niedziela, 29 stycznia 2017

„Underworld: Wojny krwi” (2016)

Rosnąca w siłę armia Lykanów, na czele której stoi potężny Marius dążący do skrzyżowania obu ras i tym samym zakończenia trwającej od setek lat wojny, zmusza wampirów do poczynienia odpowiednich przygotowań do nieuchronnego starcia. Przynależąca do jednego z dwóch wciąż istniejących klanów wampirów, członkini Rady, Semira, przekonuje pozostałych do sprowadzenia Seleny. Według niej jest ona najlepszą osobą zdolną wyszkolić kandydatów do nowej armii Handlarzy Śmiercią, wojowników mających stanąć do walki z wilkołakami. Przebywająca w towarzystwie Davida Selena przystaje na propozycję wysłanników klanu, do którego należy ojciec jej kompana Thomas i przybywa do posiadłości krwiopijców. Tymczasem Marius stara się dotrzeć do Seleny, ponieważ jest przekonany, że tylko ona wie, gdzie przebywa jej córka Eve, której krew jest konieczna do wprowadzenia jego planu w życie.

Piąta odsłona głośnej filmowej serii zapoczątkowanej przez Lena Wisemana w 2003 roku jest reżyserskim dziełem debiutującej w pełnym metrażu Anny Foerster, scenariusz zaś napisał Cory Goodman, który pracował przy takich produkcjach, jak „Ksiądz” (2011) i „Łowca czarownic” (2015). Doświadczenie tego ostatniego prawdę powiedziawszy nie nastroiło mnie pozytywnie na spotkanie z kolejną częścią sagi „Underworld”. Nie byłam również przekonana do wyboru pani reżyser – będąc świadoma faktu, że dotychczas Foerster pracowała jedynie przy serialach spodziewałam się drastycznego spadku formy i na takowy w sumie się przygotowałam. Efekt okazał się jednak lepszy od moich przypuszczeń – twórcom piątej odsłony serii „Underworld” w moim mniemaniu udało się przebić poprzednią, czwartą część (którą po odświeżeniu sobie całej sagi zaczęłam uważać za najsłabszy twór wśród wszystkich wchodzących w jej skład – tak, tak, zmieniłam zdanie), aczkolwiek do poziomu pierwszych dwóch filmów o wampirzycy Selenie trochę jej jeszcze brakuje.

Nie ulega wątpliwości, że celem scenarzysty „Underworld: Wojen krwi” był powrót do korzeni sagi. Tak więc jednym z motywów przewodnich piątej odsłony są knowania w szeregach krwiopijców i Lykanów, również te opierające się na współpracy z zaciekłymi wrogami swojej rasy, a zagrożenie ze strony ludzkości, tak szeroko omówione w poprzedniej części przestaje istnieć – albo raczej scenarzysta nie uznaje za stosowne o nim wspomnieć. Nie jest to zresztą jedyny wątek z „Przebudzenia”, który zdecydowano się opuścić, bo podobny los spotkał również postać Eve, córki Seleny i Michaela. Jej istnienie ma znaczenie dla rozwoju fabuły „Wojen krwi”, ale nie jest ona aktywnym uczestnikiem prezentowanych wydarzeń tylko „wielką nieobecną”, poszukiwaną przez Lykanów. Selena tymczasem jest... hmm istotą, która przez długi czas nie do końca przypomina bohaterkę, do której przywykli fani serii. Z wojowniczki zmuszonej do ciągłego stawiania czoła zarówno wilkołakom, jak i członkom własnej rasy przekształciła się w zmęczone nieustannymi wojnami i osobistymi tragediami, zrezygnowane stworzenie, które pragnie jedynie świętego spokoju. W sumie trudno się dziwić jej pragnieniu „przejścia na emeryturę” po setkach lat krwawych pojedynków, niemniej nie jestem przekonana, czy taki żywy obraz „zmęczenia materiału” sprosta wymaganiom oddanych wielbicieli serii, pragnących ponownie zobaczyć na ekranie niezwyciężoną wampirzycę. W każdym razie ja nie byłam zadowolona z takiego podejścia do postaci Seleny, tym bardziej, że nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż została mocno zmarginalizowana. Zepchnięta na dalszy plan, tak jakby jej czas powoli dobiegał końca. Finalne sekwencje co prawda wyprowadziły mnie z tego przekonania, ale to wcale nie zmienia faktu, że obserwując poprzedzające je wydarzenia często odczuwałam dotkliwy brak walecznej wampirzycy zdolnej egzystować w dziennym świetle. Nie zawsze, bo jednak Anna Foerster wtłoczyła w akcję swojego debiutanckiego obrazu kilka widowiskowych scen starć Seleny z jej wrogami (inna sprawa, że nie wychodziła z nich zwycięsko), w których idealnie zrównoważono ujęcia walk wręcz z efekciarskimi strzelankami, nie pozwalając, żeby to drugie przesłoniło wszystko inne. W dodatku w scenariuszu znalazło się miejsce dla nowej pasjonującej przedstawicielki płci żeńskiej, reprezentującej typ filmowej bohaterki, który zawsze najsilniej mnie hipnotyzował. W tę rolę wcieliła się Lara Pulver, która warsztatem moim zdaniem nie odstawała od znakomitej Kate Beckinsale, co było o tyle dużym osiągnięciem, że postawiono przed nią nieco trudniejsze zadanie. Podczas gdy Beckinsale przez długi czas musiała jedynie pilnować, aby na jej twarzy gościł smutek zamiast zwykłej zaciętości i co jakiś czas dać się pobić jakiemuś wrogowi (tak, w tym filmie Kate dostaje większy wycisk niż w „Kontrabandzie”), Pulver musiała zmierzyć się z prawdziwym wyzwaniem polegającym na zogniskowaniu złych przeczuć widza na jej osobie. Co uczyniła w zaskakująco charyzmatycznym stylu – z jej arystokratycznej, wyniosłej postawy nieustannie emanowała ogromna moc, z prezentowanego dostojeństwa przebijała jakaś groźba, ale również niebywale porywająca klasa. Szczerze powiedziawszy nijak nie potrafiłam znienawidzić tej bohaterki (swoją drogą zapewne wbrew zamierzeniom scenarzysty) - pewnie na tę reakcję miała duży wpływ moja sympatia do fikcyjnych kobiecych czarnych charakterów, ale nie bez znaczenia było również bezbłędne aktorstwo Lary Pulver, więc pozostaje mi jedynie powinszować wyboru ludziom odpowiadającym za casting do „Wojen krwi”. Kolejnym ważnym bohaterem piątej odsłony „Underworld” jest Marius, przywódca Lykanów, który okazuje się kopią Luciana. Tak samo, jak wspomniany bohater sagi wdaje się on w romans z członkinią wrogiej rasy i tak samo jak Lucian stara się zażegnać toczącą się od pokoleń wojnę pomiędzy wampirami i Lykanami poprzez zmieszanie obu gatunków. A w realizacji planu ma mu dopomóc krew córki Seleny i Michaela, problem jedynie w tym, że nie wie, gdzie dziewczyna aktualnie przebywa. Skopiowanie portretu psychologicznego Luciana w osobie Mariusa może i było „pójściem na łatwiznę”, dowodem braku inwencji scenarzysty, ale osobiście takie odniesienie do korzeni „Underworld” przyjęłam z dużą przyjemnością. Która jednak byłaby większa, gdyby postaci Mariusa poświęcono więcej miejsca, nieco szerzej ją omówiono, równocześnie uszczuplając udział znanego z czwartej części Davida, w którego ponownie wcielił się Theo James. Zapełniający lukę po Michaelu, w „Wojnach krwi” wzbogacony o nowe cechy, o tyle interesujące, bo zgrabnie nawiązujące do poprzednich odsłon sagi. Aczkolwiek częste podkreślanie jego bezgranicznego oddania Selenie, niemalże uzależniania od jej osoby zaczęło mnie już odrobinę męczyć. Tym bardziej, że łatwo zauważyć, w jakim kierunku zmierza ich relacja – i nie jest to punkt, którego z utęsknieniem wyczekuję. Mam raczej nadzieję, że w szóstej, zapowiedzianej już przez Lena Wisemana części „Underworld” David usunie się w cień i tym samym spodziewany romans zostanie zastąpiony czymś wywołującym mniejsze mdłości...

Wspomniałam już, że fabułę „Wojen krwi” w dużej mierze oparto na knowaniach obu zwaśnionych ras, manipulacjach potężnych istot, które mają dopomóc im w osiągnięciu obranego celu. W czwartej części ten element nieco zaniedbano, albo raczej nie przedstawiono go w tak emocjonującym stylu, żeby nieustannie „wybijał się na pierwszy plan”. Inaczej sprawa przedstawia się w propozycji Anny Foerster – tutaj zauważanie starano się nie dopuścić do tego, aby szatańskie spiski straciły na wyrazistości. Efekciarskie, widowiskowe pojedynki są bardziej dodatkiem niźli motywem przewodnim – środkiem służącym do dynamizowania fabuły w najbardziej pożądanych momentach. Spiski reprezentantów wampirów i Lykanów napędzają tę falę przemocy, to one są czołowym elementem scenariusza i to one oferują miłośnikom sagi najwięcej niespodzianek. Bo jak się okazuje scenarzysta obmyślił kilka ciekawych zwrotów akcji, może nie miażdżąco zaskakujących, ale z pewnością dodających całości sporo smaczku, również przez wzgląd na przemyślane nawiązanie do poprzednich odsłon. Nie bez znaczenia był również klimat filmu – dbałość o szczegóły w tworzeniu znanego fanom serii uniwersum (metaliczna, mroczna kolorystyka) moim zdaniem zasługuje na pochwałę samego Lena Wisemana, bo oprawa wizualna właściwie nie odbiega od tej zaprezentowanej w dwóch pierwszych częściach. Ale i tak największe wrażenie robią sekwencje rozgrywające się w nieprzyjaznej, śnieżnej scenerii z udziałem białowłosych wampirów, których wprowadzenie znacznie urozmaiciło fabułę, udowadniając, że Cory Goodman miał w zanadrzu coś swojego, niepojawiającego się w powstałych wcześniej obrazach wchodzących w skład tej sagi. A niedoświadczona w pełnym metrażu pani reżyser potrafiła tak pokierować ekipą, żeby widz miał okazję prawie poczuć na własnej skórze trzaskający mróz bijący z poszczególnych kadrów i pozachwycać się przytłaczającymi szarościami spowijającymi ową oddaloną od cywilizacji krainę. A przynajmniej ja byłam mile zaskoczona atmosferą, w której skąpano wspomniane wstawki – nie mogłam nie docenić również mrocznej oprawy wizualnej pozostałych sekwencji, aczkolwiek zważywszy na fakt, że przywykłam już do tej estetyki większą niespodzianką był dla mnie portret śnieżnych ostępów. Z entuzjazmem przyjęłam również finalny akcent, głównie z powodu interesującej obietnicy jaką niesie dla kolejnej odsłony. Mam tylko nadzieję, że jej twórcy nie uciekną od myśli podrzuconej przez Cory'ego Goodmana – bo w końcu jeśli weźmie się pod uwagę kierunek, jaki obrała piąta część, niewykorzystanie pomysłów podrzuconych przez twórców poprzedniej części, nie można wykluczyć takiej możliwości.

Amerykańscy krytycy prześcigają się w wypunktowywaniu negatywnych elementów „Underworld: Wojen krwi”. W mniemaniu wielu z nich pełnometrażowy debiut Anny Foerster i zarazem piąta odsłona głośnej serii o dwóch zwaśnionych rasach składa się z samych wad i właściwie zasługuje jedynie na zmasowaną krytykę. Szersza opinia publiczna, tak zwani zwykli widzowie, do których ja również się zaliczam, nieporównanie bardziej pozytywnie zapatruje się na projekt Anny Foerster, choć oczywiście jak to zwykle bywa również wśród nich można znaleźć zdecydowanych przeciwników tego obrazu. Ja jednak nie zasilę ich grona – nie będę nikogo odżegnywać od seansu. Zwłaszcza oddanych miłośników sagi, bo wydaje mi się, że twórcy piątej części zrobili wiele, żeby sprostać oczekiwaniom fanów „Underworld” (co nie oznacza, że absolutnie każdego to przekona), pchnąć tematykę na interesujące tory, choć oczywiście nie obyło się bez kilku w moim mniemaniu słabszych akcentów, z których wybaczyć nie potrafię twórcom jedynie (albo aż) rozczarowującego podejścia do postaci Seleny.

1 komentarz:

  1. Pewnie obejrzę, bo mam ogromny sentyment do tej serii, ale bez Michaela to już nie to samo.

    OdpowiedzUsuń