Emma
mieszka wraz z mężem Alexem oraz ich trzyletnim synem Jamiem na
wyspie Mersea. Zajmują dom, który kobieta odziedziczyła po ojcu.
Ten sam, w którym dorastała i bynajmniej nie była wówczas
szczęśliwa. Jej matka porzuciła rodzinę, gdy Emma miała
trzynaście lat. A kiedy jeszcze jej starsza siostra Theresa się
wyprowadziła, nastolatka została sama ze schorowanym ojcem. Nie
miała przyjaciół do czasu zbliżenia się do swojego nowego
nauczyciela, dwudziestotrzyletniego Luke'a Priestwooda, któremu tak
naprawdę zależało tylko na uwiedzeniu jej. W 2013 roku Emma zabiła
Luke'a, a jego ciało pochowała nieopodal domu na Mersei. Nie
powiedziała o tym mężowi, ale teraz, cztery lata później,
uznaje, że nie ma innego wyjścia, jak wyjawić mu swoją największą
tajemnicę. Niedługo mają przeprowadzić się do Leeds, dom
zostawiając jego nowym nabywcom. Emma z obawy przed tym, że znajdą
oni szczątki zabitego przez nią mężczyzny, postanawia się ich
pozbyć. Grób okazuje się jednak pusty, co może oznaczać, że
Luke przeżył. Albo ktoś przeniósł jego szczątki. Tylko kto?
Emma niczego nie może być już pewna, oprócz tego, że
bezpieczeństwo jej i jej rodziny jest zagrożone.
Irlandka
Caroline Mitchell zanim poświęciła się karierze pisarskiej
pracowała w policji jako detektyw specjalizujący się sprawach
związanych z przemocą domową i poważnymi przestępstwami
seksualnymi. A jako pisarka specjalizuje się w thrillerach – ma na
koncie między innymi poczytną trylogię z detektyw Ruby Preston
oraz trylogię z detektyw Jennifer Knight. Pierwsze wydanie
„Milczącej ofiary” ukazało się w 2018 roku . Powieść jest
jedną z laureatek Readers' Favorite Award (najlepszy thriller
psychologiczny), a niedługo po premierze wskoczyła na pierwsze
miejsce amerykańskiego, brytyjskiego i australijskiego Amazona.
Trzy
perspektywy i trzy okresy (ze znaczną przewagą dwóch). Mroczna
tajemnica i zaciskająca się sieć podejrzeń. Traumatyczne
dzieciństwo na malowniczej wyspie i powoli, acz konsekwentnie
rozpadające się, do niedawna szczęśliwe, małżeństwo,
niewiedzące jak poradzić sobie z nieoczekiwanymi trudnościami
pojawiającymi się na ich życiowej drodze. Problemami dosyć
niecodziennymi, bo związanymi z martwym ciałem, którego nie ma.
Caroline Mitchell wychodzi w „Milczącej ofierze” z prostego
pomysłu, który wzbudza potężną ciekawość. Ciekawość
nieustannie dopraszającą się zaspokojenia. Lektura tej książki
przypomina drapanie swędzącego miejsca na ciele – im zaciekłej
się drapiemy, tym bardziej swędzi. Błędne koło, z którego w
przypadku tej powieści absolutnie nie chciało mi się wychodzić.
Im bardziej Mitchell rozbudowywała sieć kłamstw i półprawd, im
więcej wątpliwości wprowadzała, tym chętniej za nią podążałam.
Autorka wodziła mnie za nos i ewidentnie sprawiało jej to ogromną
przyjemność. Mnie również. „Milcząca ofiara” to moje
pierwsze spotkanie z twórczością tej irlandzkiej pisarki (pierwsza
jej powieść wydana w Polsce, ale nie pierwsza, która wyszła spod
jej pióra), nie jestem więc w stanie powiedzieć, czy we wszystkim
swoich historiach kładzie duży nacisk na dezorientowanie odbiorców.
Nacisk porównywalny do tego z „Milczącej ofiary”. Podejrzewam,
że doświadczenie w pracy policyjnej bardzo jej się przydaje –
nie wiem jak z innymi jej utworami, bo z jakiegoś kompletnie
niezrozumiałego dla mnie powodu nie ukazały się w Polsce (mam
nadzieję, że ten błąd szybko zostanie naprawiony), ale w
omawianym thrillerze psychologicznym bez wątpienia korzystała z
technik manipulacyjnych, których najprawdopodobniej nauczyła się w
poprzednim zawodzie. „Milczącą ofiarę” Mitchell skonstruowała
w sposób, który aktualnie jest w modzie. Przeplatanie różnych
perspektyw i okresów z życia (anty)bohaterów ostatnimi czasy jest
bardzo powszechne i nic nie wskazuje na to, by ten trend wkrótce
miał się skończyć. Wręcz przeciwnie: coraz więcej czytelników
przekonuje się do takiej narracji. A są i tacy, którzy traktują
to jako największą zachętę, a więc i tej książki pewnie sobie
nie odpuszczą. Jeśli już jej nie przeczytali. Moim zdaniem zrobić
to powinni wszyscy fani literackich thrillerów psychologicznych, z
tymi zazwyczaj celującymi w tradycyjną narrację włącznie. Bo w
mojej ocenie konstrukcja „Milczącej ofiary” nie wzięła się z
pragnienia podążania za aktualnie panującą modą, dostosowania
się do bieżących trendów. Nie jest to eksperymentowanie dla
samego eksperymentowania, bo akurat ta historia aż prosiła się o
właśnie taką formę, jaką przytomnie obrała ta irlandzka
autorka. Nie licząc epilogu w omawianej powieści umowna
teraźniejszość, czyli rok 2017 przeplata się z latami 2002-2003,
ale mamy też, jeśli mnie pamięć nie myli, dwa wskoki w rok 2013,
w którym to doszło do zbrodni, która dopiero cztery lata później
ujrzy światło dzienne. Dopiero w 2017 roku zabójczyni zdecyduje
się podzielić swoim sekretem z jedną osobą. Ze swoim mężem, w
którym zawsze miała oparcie. Punkt widzenia Emmy spotykamy we
wszystkich przedziałach czasowych. Perspektywa Alexa natomiast
pojawia się tylko w teraźniejszości, a perspektywa Luke'a
wyłącznie w przeszłości. A więc wydaje się, że Emma jest tą
osobą, która posiada największą wiedzę, a więc może powiedzieć
nam najwięcej. Problem tylko w tym, że nie wiemy, czy można na
niej polegać. Nie wygląda na osobę godną zaufania, chociaż bez
wątpienia jest postacią, której nie sposób nie współczuć.
Doprawdy interesujący przypadek – współczujemy, ale nie ufamy. A
przynajmniej ufać nie powinniśmy. A może jednak...
Caroline
Mitchell w „Milczącej ofierze” nie zwleka z rozpędzeniem akcji,
nie każe nam brnąć przez długi wstęp, w którym absolutnie nic
ciekawego się nie dzieje. Nie, autorka rusza z kopyta już na
początku tomu. I nie chodzi mi tutaj tylko o prolog, bo te rządzą
się takimi prawami (w pewnym sensie wrzucają nas w sam środek
akcji), tylko o pierwsze rozdziały „Milczącej ofiary”. Już
wtedy zderza się nas z frapującą i do pewnego stopnia niepokojącą
zagadką, z sytuacją, która uczula nas na nie jedno, a kilka
potencjalnych zagrożeń. Czy Emma naprawdę zabiła Luke'a, czy
tylko to sobie uroiła? A może Luke po prostu przeżył, może
wyszedł cało z ataku przeprowadzonego przez Emmę i postanowił nie
zgłaszać tego policji i nie uświadamiać swojej oprawczyni, że
żyje. Albo ktoś zabrał jego szczątki; ktoś, kto ma swoje powody,
by nie zgłaszać zabójstwa popełnionego przez Emmę w 2013 roku.
Mitchell właściwie nie pozwala nam odrzucić żadnej z tych
możliwości. Nie od razu. Przez dosyć długi czas robi wszystko
byśmy nie zapomnieli o żadnej z tych ewentualnych wersji wydarzeń.
Ilekroć wydaje nam się, że wreszcie wprowadziła nas na właściwą
ścieżkę, że już wszystko się rozjaśnia, nabiera klarowności,
autorka robi gwałtowny zwrot w którymś z dwóch pozostałych
kierunków. A czasami wręcz przenosi nas do punktu wyjścia, do
momentu, w których oto stoimy przed rozwidleniem, przodem do trzech
ścieżek, nie mogąc się zdecydować na żadną z nich. Nie mając
bladego pojęcia, którą powinno się teraz wybrać i czy w ogóle
jest sens to robić, skoro za chwilę pewnie i tak będziemy musieli
się wycofać. Ja sens w tym widziałam, bo ileż przyjemności
czerpałam z eksplorowania wszystkich tych dróg. Albo raczej z
błądzenia po omacku, topienia się w tej gęstej mgle spowijającej
każdą z tych ścieżek, w nurzaniu się w coraz to większych
kłamstwach i coraz mniej przewidywalnych postawach bohaterów. Albo
antybohaterów, bo naprawdę ciężko było mi to rozsądzić. Emma i
Luke od początku wzbudzali we mnie najwięcej podejrzeń, ich
zachowanie było najbardziej alarmujące, ale w pewnym momencie i
Alex zaczął tracić moje zaufanie. Jako że miałam wiele
współczucia dla Emmy, nie potrafiłam patrzeć przychylnym okiem na
poczynania jej męża. Pomimo tego, że podzielałam jego narastającą
nieufność względem Emmy. Tak jak on brałam pod uwagę to, że to
ta kobieta może stanowić źródło zagrożenia, że choroba
psychiczna, która ją dopadła wkrótce na powrót wepchnie ją na
ścieżkę zbrodni. Na powrót, bo cztery lata wcześniej mogła się
już dopuścić jednego zabójstwa. Mogła, ale to nie znaczy, że na
pewno to zrobiła. Caroline Mitchell na kartach „Milczącej ofiary”
przedstawia bardzo szczegółową analizę psychiki kobiety, która
nie miała lekkiego dzieciństwa. Kobiety wciąż rozpamiętującej
piekło, jakie zgotowała jej jej własna matka, samotność, która
praktycznie zżerała ją środka i która to w końcu pchnęła ją
w ramiona Luke'a, przystojnego nauczyciela, który uwodził wybrane
nastolatki, rozkochiwał je w sobie tylko po to, by zaciągnąć je
do łóżka. Czytając to nie ma się absolutnie żadnych
wątpliwości, że Caroline Mitchell ma w sobie ogromne pokłady
empatii dla ofiar przemocy seksualnej, że rozumie ich ból i
poczucie niesprawiedliwości, które często im towarzyszy. Zdaje
sobie sprawę ze słabości systemu prawnego, wie, że ofiary
przestępców seksualnych często zostają zupełnie same ze swoimi
problemami, a i zdarza się, że to one są uważane za oprawców.
Czy w takim razie Mitchell pochwala czyn, którego w 2013 roku być
może dopuściła się jej bohaterka? Czy usprawiedliwia ewentualne
morderstwo popełnione przez Emmę? Czy wybiela tę postać, dlatego
że uważa, że na to zasługuje, czy może to wyrafinowany fortel?
Czy współczucie do Emmy ma odwracać naszą uwagę od prawdy? Bo
Luke może być ofiarą. Tak, ten podły podrywacz, a właściwie to
przestępca seksualny, mógł trafić na potwora okrutniejszego od
siebie. Albo to on go stworzył. To on mógł zamienić niewinne
dziewczę w krwiożerczą bestię, która wydaje się być gotowa na
wszystko by chronić swoją rodzinę. Bo nie zauważa, że to ona im
zagraża... Dużo tych „może”, prawda? Ale właśnie taka jest
„Milcząca ofiara”. Niczego nie można tutaj brać za pewnik –
z wyjątkiem tego, że Caroline Mitchell operuje dojrzałym,
nastawionym na najdrobniejsze szczegóły, poruszającym wyobraźnię
stylem – co nie znaczy, że tej irlandzkiej pisarce ani razu nie
powinęła się tutaj noga. Udało mi się wyprzedzić autorkę. W
końcu sama sobie to wszystko poskładałam. Ale jako że zajęło mi
to sporo czasu (odkrycia całej prawdy dokonałam w sumie niedługo
przed wyjawieniem jej przez Mitchell) absolutnie nie mogę nazwać
„Milczącej ofiary” powieścią na wskroś przewidywalną,
niemającą dla mnie żadnych tajemnic, bo te oplatały mnie przez
zdecydowaną większość lektury.
„Milcząca
ofiara” irlandzkiej pisarki Caroline Mitchell to według mnie
pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika literackich thrillerów
psychologicznych. Powieść, którą czyta się jednym tchem, w
nieustannie narastającym poczuciu zbliżającego się nieszczęścia,
źródła którego wielu czytelników pewnie przynajmniej przez jakiś
czas nie będzie potrafiło z pełną stanowczością wskazać.
Niebezpieczeństwo zdaje się nadchodzić zewsząd, atak może
nastąpić z dosłownie każdej strony albo wręcz ze wszystkich
naraz. Każda z występujących w tej powieści postaci może okazać
się tą złą, ale i każdy podejrzany może okazać się bezbronną
ofiarą jakiegoś mocno zaburzonego osobnika bądź osobników.
Wierzcie mi ta książka wzbudza naprawdę silne emocje, mocno
angażuje już od pierwszych stron, właściwie to wciąga bez reszty
w doprawdy mroczny świat zbrodni (zabójstwa), do której
niekoniecznie doszło...
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Strasznie kusi mnie ta książka.
OdpowiedzUsuńHmm, pokusie czasem warto się poddać:)
Usuń