sobota, 14 kwietnia 2018

„Pyewacket” (2017)

Nastoletnia Leah Reyes od śmierci ojca mieszka tylko z matką, z którą nie łączą jej dobre stosunki. Kobieta nie może sobie poradzić ze świadomością utraty ukochanego mężczyzny, często sięga po alkohol, rozpacza w samotności i wszczyna kłótnie ze swoją córką. Leah dużo czasu spędza ze swoimi przyjaciółmi, Aaronem, Janice i Robem, z którymi dzieli zainteresowanie okultyzmem. Wkrótce jednak, ku swojemu niezadowoleniu, musi ograniczyć kontakty z nimi, bo matka znajduje dla nich nowy dom w pobliżu lasu. Kobieta ma nadzieję, że zmiana otoczenia pomoże jej pogodzić się ze śmiercią męża i naprawić relacje z córką. Leah do końca roku może uczęszczać do swojej starej szkoły, ale musi znacznie ograniczyć swoje spotkania z przyjaciółmi po zajęciach. Po jednej z licznych kłótni z matką dziewczyna udaje się do lasu i odprawia rytuał mający przywołać ducha chowańca imieniem Pyewacket, który ma uwolnić ją spod, w jej mniemaniu, jarzma rodzicielki.

Adam MacDonald do 2005 roku zajmował się głównie aktorstwem. Swoją przygodę z reżyserią zaczął wówczas od shorta „Sombre Zombie”, a potem dopiero w 2010 roku ponownie spróbował swoich sił w tej formie artystycznej, kręcąc kolejny krótki filmik, „In the Dominican”, tym razem na podstawie swojego własnego scenariusza. W długim metrażu debiutował w 2014 roku, thrillerem „Na szlaku”, którego scenariusz także napisał sam. Drugi pełnometrażowy film Adama MacDonalda (również na podstawie jego własnego scenariusza), horror zmiksowany z dramatem pt. „Pyewacket”, miał premierę w 2017 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto i jeszcze w tym samym roku trafił do trochę szerszego obiegu w swojej rodzimej Kanadzie.

W 1644 roku angielski łowca czarownic, Matthew Hopkins, pojmał podejrzaną o czary kobietę, która po czterech nocach bez snu wymieniła imiona swoich chowańców, opisując przy tym formy, w jakich najprawdopodobniej będą się pojawiać. Hopkins utrzymywał, że on i paru innych ludzi widzieli pięć z nich (!), ale szóstego nazwanego przez pojmaną Pyewacketem, opisanego jako chochlika, znany łowca czarownic nie spotkał. Hopkins opisał to w swojej broszurze, „The Discovery of Witches” po raz pierwszy wydanej w 1647 roku. Jakkolwiek cudacznie dla współczesnego człowieka by to nie brzmiało przybliżyłam właśnie fakty, a ściślej spojrzenie autentycznej postaci na pewne wydarzenia z okresu, w którym żył. W kulturze masowej Pyewacket najczęściej jest pokazywany w formie kota (film „Czarna magia na Manhattanie” Richarda Quine'a, gra wideo z 2008 roku „A Vampyre Story”), ale w horrorze Adama MacDonalda ta nadnaturalna istota w niczym nie przypomina tego ssaka. Ale po kolei. Scenariusz „Pyewacket” konfrontuje nas z dramatem dwóch kobiet, bardzo dobrze odegranych przez Nicole Munoz i Laurie Holden, nastoletniej Leah Reyes i jej matki. MacDonald tak silnie rozbudował warstwę obyczajową, że część widzów pewnie będzie miała opory przed zaklasyfikowaniem tego obrazu do gatunku horroru. Tym bardziej te osoby, które przywykły do współczesnych hollywoodzkich form straszenia, bo reżyser omawianego filmu ewidentnie wyszedł tutaj z założenia, że najbardziej boimy się tego, czego nie widzimy. Dawniej takie spojrzenie na niniejszy gatunek było przez ogół akceptowalne, ale obecnie duża część publiki uważa, że bez dosłowności nie ma horroru. Jestem więc przekonana, że pojawią się (pewnie liczne) głosy, iż „Pyewacket” jest thrillerem albo dramatem, opinie odmawiające mu przynależności do horroru. Ale ufam, że jakaś część odbiorców „Pyewacket” zajmie inne stanowisko. Nieco inne, bo egzystencji także na płaszczyźnie filmowego dramatu nie sposób nie odnotować, ale na słowo „także” stawiam tutaj szczególny nacisk. Bo „Pyewacket” porusza się też w ramach konwencji horroru. Tyle tylko, że przez większość czasu twórcy nie zaznaczają jego obecności w taki sposób, jak zwykł to czynić choćby dużo bardziej znany James Wan. Przeprowadzka do nowego domu, do drewnianej nieruchomości w bezpośredniej bliskości mrocznego lasu oraz zainteresowania głównej bohaterki, licealistki Leah Reyes i jej zaprzyjaźnionych rówieśników, powinny zasygnalizować każdemu wielbicielowi gatunku przynależność „Pyewacket” do gatunku horroru. Ale forma, jaką MacDonald i jego ekipa zdecydowali się obrać co poniektórych prawdopodobnie szybko zawróci z tej ścieżki. Bo „Pyewacket” to obraz bazujący głównie na tajemniczości, na sygnalizowaniu nadnaturalnego zagrożenia i długim pozostawianiu go jedynie w gestii wyobraźni widza. Hałasy rozlegające się nocą w nowym domu Leah i jej owdowiałej matki i wiara nastolatki w skuteczność rytuału odprawionego przez nią niedługo po przeprowadzce przez jakiś czas są jedynymi nawiązaniami do horroru nastrojowego o nadprzyrodzonej istocie. Adam MacDonald nie daje nam jednak pewności – snuje swoją opowieść w taki sposób, żeby odbiorca cały czas brał pod uwagę też inną ewentualność, żeby interpretował obserwowane wydarzenia na dwa sposoby. Dopuszczamy więc możliwość przywołania przez Leah ducha chowańca dawno zmarłej wiedźmy albo jej samej, ale jednocześnie mamy na uwadze to, że dziewczyna mogła jedynie ulec sile sugestii, że jej wiara w skuteczność okultystycznych obrzędów jest tak silna, że powoli zatraca poczucie rzeczywistości. Z czasem jednak MacDonald wrzuca do tego garnca składniki, które mogą zmusić nas do odrzucenia jednej z tych perspektyw, do obrania tylko jednej interpretacji UWAGA SPOILER i tak aż do finału, który może, ale nie musi, zmienić postać rzeczy (moim zdaniem jej nie zmienia, ja pozostałam przy opcji nadprzyrodzonej, ale to już zależy od indywidualnego spojrzenia na wcześniejsze wydarzenia). Mnie już dużo wcześniej udało się przewidzieć taki obrót spraw i prawdę powiedziawszy marzyłam o tym, żeby właśnie tak to sfinalizowano. Bo choć zaskoczenia nie było to dostałam przynajmniej najbardziej tragiczne zamknięcie, jakie dla tej opowieści potrafiłam sobie wyobrazić. Bałam się happy endu, którego ku mojemu niezmiernemu zadowoleniu nie dostałam KONIEC SPOILERA.

Jak już nadmieniłam Adam MacDonald w scenariuszu „Pyewacketa” przybliża dramat dwóch kobiet, matki i córki, które niedawno straciły ukochanego męża i ojca. Każda z nich próbuje sobie z tym poradzić na swój sposób – Leah szuka ukojenia w towarzystwie swoich przyjaciół, z którymi dzieli zamiłowanie do okultyzmu i mocnego brzmienia, jej matka tymczasem topi smutki w alkoholu i wylewa tony łez w czterech ścianach ich domu. Zdarza jej się wyładowywać swoją złość na córce, która też nie zawsze pozostaje jej dłużna. Pomiędzy tymi aktorkami aż iskrzy, Munoz i Holden idealnie wchodziły w burzliwe interakcje, przetykane okresami względnego spokoju, („zawieszeniem broni”), podczas których przede wszystkim matka starała się na powrót zbliżyć do swojego dziecka, a dziewczynę dręczyły wyrzuty sumienia za sprowadzenie na rodzicielkę widma śmierci. „Pyewacket”, jak na standardy współczesnego horroru, jest całkiem mroczny, zwłaszcza wówczas, gdy miejscem akcji jest las pod którym przycupnął nowy dom czołowych bohaterek filmu. Nagie, wysokie drzewa, gruba warstwa liści zalegająca na ziemi (co wskazuje na moją ulubioną porę roku tj. jesień) i metaliczne, ciemne barwy, w których ukazano ten jakże nośny w horrorze krajobraz. Gdybym ja mieszkała w takim miejscu byłabym przeszczęśliwa, ale dla nastolatki, na której taki układ wymusza znaczne ograniczenie kontaktów towarzyski musi to być bardzo bolesne. I MacDonald pokazuje to zagubienie młodej kobiety, alienację nastolatki, przyzwyczajonej do zgoła innego trybu życia. I przeciwną postawę jej matki, upatrującej w takim rozwiązaniu szansy na odbudowanie ich życia niemalże zrujnowanego przez śmierć „głowy rodziny”. Nowy dom, jak pewnie będzie się tego spodziewał każdy widz dobrze zaznajomiony z motywem przeprowadzki w horrorze, przyniesie nie wybawianie, ale jeszcze większe przekleństwo. Być może sprowadzone z zaświatów przez lekkomyślną, działającą pod wpływem emocji nastolatkę. Albo zrodzone tylko w jej umyśle, z wiary w czarną magię, która tak naprawdę nie przynosi takich rezultatów, jakie wyobraża sobie zagubiona dziewczyna. W środkowej partii „Pyewacket” MacDonald trochę się zagapił. To znaczy miałam wówczas nieodparte wrażenie, że nie zbilansował środków ciężkości, czas który powinien wykorzystać na znaczne podsycenie napięcia, poziomem dramaturgii niemalże przyrównał do wstępnej części mającej charakter poznawczy. Nie do końca, bo jednak zagadkowe przeżycia Janice i czarna człekokształtna postać pojawiająca się w pokoju Leah (to akurat prezentowało się doprawdy zabawnie) miały nieco ożywić tę historię. Ale napięcie rodziło we mnie głównie udzielające mi się przekonanie Leah, że sprowadziła widmo śmierci na swoją własną matkę, ale od momentu rytuału, aż do dynamicznej końcówki (w której wreszcie dostajemy upiornie się prezentującą postać) zdarzało mi się mocno niecierpliwić. Nie dlatego, że nie popisywano się wówczas efektami specjalnymi i nie serwowano mi jakże popularnych we obecnych czasach jump scenek (to przyjęłam z dużym zadowoleniem) tylko z powodu częstego wytracania emocjonalnego pędu. W moim odczuciu napięcie nierzadko spadało niemalże do zera, w warstwę psychologiczną wkradał się zwykły marazm, tak jakby MacDonaldowi brakowało pomysłu na rozwinięcie tej opowieści. Impulsy, które wynosiły emocje na wyższy poziom były, ale brakowało mi konsekwentnego trzymania się tego poletka. Choć zestawiając ten obraz z wieloma hollywoodzkimi straszakami z ostatnich lat i tak muszę oddać mu wyższość w sferze budowania emocjonalnego napięcia, atmosfery niezdefiniowanego zagrożenia i przede wszystkim wiarygodnych, ciekawych postaci pierwszoplanowych.

Nie ma czym się zachwycać, ale już dawno przestałam tego oczekiwać od współczesnych horrorów (dzięki czemu czasem spotykają mnie niespodzianki). Wystarczy mi, jak nie nudzę i nie irytuję się zanadto. Jak w miarę bezboleśnie mogę przebrnąć przez daną opowieść. Ta mieszkanka horroru i dramatu wielkich cierpień mi nie dostarczyła. Potrafiła wzbudzić zainteresowanie i wykrzesać trochę napięcia, nie sprawiała, że z niecierpliwością wyczekiwałam napisów końcowych, a gdy je zobaczyłam nie ogarnęło mnie poczucie zmarnotrawienia czasu. Jeśli ktoś nie oczekuje od horroru licznych spektakularnych efektów specjalnych, daleko idącej oryginalności i multum jump scenek, a na dodatek wprost przepada za motywem okultyzmu, czarnej magii, wiedźm, chowańców, to według mnie może śmiało dać szansę temu przedsięwzięciu Adama MacDonalda. Moim zdaniem „Pyewacket” lekko wybija się ponad średnią, aczkolwiek mam przeczucie, że szczegóły szybko wyparują z mojej pamięci, że niedługo ten obraz zleje się w moich wspomnieniach z niektórymi innymi straszakami powstałymi w XXI wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz