednoznaczny sposób i które pojawiają się tak rzadko, że
istnieje spore prawdopodobieństwo, iż nawykli do dosłownych prób
straszenia odbiorcy szybko stracą cierpliwość i zrezygnują z
obserwowania dalszego rozwoju wydarzeń. Twórcy wszak najbardziej
skoncentrowali się na budowaniu złowrogiej otoczki „I Know You're
in There”, generowaniu przytłaczającego klimatu zagrożenia,
ograniczając efekty specjalne do absolutnego minimum. To samo
zresztą można powiedzieć o składowych fabuły, którą cechuje
podobna prostota, niechęć do wszelkich komplikacji, co w moim
pojęciu było jak najbardziej trafionym wyborem. Czego z kolei nie
mogę powiedzieć o końcowych próbach zaskoczenia mnie akcentem
wcześniej ukrywanym przez scenarzystę, ponieważ moje doświadczenie
z tego typu obrazami sprawiło, że jego starania nie przyniosły
pożądanego skutku. Niezakłócane wydumanymi, nachalnymi próbami
straszenia obserwowanie z dnia na dzień wzmacniającego się
przywiązania Toma do niedawno poznanej siostry, niszczejącego
wpływu jaki wywiera na niego podopieczna i przedłużająca się
alienacja dostarczyło mi sporo przyjemności. Z radością przyjęłam
tak mocno klimatyczną, prostą opowieść o rodzącej się obsesji,
która przecież musi doprowadzić do wstrząsającego finału,
wyczekiwanego w stanie wzmożonego napięcia. Wzmożonego, to prawda,
acz gwoli formalności muszę przyznać, że twórcom ani razu nie
udało się napiąć moich nerwów do granic wytrzymałości - nie
zdecydowali się pójść o krok dalej i zaserwować mi choćby jedną
dłuższą sekwencję, którą obserwowałabym z najwyższą trwogą,
niepokojem o dalszy los któregoś z bohaterów. To, co osiągnęli
wystarczyło, aby przykuć moją uwagę i dostarczyć mi sporo
emocji, ale nie tak silnych, żebym mogła mówić o bezbrzeżnym
zachwycie. Ponadto w moim pojęciu finalne wydarzenia nie przybrały
tak zaskakującego kształtu, do jakiego bez wątpienia zmierzał
scenarzysta, głównie dlatego, że kino grozy zdążyło już
przyzwyczaić mnie do takich akcentów, a co za tym idzie dokładnie
czegoś takiego się spodziewałam, łącznie z zamykającą krótką
sekwencją, która miała za zadanie UWAGA SPOILER pozostawić
widzów w stanie niepewności, co do charakteru wydarzeń pokazanych
wcześniej. Zostawić interpretację fabuły w gestii odbiorców.
Przy czym ścieżki są tylko dwie – albo odczytamy „I Know
You're in There” w kategoriach opowieści o szaleństwie, albo
dopatrzymy się tutaj wpływu nadprzyrodzonych mocy Chloe. A więc
innymi słowy dostajemy możliwości, do których zdążyliśmy już
przywyknąć i które mnie osobiście zaczynają już męczyć, a
przynajmniej w takim wyraźnie nakreślonym wydaniu KONIEC
SPOILERA.
Nie
wszystko w „I Know You're in There” sprostało moim
niewygórowanym wymaganiom. Przyznaję, że film posiada kilka
felerów, które nieco obniżają moją ocenę całości, ale nie w
takim stopniu, żebym uznała pierwsze pełnometrażowe dokonanie
Roberta Lawsona Gordona za nieudane. Oczywiście, nie jest to
produkcja przeznaczona dla szerokiej grupy odbiorców - wątpię,
żeby zagustowały w niej osoby szukające w horrorach dosadnego
straszenia efektami specjalnymi, ale nie zdziwiłabym się, gdyby
film znalazł małą grupkę fanów wśród miłośników kina grozy
stęsknionych za minimalizmem, tak technicznym, jak i fabularnym.
Motywy w tym filmie przypadły mi do gustu. Samobójstwo i obłąkana o cos zdecydowanie dla mnie. Obejrze z ciekawości, lecz podejdę do tej produkcji bez niepotrzebnych oczekiwań.
OdpowiedzUsuń