piątek, 13 kwietnia 2018

„Rój” (1978)

Położona w Teksasie baza rakietowa zostaje zaatakowana przez rój afrykańskich pszczół. Większość żołnierzy przebywających wówczas na jej terenie umiera na skutek użądleń jeszcze przed dotarciem pomocy pod wodzą generała Slatera. Jego ludzie znajdują w bazie intruza, niejakiego Brada Crane'a, który utrzymuje, że jest entomologiem i prosi o zweryfikowanie jego tożsamości u jednego z doradców prezydenta Stanów Zjednoczonych. Głowa państwa przekazuje mu dowództwo nad całą operacją ku niezadowoleniu generała Slatera. Crane jest przekonany, że grozi im inwazja zmutowanych pszczół afrykańskich. Sprowadza więc do bazy znajomych naukowców, których zadaniem jest stworzenie środka, który unicestwi problematyczny gatunek owadów i antidotum na ich jad. Nieopodal bazy rakietowej, z której Crane zrobił ich siedzibę leży miasteczko Marysville, pierwsze większe skupisko ludzkie na drodze agresywnego roju.

Scenariusz „Roju” autorstwa Stirlinga Silliphanta, animal attacku w reżyserii Irwina Allena, powstał w oparciu o powieść z 1974 roku napisaną przez Arthura Herzoga III. Budżet filmu oszacowano na dwadzieścia jeden milionów dolarów lub jedenaście i pół miliona dolarów, bo i takie szacunki można znaleźć. Nominowany do Oscara za kostiumy obraz Allena poniósł finansową porażkę i zebrał głównie negatywne recenzje od krytyków. John Wilson, współzałożyciel Złotych Malin, umieścił „Rój” na liście stu najgorszych filmów w historii kina w swojej książce „The Official Razzie Movie Guide: Enjoying the Best of Hollywood's Worst”. „The Sunday Times” i „Time Out” także nie szczędziły krytyki pod adresem tego dokonania Allena, który z kolei żałował, że przeznaczył na niego tak dużo pieniędzy. Zdarzyło mu się jednak nazwać go najbardziej przerażającym filmem, jaki kiedykolwiek powstał. Chociaż z drugiej strony mógł mieć wówczas na myśli niepokój, w jaki wprawił jego samego skrajnie negatywny odzew krytyki i dużej części zwykłych odbiorców:)

„Rój” nieżyjącego już Irwina Allena to jeden z filmów mojego dzieciństwa. W tamtym okresie był dosyć często pokazywany w telewizji – pamiętam, że przed laty obejrzałam go kilkukrotnie, ale nie mam zielonego pojęcia, z którą wersją się wówczas stykałam. Bo powstały dwie. Jedna liczy sobie 116 minut, a druga trwa 155 minut i właśnie to rozszerzone wydanie trafiło w moje ręce w bieżącym okresie życia. W pamięci ostało mi się tylko kilka charakterystycznych scen i oczywiście wrażenie obcowania z naprawdę niezłym kinem. Nie pamiętałam jednak długości seansów „Roju” za dzieciaka, a po odświeżeniu sobie tej pozycji nadal nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy wszystkie sekwencje zawarte w rozszerzonej wersji widziałam już w przeszłości. Ale jedno wiem na pewno: po raz kolejny zupełnie nie zgadzam się ze zdaniem krytyków i dużej części zwykłych odbiorców filmu, po raz enty nie potrafię pojąć tak skrajnie negatywnego nastawienia do efektu pracy twórczej. Możliwe, że w jakimś stopniu przemawia przeze mnie sentyment – sympatia do „Roju” jaka narodziła się we mnie w dzieciństwie może oczywiście mieć jakiś wpływ na moje obecne zapatrywania na ten obraz, ale „klapek na oczy z całą pewnością mi nie nałożyła”. Bo kilka felerów dostrzegłam, nie byłam kompletnie ślepa na wady tej produkcji, z których jedna wydaje mi się dosyć istotna. Znalazłam kilka recenzji wskazujących na wyższość krótszej wersji „Roju” nad tą rozszerzoną. Tej drugiej zarzuca się przede wszystkim obecność niepotrzebnych scen, zbytnie przeciąganie rzeczy nieistotnych, a wręcz nudnawych. Jako że nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czy kiedyś widziałam 116-minutowe wydanie nie mogę z absolutną pewnością stwierdzić, że jest ona lepsza od tej 155-minutowej, ale jestem w stanie wziąć to na wiarę. Bo podczas projekcji wersji rozszerzonej co jakiś czas ogarniała mnie pewność, że wycięcie albo skrócenie danej sekwencji przysłużyłoby się temu obrazowi. I nie chodzi mi tutaj o scenki z udziałem śmiercionośnych pszczół, ani tym bardziej o halucynacje niektórych użądlonych jednostek (to doskonale pamiętałam z dzieciństwa) tylko o szczegółowe portrety pracy wojskowych i naukowców oraz o historię dyrektorki szkoły podstawowej w Marysville adorowanej przez dwóch jegomościów. Coś mi świta, ale pewna nie jest, że to drugie widziałam już w dzieciństwie, co mogłoby wskazywać albo na to, że oglądałam już tę dłuższą wersję, albo na to, że owa romantyczno-dowcipna opowieść znajduje się też w 116-minutowym wydaniu „Roju”. Te (jak je odbierałam) przystanki drastycznie obniżały napięcie emocjonalne, atmosfera zaszczucia, wręcz namacalnego niebezpieczeństwa tak znakomicie wyczuwalna w pozostałych partiach, ulegała wówczas znacznemu rozproszeniu, ostawały się tylko słabiutkie alarmistyczne sygnały. Nieustająca świadomość obecności zmutowanych pszczół afrykańskich w pobliżu skupisk ludzkich nie wystarczała do podtrzymywania we mnie dużego zainteresowania, nie odsuwała znużenia. Ale na szczęście tych z mojego punktu widzenia nudnawych wstawek nie było znowu tak dużo. Lwia część „Roju” upłynęła mi pod znakiem czystej przyjemności, wynikającej głównie z napięcia, w jakim trzymała mnie większość wydarzeń zaprezentowanych na ekranie. Wcześniej być może na kartach powieści Arthura Herzoga III, ale jako że literackiego pierwowzoru jeszcze nie miałam okazji przeczytać nie potrafię rozstrzygnąć w jakim stopniu pokrywa się on z filmem Irwina Allena.

Główna rola przypadła w udziale Michaelowi Caine'owi, a partnerowali mu między innymi Katherine Ross, Richard Widmark i Richard Chamberlain. Mamy więc gwiazdorską obsadę, która to według mnie mogła być główną winowajczynią wygenerowania tak dużych wydatków na „Rój”. Aczkolwiek wybuchy, różnego rodzaju katastrofy (śmigłowców, pociągu) tanie też pewnie nie były. Twórcy efektów specjalnych postawili na realizm, nie posiłkowali się sztucznie się prezentującymi rekwizytami, atrapami i kiczowatymi animacjami. Ogień był prawdziwy, tak samo jak pszczoły widziane na zbliżeniach. Trudno mi tylko rozstrzygnąć, czy ujęcia czarnych chmur będących w istocie rojem śmiercionośnych owadów były zdjęciami prawdziwych stworzeń. Do filmu „zatrudniono” miliony pszczół – kilkaset tysięcy osobników pozbawiono żądeł w celu zapewnienia bezpieczeństwa aktorom podczas scen wymagających ich obecności w bezpośredniej bliskości owadów. Ale na mnie w dzieciństwie największe wrażenie robiły przerośnięte pszczoły zrodzone przez rozgorączkowane umysły małego Paula, chłopca który stracił rodziców w jakże widowiskowej scenie z rojem i kapitan Heleny Anderson, kobiety, którą z głównym bohaterem filmu, entomologiem Bradem Crane'em, połączyło głębsze uczucie. Rzeczone, nawet teraz robiące na mnie niemałe wrażenie, ujęcia to w istocie wielokrotne powiększenia prawdziwych pszczół, owadów, które w normalnej postaci nie budzą we mnie nawet przebłysku niepokoju. Ale widok takich bestii wprawił mnie w lekki dyskomfort – lekki, bo umniejszany świadomością, że w świecie przedstawionym „Roju” są one podane jedynie w formie halucynacji. Filmowe pszczoły w istocie grożące Amerykanom są zmutowane, ale ich rozmiary nie odbiegają od zwyczajowych. Jak się dowiadujemy wystarczą trzy-cztery użądlenia, żeby uśmiercić dorosłego człowieka nieuczulonego na jad, ale na przykładzie Heleny Anderson widzimy też, że już jedno użądlenie owocuje nawracającymi majakami, utratami przytomności i gorączką. Dla dziecka zabójcza może być tylko jedna dawka jadu – jedno użądlenie wystarcza do zabicia nieletniego człowieka. Stirling Silliphant w swoim scenariuszu nie uciekał przed zabijaniem dzieci (żeby nie było: uśmiercał je na kartach swojego dzieła, nie naprawdę), nie bał się również ścierać z powierzchni Ziemi większych skupisk ludzkich, ofiary afrykańskich pszczół mnożyły się w zastraszającym tempie, a naukowcy i żołnierze mogli tylko błądzić jak dzieci we mgle. Ci pierwsi zostali ukazani w nieporównanie lepszym świetle – każde ich posunięcie było dogłębnie przemyślane (choć na ogół nieskuteczne), starali się maksymalnie zminimalizować ryzyko powstania szkód dla naszej planety, gdy tymczasem wojskowi, a konkretniej generał Slater i jego przyboczny, woleli „wylewać dziecko z kąpielą”. „Wytrujmy wrogów” i nic to, że razem z nimi zniszczymy niezwykle przydatne pszczoły miodne i wszelką roślinność. Po co nam plony? Liczy się tylko pokonanie przeciwnika, a o problemach, których przy okazji narobimy będziemy myśleć później. Pewnie wielu widzów uzna to podejście za kompletnie pozbawione logiki, będzie trwało w przekonaniu, że scenarzyści taką taktyką amerykańskich żołnierzy podkopali realizm, ale akurat mnie zawsze cieszy demonizowanie w filmach tych „słoni w składzie porcelany”, jakimi w moich oczach są wszystkie armie świata. W animal attackach żołnierzy często ukazuje się w złym świetle, robi się z nich wręcz imbecyli, narwanych ignorantów, czasami może i popadając w nieprzekonujące skrajności (chociaż jak się pomyśli o Hiroszimie i Nagasaki...), ale akurat w „Roju” niczego takiego nie odnotowałam. Zaznaczam jednak, że jest to całkowicie subiektywne odczucie, biorące się z mojego osobistego nastawienia do każdej armii świata. Za to wychwyciłam trochę patosu. Film Irwina Allena całkiem nieźle wybrnął z próby czasu, nie zestarzał się zbytnio – myszką trącą jedynie sprzęty zgromadzone w bazie, może też stroje aktorów, ale jak już, to w bardzo niewielkim stopniu i nutka patosu wybrzmiewająca w finale. Wcześniejsze przemowy Crane'a na temat pszczół, branie przez niego w obronę tych pożytecznych owadów i wieszczenie apokalipsy przez nie nam gotowanej, napuszczone nie były, ale ta przemowa na koniec... No, cóż, czułam się jakbym słuchała obecnego „miłościwie nam panującego” prezydenta w jednym z jego niezliczonych orędzi.

Dobry animal attack. Tak uważam i nie ma dla mnie absolutnie żadnego znaczenia, że tak zwani znawcy kina, ludzie, ze zdaniem których tak wielu się liczy, obstają przy zgoła innym stanowisku. Oczywiście ten fakt winien być przestrogą dla tych nieznających jeszcze „Roju” Irwina Allena, których zdanie zwykle pokrywa się z ocenami większości krytyków. Oni lepiej zrobią omijając ten film szerokim łukiem, ale pozostali fani animal attacków moim zdaniem spokojnie po ten obraz mogą sięgnąć. Swoje wady ma, ale i tak uważam, że to jeden z lepszych reprezentantów tego nurtu. Nie najlepszych, ale w moich oczach tych plasujących się o dwa oczka powyżej średniej już tak (mowa o wersji rozszerzonej).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz