niedziela, 17 marca 2019

„Nie bój się ciemności” (1973)

Sally i Alex Farnham niedawno wprowadzili się do domu, który kobieta odziedziczyła po swojej zmarłej babci. Udało im się już przeprowadzić część prac remontowych, ale sporo jeszcze przed nimi. Sally od jakiegoś czasu intryguje zamknięty pokój, którego teraz wreszcie może otworzyć. W środku znajduje zamurowany kominek, którego chce przywrócić do stanu używalności. O pomoc prosi pana Harrisa, stolarza, który wcześniej pracował dla jej dziadków, a teraz wykonuje drobne prace dla niej i jej męża. Mężczyzna jednak stanowczo odmawia, dając jej jednocześnie jasno do zrozumienia, że dla własnego bezpieczeństwa powinna zrezygnować z tego planu. Po jego wyjściu Sally postanawia sama usunąć cegły. Nie zajmuje jej to wiele czasu, ale okazuje się, że to nie wystarczy, by móc korzystać z kominka. Wraz z mężem dochodzi do wniosku, że lepiej go zostawić, bo czyszczenie byłoby zbyt drogie i czasochłonne. Wkrótce Sally nabiera pewności, że w domu są jacyś intruzi starający się ją skrzywdzić.

Horror nastrojowy „Nie bój się ciemności” w reżyserii nieżyjącego już Johna Newlanda, powstał w oparciu o scenariusz Nigela McKeanda, którego natchnął kominek z jego ówczesnego domu. Realizacja filmu trwała trochę ponad dwa tygodnie, a pierwsza emisja odbyła się w październiku 1973 roku na kanale ABC. W 2010 roku ukazał się remake „Nie bój się ciemności” w reżyserii Troya Nixeya i na podstawie scenariusza Matthew Robbinsa oraz Guillermo del Toro. Ten ostatni w jednym z wywiadów zdradził, że w dzieciństwie oryginał wywarł na nim ogromne wrażenie. Wraz z braćmi zabawiali się udawaniem istot z „Nie bój się ciemności” - chodzili po domu nawołując Sally. Z istot tych nie był natomiast zadowolony Nigel McKeand, który to twierdził, że w jego wersji były one większe, szybsze i bardziej demoniczne.

„Nie bój się ciemności” Johna Newlanda zaczyna się jak klasyczna ghost story – dowiadujemy się, że małżeństwo Farnhamów niedawno wprowadziło się do XIX-wiecznego domu skrywającego jakąś mroczną tajemnicę. Już wówczas nie ma się żadnych wątpliwości, że niebezpieczeństwo tkwi w kominku, który to przed laty został zamurowany przez mężczyznę o nazwisku Harris, pracującego obecnie dla Farnhamów. Film trwa siedemdziesiąt parę minut, a więc wszystko rozgrywa się stosunkowo szybko – nie ma czasu na długie wprowadzenie, powolne budowanie atmosfery tajemniczości wypływającej ze starego kominka znajdującego się w domu odziedziczonym przez Sally Farnham po babci. Główna bohaterka „Nie bój się ciemności” już na wstępie nieświadomie uwalnia zło gnieżdżące się w kominku. My, widzowie, nie mamy żadnych wątpliwości, że pozbywając się cegieł sprowadziła na siebie i być może innych ogromne niebezpieczeństwo, że, jak to zwykle w horrorach bywa, nie należało ignorować ostrzeżeń, bez względu na to jak wariacko one brzmiały. Do motywu przeprowadzki do nowego domu (a ściślej urządzania się w nowym lokum) szybko więc dołącza kolejny dobrze znany miłośnikom gatunku motyw przestrzegania bohaterów przed jakimś niebezpieczeństwem przez, w tym przypadku starszego człowieka, stolarza nazwiskiem Harris. Zaskakujące dla żadnego, choćby tylko średnio zaznajomionego z gatunkiem, odbiorcy „Nie bój się ciemności”, nie powinno być też to, że Sally nie bierze sobie do serca przestróg pana Harrisa. I w sumie trudno się jej dziwić, bo czy ktokolwiek z nas uwierzyłby w to, że w kominku żyje coś, czego dla swojego własnego bezpieczeństwa lepiej nie uwalniać? Stolarz nie mówi co tam jest, ale Sally z jego słów wnioskuje, że chodzi mu duchy jej przodków, w które oczywiście, tak samo jak jej mąż, zwyczajnie nie wierzy. Też bym nie wierzyła, ale to w realu – wstępne sceny „Nie bój się ciemności” śledziłam w przekonaniu, że nie słuchając Harrisa, Sally popełnia ogromny błąd. Błąd, który byłam tego pewna (i każdy, kto sięgnie po omawiany film od początku będzie tak myślał), sprawi, że nie będzie już mogła czuć się bezpiecznie we własnym domu. Podczas gdy ona będzie zmagać się z narastającym poczuciem zagrożenia, jej męża Alexa będzie zaprzątać głównie praca. Mężczyzna wkrótce może zostać wspólnikiem w firmie, w której od lat ciężko pracuje. Musi tylko jeszcze tej jeden raz się wykazać, wykorzystać szansę, którą właśnie dostał, a która wiąże się z koniecznością wyjazdu z miasta na dwa dni. Wcześniej jednak on i jego żona wydają kameralne przyjęcie, na które został zaproszony między innymi szef Alexa. Farnhamowi bardzo zależy na tym, by wszystko przebiegło gładko. Wszystkimi przygotowaniami ma zająć się jego żona, która to chętnie bierze na siebie to zadanie. W „Nie bój się ciemności” mamy tradycyjny podział ról w małżeństwie – mężczyzna pracuje, a kobieta zajmuje się domem – co nie jest niczym nadzwyczajnym, jeśli weźmie się pod uwagę wiek rzeczonej produkcji. Niektórzy odbiorcy filmu Johna Newlanda dopatrzyli się w niej wręcz ech lęku ówczesnego społeczeństwa przed zmianami, jakie już wówczas zachodziły w Stanach Zjednoczonych, obaw przed zmianą roli kobiety w małżeństwie. Ja takiego podtekstu w „Nie bój się ciemności” nie dostrzegłam (co nie znaczy, że go nie ma) – odnotowałam za to, bo i ciężko tego nie zauważyć, że Sally ma coraz mniej zrozumienia dla pracoholizmu męża. Marzy o tym, by Alex więcej czasu spędzał w domu, żeby poświęcał jej więcej uwagi, co według niego nastąpi gdy zostanie wspólnikiem. Mężczyzna przekonuje ją, że wówczas nie będzie już musiał tyle czasu spędzać poza domem. To działa na Sally mobilizująco – wie, że od wydawanego przez nich przyjęcia wiele zależy, że jeśli chce zmienić swoje życie na lepsze musi się postarać. Okazuje się jednak, że przed Farnhamami stoi jeszcze jedno nieporównanie większe wyzwanie, próba, w której stawką jest życie Sally.

Nie dziwi mnie rozczarowanie scenarzysty „Nie bój się ciemności”, Nigela McKeanda, na widok zagrożenia, które wylazło z kominka. Istoty niechcący uwolnione przez Sally niektórym kojarzą się z meenlockami, postaciami z gier RPG, ja natomiast patrząc na nie myślałam o gnomach. W każdym razie czymś w ten deseń. Nie mogę zrozumieć, dlaczego zdecydowano się na coś takiego, dlaczego nie pchnięto fabuły w bardziej tradycyjnym kierunku. „Nie bój się ciemności” w moich oczach jest bowiem kolejnym dowodem na to, że silenie się na oryginalność (ewentualnie coś mniej powszechnego) zazwyczaj przynosi więcej szkody niż pożytku. Gdy pomyślę jak, może niekoniecznie wspaniale, ale przynajmniej dobrze by się ten film prezentował, gdyby postawiono na jedno z najbardziej wyeksploatowanych zagrożeń w kinie grozy, to ogarnia mnie wściekłość. Myślę oczywiście o duchach wrogo nastawionych do osób żyjących, do nowych właścicieli leciwego domostwa, w którym to te pierwsze gnieździłyby się od dawien dawna. Od momentu gdy po raz pierwszy zobaczyłam te pokurcze, nie mogłam się nadziwić postawie Sally. Dlaczego ta dorosła kobieta tak bardzo bała się tak małych istot? Mnie momentami zmuszały do śmiechu (sekwencja z wieszakiem i pułapką zastawioną u szczytu schodów), ale najczęściej czułam zażenowanie, zupełnie jakbym to ja odpowiadała za stworzenie czegoś tak strasznie tandetnego. Chociaż z drugiej strony z remake'u pamiętam coś jeszcze gorszego... W każdym razie najbardziej szkoda mi było tego magicznego klimatu, w budowaniu którego ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Billy'ego Goldenberga odgrywała nie mniej ważną rolę niż zdjęcia autorstwa Andrew Jacksona. Obraz co prawda miejscami był zbyt ciemny (tak bardzo, że prawie nic nie było widać), ale przez zdecydowaną większość czasu mogłam sycić oczy takimi zdjęciami, które w latach 70-tych XX wieku były na porządku dziennym, takimi, których we współczesnym kinie, niestety, ze świecą można szukać (teraz w modzie jest przede wszystkim plastik). Jest mglisto, ponuro, posępnie, nawet w pełnym świetle dziennym, dlatego że zdjęcia są wyblakłe: wyglądają trochę tak jak stare fotografie, często przeglądane przez sentymentalne dusze. Och, jak ja uwielbiam tę magię starego kina grozy – tę, którą „Nie bój się ciemności” również tchnie, aczkolwiek nie z aż taką siłą, do jakiej przyzwyczaiło mnie kino grozy z lat 70-tych i 80-tych. A wszystko przez te cudaczne stworki hasające po wybudowanym w XIX wieku domostwie zajmowanym obecnie (tj. w okresie, w którym osadzono tę opowieść) przez małżeństwo Farnhamów. Jim Hutton według mnie dużo lepiej odnalazł się w roli Alexa niż Kim Darby w postaci Sally. W grze tej ostatniej raz boleśnie brakowało mi emocji (marmurowe oblicze nieadekwatne do sytuacji), a innymi razy wpadała w tak denerwującą egzaltację, że aż tęskniło się za tą jej daleko idącą powściągliwością w ukazywaniu jakichkolwiek uczuć. W największą przesadę Sally wpada podczas przyjęcia, które ona i mąż wydają we własnym, nie do końca jeszcze wyremontowanym domu. Doprawdy niezapomniany widok – tak groteskowy, tak rażąco sztuczny, że na pewno szybko nie uda mi się wyrzucić go z pamięci. Tak samo jak tych kiczowatych stworków, którym to Sally, nie wiedzieć czemu, wzdragała się stawić czoła, których tak bardzo się obawiała. Bo wydaje mi się, że pozbycie się tychże byłoby łatwiejsze niż pozbycie się szczura, który zadomowił się w domu. Tak, szczury są zdecydowanie sprytniejsze... i słodkie, czego na pewno nie mogę powiedzieć o potworkach z „Nie bój się ciemności”. Lęku ani wstrętu nie budzą, demonicznie się nie prezentują, nie mamy tutaj do czynienia z tego typu szkaradami, które wydają się wyrastać z najgorszych koszmarów sennych. Nie są śliczne owszem, ale nie jest to takie szkaradzieństwo, które doskonale pasuje do pełnokrwistego horroru. Moim zdaniem stworki te lepiej by się sprawdziły w jakimś horrorze komediowym albo filmie fantasy skierowanym głównie do młodszych widzów. Bo na ten obraz moim zdaniem zadziałały szkodząco, chociaż nie w aż takim stopniu, żebym nie czerpała absolutnie żadnej przyjemności z atmosfery panującej w domu Farnhamów (gdzie zamknięto większą część tej historii) i poza nim, włącznie ze scenami kręconymi w słoneczne dni. A finał nawet mnie zaskoczył. Z lekka, ale zawsze. UWAGA SPOILER Bo po tak ugrzecznionym horrorze, po filmie grozy kręconym dla telewizji spodziewałam się mdłego happy endu, a tutaj proszę: mamy zgubę. I to nie byle kogo, bo pierwszoplanowej bohaterki KONIEC SPOILERA.

Oryginał czy remake? Oto jest pytanie, co? Powiem tak: na żadnym z tych filmów nie bawiłam się przednio, ale jako że wyżej cenię sobie praktyczne efekty specjalne od CGI i preferuję, że tak to ujmę, starsze klimaty, zwłaszcza te spotykane w horrorach z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, to wybieram „Nie bój się ciemności” w reżyserii Johna Newlanda. Stawiam na pierwowzór, chociaż zachwycona nim nie jestem. Absolutnie nie jest to ten poziom kina grozy siódmej dekady XX wieku, do którego zdążyłam się przyzwyczaić. Spodziewałam się czegoś dużo lepszego, a więc tak na dobrą sprawę spotkało mnie rozczarowanie. A mimo to wolę oryginał od wersji współczesnej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz