Rosnąca w siłę armia Lykanów, na czele której stoi potężny Marius dążący
do skrzyżowania obu ras i tym samym zakończenia trwającej od setek
lat wojny, zmusza wampirów do poczynienia odpowiednich przygotowań
do nieuchronnego starcia. Przynależąca do jednego z dwóch wciąż
istniejących klanów wampirów, członkini Rady, Semira, przekonuje
pozostałych do sprowadzenia Seleny. Według niej jest ona najlepszą
osobą zdolną wyszkolić kandydatów do nowej armii Handlarzy
Śmiercią, wojowników mających stanąć do walki z wilkołakami.
Przebywająca w towarzystwie Davida Selena przystaje na propozycję
wysłanników klanu, do którego należy ojciec jej kompana Thomas i
przybywa do posiadłości krwiopijców. Tymczasem Marius stara się
dotrzeć do Seleny, ponieważ jest przekonany, że tylko ona wie,
gdzie przebywa jej córka Eve, której krew jest konieczna do
wprowadzenia jego planu w życie.
Piąta
odsłona głośnej filmowej serii zapoczątkowanej przez Lena
Wisemana w 2003 roku jest reżyserskim dziełem debiutującej w
pełnym metrażu Anny Foerster, scenariusz zaś napisał Cory
Goodman, który pracował przy takich produkcjach, jak „Ksiądz”
(2011) i „Łowca czarownic” (2015). Doświadczenie tego
ostatniego prawdę powiedziawszy nie nastroiło mnie pozytywnie na
spotkanie z kolejną częścią sagi „Underworld”. Nie byłam
również przekonana do wyboru pani reżyser – będąc świadoma
faktu, że dotychczas Foerster pracowała jedynie przy serialach
spodziewałam się drastycznego spadku formy i na takowy w sumie się
przygotowałam. Efekt okazał się jednak lepszy od moich
przypuszczeń – twórcom piątej odsłony serii „Underworld” w
moim mniemaniu udało się przebić poprzednią, czwartą część
(którą po odświeżeniu sobie całej sagi zaczęłam uważać za
najsłabszy twór wśród wszystkich wchodzących w jej skład –
tak, tak, zmieniłam zdanie), aczkolwiek do poziomu pierwszych dwóch
filmów o wampirzycy Selenie trochę jej jeszcze brakuje.
Nie
ulega wątpliwości, że celem scenarzysty „Underworld: Wojen krwi”
był powrót do korzeni sagi. Tak więc jednym z motywów przewodnich
piątej odsłony są knowania w szeregach krwiopijców i Lykanów,
również te opierające się na współpracy z zaciekłymi wrogami
swojej rasy, a zagrożenie ze strony ludzkości, tak szeroko omówione
w poprzedniej części przestaje istnieć – albo raczej scenarzysta
nie uznaje za stosowne o nim wspomnieć. Nie jest to zresztą jedyny
wątek z „Przebudzenia”, który zdecydowano się opuścić, bo
podobny los spotkał również postać Eve, córki Seleny i Michaela.
Jej istnienie ma znaczenie dla rozwoju fabuły „Wojen krwi”, ale
nie jest ona aktywnym uczestnikiem prezentowanych wydarzeń tylko
„wielką nieobecną”, poszukiwaną przez Lykanów. Selena
tymczasem jest... hmm istotą, która przez długi czas nie do końca
przypomina bohaterkę, do której przywykli fani serii. Z wojowniczki
zmuszonej do ciągłego stawiania czoła zarówno wilkołakom, jak i
członkom własnej rasy przekształciła się w zmęczone
nieustannymi wojnami i osobistymi tragediami, zrezygnowane
stworzenie, które pragnie jedynie świętego spokoju. W sumie trudno
się dziwić jej pragnieniu „przejścia na emeryturę” po setkach
lat krwawych pojedynków, niemniej nie jestem przekonana, czy taki
żywy obraz „zmęczenia materiału” sprosta wymaganiom oddanych
wielbicieli serii, pragnących ponownie zobaczyć na ekranie
niezwyciężoną wampirzycę. W każdym razie ja nie byłam
zadowolona z takiego podejścia do postaci Seleny, tym bardziej, że
nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż została mocno
zmarginalizowana. Zepchnięta na dalszy plan, tak jakby jej czas
powoli dobiegał końca. Finalne sekwencje co prawda wyprowadziły
mnie z tego przekonania, ale to wcale nie zmienia faktu, że
obserwując poprzedzające je wydarzenia często odczuwałam dotkliwy
brak walecznej wampirzycy zdolnej egzystować w dziennym świetle.
Nie zawsze, bo jednak Anna Foerster wtłoczyła w akcję swojego
debiutanckiego obrazu kilka widowiskowych scen starć Seleny z jej
wrogami (inna sprawa, że nie wychodziła z nich zwycięsko), w
których idealnie zrównoważono ujęcia walk wręcz z efekciarskimi
strzelankami, nie pozwalając, żeby to drugie przesłoniło wszystko
inne. W dodatku w scenariuszu znalazło się miejsce dla nowej
pasjonującej przedstawicielki płci żeńskiej, reprezentującej typ
filmowej bohaterki, który zawsze najsilniej mnie hipnotyzował. W tę
rolę wcieliła się Lara Pulver, która warsztatem moim zdaniem nie
odstawała od znakomitej Kate Beckinsale, co było o tyle dużym
osiągnięciem, że postawiono przed nią nieco trudniejsze zadanie.
Podczas gdy Beckinsale przez długi czas musiała jedynie pilnować,
aby na jej twarzy gościł smutek zamiast zwykłej zaciętości i co
jakiś czas dać się pobić jakiemuś wrogowi (tak, w tym filmie
Kate dostaje większy wycisk niż w „Kontrabandzie”), Pulver
musiała zmierzyć się z prawdziwym wyzwaniem polegającym na
zogniskowaniu złych przeczuć widza na jej osobie. Co uczyniła w
zaskakująco charyzmatycznym stylu – z jej arystokratycznej,
wyniosłej postawy nieustannie emanowała ogromna moc, z
prezentowanego dostojeństwa przebijała jakaś groźba, ale również
niebywale porywająca klasa. Szczerze powiedziawszy nijak nie
potrafiłam znienawidzić tej bohaterki (swoją drogą zapewne wbrew
zamierzeniom scenarzysty) - pewnie na tę reakcję miała duży
wpływ moja sympatia do fikcyjnych kobiecych czarnych charakterów,
ale nie bez znaczenia było również bezbłędne aktorstwo Lary
Pulver, więc pozostaje mi jedynie powinszować wyboru ludziom
odpowiadającym za casting do „Wojen krwi”. Kolejnym ważnym
bohaterem piątej odsłony „Underworld” jest Marius, przywódca
Lykanów, który okazuje się kopią Luciana. Tak samo, jak
wspomniany bohater sagi wdaje się on w romans z członkinią wrogiej
rasy i tak samo jak Lucian stara się zażegnać toczącą się od
pokoleń wojnę pomiędzy wampirami i Lykanami poprzez zmieszanie obu
gatunków. A w realizacji planu ma mu dopomóc krew córki Seleny i
Michaela, problem jedynie w tym, że nie wie, gdzie dziewczyna
aktualnie przebywa. Skopiowanie portretu psychologicznego Luciana w
osobie Mariusa może i było „pójściem na łatwiznę”, dowodem
braku inwencji scenarzysty, ale osobiście takie odniesienie do
korzeni „Underworld” przyjęłam z dużą przyjemnością. Która
jednak byłaby większa, gdyby postaci Mariusa poświęcono więcej
miejsca, nieco szerzej ją omówiono, równocześnie uszczuplając udział znanego z czwartej części Davida, w którego
ponownie wcielił się Theo James. Zapełniający lukę po Michaelu,
w „Wojnach krwi” wzbogacony o nowe cechy, o tyle interesujące,
bo zgrabnie nawiązujące do poprzednich odsłon sagi. Aczkolwiek
częste podkreślanie jego bezgranicznego oddania Selenie, niemalże
uzależniania od jej osoby zaczęło mnie już odrobinę męczyć.
Tym bardziej, że łatwo zauważyć, w jakim kierunku zmierza ich
relacja – i nie jest to punkt, którego z utęsknieniem wyczekuję.
Mam raczej nadzieję, że w szóstej, zapowiedzianej już przez Lena
Wisemana części „Underworld” David usunie się w cień i tym
samym spodziewany romans zostanie zastąpiony czymś wywołującym
mniejsze mdłości...
Wspomniałam
już, że fabułę „Wojen krwi” w dużej mierze oparto na
knowaniach obu zwaśnionych ras, manipulacjach potężnych istot,
które mają dopomóc im w osiągnięciu obranego celu. W czwartej
części ten element nieco zaniedbano, albo raczej nie przedstawiono
go w tak emocjonującym stylu, żeby nieustannie „wybijał się na
pierwszy plan”. Inaczej sprawa przedstawia się w propozycji Anny
Foerster – tutaj zauważanie starano się nie dopuścić do tego,
aby szatańskie spiski straciły na wyrazistości. Efekciarskie,
widowiskowe pojedynki są bardziej dodatkiem niźli motywem
przewodnim – środkiem służącym do dynamizowania fabuły w
najbardziej pożądanych momentach. Spiski reprezentantów wampirów
i Lykanów napędzają tę falę przemocy, to one są czołowym
elementem scenariusza i to one oferują miłośnikom sagi najwięcej
niespodzianek. Bo jak się okazuje scenarzysta obmyślił kilka
ciekawych zwrotów akcji, może nie miażdżąco zaskakujących, ale
z pewnością dodających całości sporo smaczku, również przez
wzgląd na przemyślane nawiązanie do poprzednich odsłon. Nie bez
znaczenia był również klimat filmu – dbałość o szczegóły w
tworzeniu znanego fanom serii uniwersum (metaliczna, mroczna
kolorystyka) moim zdaniem zasługuje na pochwałę samego Lena
Wisemana, bo oprawa wizualna właściwie nie odbiega od tej
zaprezentowanej w dwóch pierwszych częściach. Ale i tak największe
wrażenie robią sekwencje rozgrywające się w nieprzyjaznej,
śnieżnej scenerii z udziałem białowłosych wampirów, których
wprowadzenie znacznie urozmaiciło fabułę, udowadniając, że Cory
Goodman miał w zanadrzu coś swojego, niepojawiającego się w
powstałych wcześniej obrazach wchodzących w skład tej sagi. A
niedoświadczona w pełnym metrażu pani reżyser potrafiła tak
pokierować ekipą, żeby widz miał okazję prawie poczuć na
własnej skórze trzaskający mróz bijący z poszczególnych kadrów
i pozachwycać się przytłaczającymi szarościami spowijającymi
ową oddaloną od cywilizacji krainę. A przynajmniej ja byłam mile
zaskoczona atmosferą, w której skąpano wspomniane wstawki – nie
mogłam nie docenić również mrocznej oprawy wizualnej pozostałych
sekwencji, aczkolwiek zważywszy na fakt, że przywykłam już do tej
estetyki większą niespodzianką był dla mnie portret śnieżnych
ostępów. Z entuzjazmem przyjęłam również finalny akcent,
głównie z powodu interesującej obietnicy jaką niesie dla kolejnej
odsłony. Mam tylko nadzieję, że jej twórcy nie uciekną od myśli
podrzuconej przez Cory'ego Goodmana – bo w końcu jeśli weźmie
się pod uwagę kierunek, jaki obrała piąta część,
niewykorzystanie pomysłów podrzuconych przez twórców poprzedniej
części, nie można wykluczyć takiej możliwości.
Amerykańscy
krytycy prześcigają się w wypunktowywaniu negatywnych elementów
„Underworld: Wojen krwi”. W mniemaniu wielu z nich pełnometrażowy
debiut Anny Foerster i zarazem piąta odsłona głośnej serii o
dwóch zwaśnionych rasach składa się z samych wad i właściwie
zasługuje jedynie na zmasowaną krytykę. Szersza opinia publiczna,
tak zwani zwykli widzowie, do których ja również się zaliczam,
nieporównanie bardziej pozytywnie zapatruje się na projekt Anny
Foerster, choć oczywiście jak to zwykle bywa również wśród nich
można znaleźć zdecydowanych przeciwników tego obrazu. Ja jednak
nie zasilę ich grona – nie będę nikogo odżegnywać od seansu.
Zwłaszcza oddanych miłośników sagi, bo wydaje mi się, że twórcy
piątej części zrobili wiele, żeby sprostać oczekiwaniom fanów
„Underworld” (co nie oznacza, że absolutnie każdego to
przekona), pchnąć tematykę na interesujące tory, choć oczywiście
nie obyło się bez kilku w moim mniemaniu słabszych akcentów, z
których wybaczyć nie potrafię twórcom jedynie (albo aż)
rozczarowującego podejścia do postaci Seleny.
Pewnie obejrzę, bo mam ogromny sentyment do tej serii, ale bez Michaela to już nie to samo.
OdpowiedzUsuń