środa, 4 kwietnia 2018

„Terrifier” (2016)


Dwie zaprzyjaźnione młode kobiety, Tara i Dawn, kończą halloweenowe imprezowanie i przed planowanym powrotem do domu udają się do podrzędnej pizzerii. Zaraz potem do środka wchodzi milczący mężczyzna przebrany za klauna i dźwigający czarny foliowy worek z nieznaną zawartością. Zajmuje stolik nieopodal nich i zaczyna uporczywie wpatrywać się w Tarę. Dziewczęta widziały go już wcześniej i już wtedy tajemniczy jegomość zdążył zaniepokoić Tarę, ale jego zachowanie w pizzerii jest dla niej o wiele bardziej alarmujące. Klaun odprawia pantomimę na użytek młodej kobiety, po czym rusza do toalety. Zaraz potem zostaje wyrzucony przez właściciela pizzerii, a Tara i Dawn wkrótce udają się do samochodu. Zauważają, że jedna opona jest przebita. Tara dzwoni do swojej siostry z prośbą o pomoc, która obiecuje przyjazd we wskazane przez nią miejsce. Nieopodal ich unieruchomionego pojazdu znajduje się stary budynek, do którego Tara w pewnym momencie musi się udać. Żadna z dziewcząt nie zdaje sobie sprawy z tego, że obserwuje je niedawno spotkany klaun, który znajduje przyjemność w zabijaniu ludzi.

W 2011 roku Damien Leone wypuścił dwudziestominutowy filmiki zatytułowany „Terrifier”, którego był między innymi reżyserem i scenarzystą. W 2013 roku ukazał się jego „Cukierek albo psikus”, film stanowiący zbiór nakręconych przez niego shortów firmowany postacią wymyślonego przez Leone klauna Arta, antybohatera jego „Terrifier”. Rzeczony short z 2011 roku został dołączony do zbiorku „Cukierek albo psikus”. W 2015 roku pojawiła się antologia filmowa dystrybuowana jako kontynuacja zbiorku Damiena Leone, a w roku 2016 na Telluride Horror Show Film Festival w Stanach Zjednoczonych odbył się pierwszy pokaz pełnometrażowego filmu z klaunem Artem znanym odbiorcom produkcji „Cukierek albo psikus” lub samego „Terrifier” z 2011 roku. A do szerszego obiegu to najnowsze przedsięwzięcie Damiena Leone trafiło w roku 2018, poczynając od swoich rodzimych Stanów Zjednoczonych.

Kiedy tylko dowiedziałam się o wypuszczeniu pełnometrażowego filmu ze znanym mi już klaunem Artem, którego reżyserem i scenarzystą jest twórca zbiorku krótkich horrorów pt. „Cukierek albo psikus” wiedziałam, że nie mogę tego przegapić. Miałam bowiem powody przypuszczać, że Damien Leone uraczy mnie powieleniem stylistyki tamtego dziełka, tym razem w jednej dłuższej opowieści. Facjata klauna Arta widniejąca na plakacie filmu obiecywała powrót złowieszczego klauna, a znalezione przeze mnie recenzje kilku dotychczasowych odbiorców pełnometrażowego „Terrifier” utwierdziły mnie w tych przekonaniach. Zasiadłam więc przed ekranem w przeświadczeniu, że będę miałam do czynienia z udaną stylizacją na kino z lat 80-tych, że moje oczy będzie pieścić slasher stylizowany na rąbankę z rzeczonej dekady XX wieku, w którym czarnym charakterem będzie klaun, do którego za przeproszeniem Pennywise z nowego „To” moim zdaniem się nie umywa. I ten drugi element istotnie według mnie zdał egzamin, ale z tą stylizacją na kino grozy z minionych lat było o wiele gorzej niż w zbiorze „Cukierek albo psikus” (jego kontynuacji zresztą też). Chociaż nie. To sformułowanie nie jest chyba tak do końca trafne. A więc inaczej: mając w pamięci „Cukierek albo psikus” spodziewałam się stylizacji na horror klasy B, a dostałam coś, co owszem może przypominać slasher z tej dekady XX wieku, ale z dużo niższej półki. Pewnie gdybym poszukała wśród tzw. horrorów klasy Z rzeczonego okresu to pewnie znalazłabym coś podobnego na poziomie realizacji, ale nie potrafię sobie przypomnieć ani jednego tytułu XX-wiecznego slasherowego B-klasowca nakręconego w taki sposób. Tutaj problemem była dla mnie kolorystyka – żywe barwy, tak niewygodnie dla oka skontrastowane, że uwierzyłabym, gdyby mi powiedziano, że „Terrifier” został nakręcony jakimś tańszym modelem telefonu komórkowego i to przez osobę, która pierwszy raz mogła wykazać się w roli operatora. A tymczasem zdjęcia nadzorował George Steuber, człowiek, który pracował już przy kilku produkcjach, w tym przy zbiorku „Cukierek albo psikus”. A przecież to właśnie na klimat rodem z niniejszej produkcji najbardziej liczyłam... Skoro łyżkę dziegciu mam już za sobą to kolej na porcję miodu, czyli na antybohatera, który w moich oczach prezentuje się dużo lepiej niż rozreklamowany nowy Pennywise. Przy klaunie Arcie nie majstrował komputer, Damien Leone i jego ekipa zadowolili się zwykłym kostiumem, ubraniem aktora w cudaczne łaszki, które w połączeniu z jego złowieszczą pantomimą i często zakrwawionymi zębami robią całkiem upiorne wrażenie. Klaun Art jest groteskowy, ale to tego rodzaju groteska, która może budzić niepokój, dużą niepewność – śmieszyć także, ale myślę, że u dużej części widzów będzie to raczej histeryczny śmiech. Do stworzenia bardzo krwawych, jak na slasher, efektów specjalnych też nie zatrudniono speców od komputerowych tworów, tutaj również celowano w fizycznie obecne na planie dodatki, ale moim zdaniem płaszczyźnie gore nie przysłużyło się to tak bardzo jak postaci seryjnego mordercy. Nie wiem, czy było to spowodowane niedostatkami finansowymi, czy miało być celowym zagraniem, nawiązaniem do tego rodzaju kiczu, który według twórców „Terrifier” można odnaleźć w niskobudżetowych rąbankach z dawnych lat, ale faktem jest, że kolor i konsystencja substancji imitującej krew ani razu mnie nie przekonała. Rzadka, różowawa posoka znacznie utrudniała mi docenianie wkładu charakteryzatorów, napisałabym podziwianie realistycznie się prezentujących ran widniejących w ciałach filmowych ofiar, ale wiem jak to brzmi, więc poprzestańmy na docenianiu pracy twórców efektów specjalnych:) Owszem, zgadzam się, że z tą krwią to w latach 80-tych bywało różnie, ale na tę chwilę nie potrafię sobie przypomnieć ani jednego slashera, w którym prezentowałaby się ona aż tak tandetnie, jak w „Terrifier”. I w którym w aż takim stopniu wpływałaby ona na mój odbiór innych drastycznych elementów.
 
W „Terrifier” znajdujemy sporo krwawych ujęć – może nie aż tyle, żeby nie pozostawić wielbicieli kina exploitation z poczuciem niedosytu, ale osoby, które ograniczają się do XXI-wiecznych rąbanek powinny mieć aż nadto ekranowej przemocy. Wielbiciele slasherów, także tych z XX wieku, pewnie również nie będą narzekać na niedobór krwawej makabry. Może na przesyt, ale wydaje mi się, że nie na niedostatek. Właśnie dla mnie, osoby, która wpisuje się w grono długoletnich miłośników slasherów, gore było stanowczo za dużo. W tym podgatunku horroru zazwyczaj nie znajdujemy aż tyle skrajnie drastycznych scen i to w dodatku aż tak przerysowanych. Krew bluzga na prawo i lewo, organy wewnętrzne wylewają się na podłogę w najśmielszej sekwencji z przepiłowaniem kobiety od krocza w górę (a raczej w dół, gdyż nieszczęśnica wisi do góry nogami), czubek mózgu spoziera z głowy ofiary, którą oskalpowano, a jej piersi to krwawiąca papka mięsa, kule posłane z broni palnej pustoszą twarz młodej kobiety i wiele innych równie przerysowanych wstawek, które niestety we mnie mdłości nie wzbudziły. Przez tę przeklętą sztuczną krew! Przez przesadę pewnie też – jak czegoś jest za dużo to z czasem nam to powszednieje, a przynajmniej mnie, niewykluczone więc, że gdyby nawet skorzystano z substancji bardziej przypominającej posokę to przez tą mnogość gore i tak twórcom nie udałoby się ani mnie zniesmaczyć, ani tym bardziej zaszokować. Choć przyznaję im punkcik za odwagę – w obecnych czasach mało jest tak brawurowych filmowców, mam wrażenie, że dzisiaj bardziej ceni się tchórzy, twórców optujących za ugrzecznionymi formami rąbanek. Kolejny plusik daję za ścisłe trzymanie się konwencji filmów slash. Zamknięcie lwiej części akcji na ograniczonej przestrzeni (w tym przypadku w starym budynku w mieście) w halloweenową noc, przez co widok człowieka przebranego za klauna sam w sobie dla nikogo nie jest alarmujący (jego dziwaczne zachowanie już tak) i oczywiście kilka nielogicznych, nieprzemyślanych, być może dyktowanych paniką zachowań pozytywnych bohaterów, z niedobijaniem ogłuszonego mordercy na czele. Tego było najwięcej, ale zastanawiający może być też powrót ściganej kobiety do feralnego budynku zaraz po tym, jak wreszcie udało jej się z niego wydostać oraz niezrozumiała decyzja mężczyzny polegająca na nieczekaniu na wezwaną właśnie pomoc. Mamy też kilka pomniejszych głupotek, których nie ma potrzeby punktować, bo każdy wieloletni fan slasherów już z tych paru przytoczonych przeze mnie przykładów będzie wiedział, że Damien Leone w swoim scenariuszu ukłonił się tej nieakceptowanej przez wielu, ale nie przez fanów filmów slash, materii. UWAGA SPOILER Ucieszyło mnie też zastosowanie zabiegu znanego chociażby z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka, czyli raptowna zmiana pierwszoplanowej bohaterki filmu oraz oczywiście jakże slasherowe zmartwychwstanie klauna Arta w kostnicy KONIEC SPOILERA.

Jakoś „Terrifier” mi się oglądało – ani nie tkwiłam w oparach odbierającej chęć do życia nudy, ani zanadto się nie denerwowałam, ale nie towarzyszyły mi też silne emocje, nie miałam poczucia oglądania czegoś, czego nie można było sobie odpuścić. Uwielbiam XX-wieczne slashery, z najprawdziwszymi wypiekami na twarzy zasiadam do każdego filmu slash powstałego w tamtym okresie i w większości przypadków jestem zadowolona z seansu, często wręcz zachwycona. A tutaj? No, ten obraz Damiena Leone mogłam sobie spokojnie darować, chociaż z drugiej strony jakoś mocno nie żałuję tego wyboru. Jestem jednak przekona, że duża część odbiorców tego filmu spotka się z dużo większym rozczarowaniem niż ja, będzie miała mniej litości dla „Terrifier” niż ja, a zwłaszcza ci, którzy nie przywykli do niskobudżetowych slasherów z dużą ilością krwawej makabry.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz