sobota, 8 czerwca 2019

„Assimilate” (2019)

Nastoletni przyjaciele Zach Henderson i Randy Foster mieszkają w małym amerykańskim miasteczku o nazwie Multon. Prowadzą kanał internetowy, na który aktualnie wrzucają filmiki o mieszkańcach tego miejsca. Pewnego wieczora są świadkami dziwnego wydarzenia, które najpewniej zostało sprowokowane przez miejscowego pastora. Wszystko wskazuje na to, że podrzucił on jakieś stworzenie, prawdopodobnie szczura, jednej z mieszkanek miasteczka, która następnie została przezeń zaatakowana. Zach i Randy informują tutejszego policjanta Josha Haywooda o zaistniałym wydarzeniu, ale oficer nie bierze na poważnie ich słów. Nie mija dużo czasu, jak chłopcy dostrzegają poważne zmiany w niektórych mieszkańcach Multon. Wyglądają tak samo, ale zachowują się inaczej. Zach, Randy i ich koleżanka Kayla Shepard nabierają przekonania, że miasteczko jest opanowywane przez kopie wcześniej żyjących tu ludzi. Bezuczuciowe klony, które nie spoczną dopóki nie zastąpią wszystkich mieszkańców Multon.

„Assimilate” to amerykański horror science fiction w reżyserii Johna Murlowskiego, twórcy między innymi takich filmów, jak „Amityville Horror – Następne pokolenie” (1993), „Wirus” (2002) i „Czarny Cadillac” (2003). I po części na podstawie jego scenariusza – napisał go wespół ze Stevenem Palmerem Petersonem. Obaj bezsprzecznie pozostawali pod silnym wpływem „Inwazji porywaczy ciał”. „Assimilate” to tak naprawdę kolejna wariacja na temat historii przelanej na papier przez Jacka Finneya, która po raz pierwszy została przeniesiona na ekran w 1956 roku przez Dona Siegela. I to jest ta wierniejsza oryginałowi wersja, ale w „Assimilate” widać też wpływy adaptacji Philipa Kaufmana z 1978 roku. 
 
„Porywacze ciał” Abela Ferrary, „Oni” Roberta Rodrigueza, „Inwazja” Olivera Hirschbiegela i Jamesa McTeigue'a, „Inwazja zabójczych klonów” Justina Jonesa, to przykłady obrazów czerpiących z „Inwazji porywaczy ciał”, ale niebędących jej ekranizacjami. „Inwazję” i „Porywaczy ciał”, słusznie czy nie, uważa się za adaptacje kultowej powieści Jacka Finneya, ale do pozostałych już na pewno takie miano nie pasuje. Bardziej na miejscu wydaje mi się tutaj określenie „wariacja”. Twórcy filmu „Oni” równie silnie inspirowali się „Władcami marionetek” Roberta A. Heinleina, którą to historię scenarzyści „Assimilate” również mogli mieć gdzieś z tyłu głowy (robale, niebędące jednak pasożytami, jak u Heinleina). John Murlowski i Steven Palmer Peterson najwięcej jednak zapożyczyli z „Inwazji porywaczy ciał”, od siebie dodając doprawdy niewiele. Tak jak „Oni” i poniekąd „Porywacze ciał” „Assimilate” jest teen horrorem, ale bynajmniej nie celuje w taką tonację, jak ten pierwszy. Szkoda, bo życzyłabym sobie, żeby było więcej takich filmów jak „Oni” Roberta Rodrigueza. Inna sprawa, czy taka lekkość, jak w przypadku tamtego obrazu, dla ekipy pracującej nad „Assimilate” byłaby osiągalna. I w ogóle taka jakość... Nie, to raczej nie byłoby możliwe. John Murlowski to nie Robert Rodriguez, a „Assimilate” nie powstał w latach 90-tych XX wieku, tylko pod koniec drugiej dekady XXI wieku, bo to według mnie też robi różnicę. Najlepiej pokazują to efekty specjalne. W omawianym filmie wprawdzie nie ma ich wiele (na szczęście dla mnie), ale te które są, delikatnie mówiąc nie robią takiego wrażenia, jak te wykorzystane w obrazie „Oni”. Zarówno te praktyczne, jak i komputerowe efekty były oszczędnie dawkowane, ale o ile te pierwsze przyjmowałam prawie beznamiętnie, to tym drugim i tak udało się mnie rozdrażnić. Pomimo tego, że każdorazowo gościły na ekranie bardzo krótko. Tak uderzająco sztuczne to było. Ale nie to zaalarmowało mnie jako pierwsze. Tym, co sprawiło, że weszłam w tę historię z obawą było tak zwane kręcenie z ręki. Gwoli ścisłości kamerkami przypiętymi do Zacha i Randy'ego. Mieszało się to z tradycyjną realizacją, bałam się jednak, że ta z czasem zostanie wyparta przez materiały pozyskiwane przez bohaterów filmu. Nie chciałam tego nie tylko dlatego, że zdecydowanie bardziej wolę tradycyjną pracę kamer. Również dlatego, że te niesubiektywne fragmenty były niezgorzej prowadzone. Z dbałością o napięcie i małomiasteczkowy klimat, zabiegające o uwagę widza wprawnie konstruowaną, przystępną, prostą historią, w centrum której postawiono dwóch, a właściwie to trzech sympatycznych młodych ludzi. Nastolatków, którzy mierzą się z dobrze znanym wielu (jeśli nie wszystkim) fanom horroru zagrożeniem. Ucieszyło mnie, że scenarzyści nie zdecydowali się przenieść miejsca akcji Finneyowskiej „Inwazji porywaczy ciał” do wielkiego miasta, jak zrobiono to chociażby w „Inwazji łowców ciał” wyreżyserowanej przez Philipa Kaufmana. Raz, że wolę małomiasteczkowe klimaty, ale przede wszystkim dlatego, że obrana przez twórców „Assimilate” kolorystyka idealnie wpasowała się w tę scenerię. Przygaszone barwy oddawały charakter Multon. W ogóle charakter małych miasteczek. Zach i Randy na początku filmu mówią wprost jak wygląda życie w takich miejscach, a zdjęcia autorstwa Damiana Horana tylko ich słowa podkreślają. Senność, nuda, monotonia, brak większych perspektyw i ciekawych rozrywek, za to mnóstwo znajomych twarzy, ludzi, o których wie się prawie wszystko i którzy mają też dużą wiedzę na nasz temat. Według mnie twórcy „Assimilate” nie tylko w słowach, ale i w obrazach oddali istotę małych miasteczek. I co więcej w początkowych scenach udało im się zawrzeć niesprecyzowane, jeszcze niewidoczne, acz mocno wyczuwalne zepsucie wkradające się w to dotychczas zaciszne miejsce. W miasteczko, w którym dotąd tak naprawdę nie pojawiały się prawdziwe problemy, choć pewnie niejeden mieszkaniec Multon żył w zupełnie innym przekonaniu.

Zach Henderson wykreowany przez Joela Courtneya, Randy Foster, w którego wcielił się Calum Worthy i Kayla Shepard odegrana przez Andi Matichak, robią dosyć sympatyczne wrażenie, pomimo tego, że niewiele o nich wiemy. Scenarzyści „Assimilate” bardzo pobieżnie przedstawili protagonistów, trzymając się przy tym utartych wzorców. Tak więc Zach i Randy są długoletnimi przyjaciółmi, którzy wspólnie prowadzą kanał internetowy. Ten pierwszy od jakiegoś czasu podkochuje się w koleżance ze szkoły, Kayli, która w przeciwieństwie do niego za parę miesięcy zacznie studiować z dala od Multon. A przynajmniej taki ma plan, z jego realizacją może jednak być problem. A wszystko przez atak klonów. Osobom znającym „Inwazję porywaczy ciał” nie trzeba mówić nic więcej. No może poza tym, że w „Assimilate” proces zastępowania ludzi ich bezuczuciowymi replikami jest nieco bardziej... hmm... skomplikowany? John Murlowski i Steven Palmer Peterson do pomysłów Jacka Finneya dodali swoje własne, przy okazji te pierwsze trochę modyfikując. W „Assimilate” zło nie dokonuje się we śnie, trzeba natomiast uważać na wygenerowane komputerowo stworzenia, których celem nie jest zabicie tylko ugryzienie danego delikwenta. Jak im się to uda to biorą małe nóżki za pas – jeśli nie uda ci się takiego złapać, to mówiąc kolokwialnie masz przekichane. Nie wiem, czy scenarzyści sami to wymyślili, czy zaczerpnęli z jakiegoś innego dzieła, ale na pewno odbiegli w tym miejscu od głównego materiału źródłowego. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że takowym była dla nich „Inwazja porywaczy ciał” powieść i/lub ekranizacja Dona Siegela. Ale adaptacja rzeczonej książki Jacka Finneya w reżyserii Philipa Kaufmana również („Porywacze ciał” w sumie też mogły mieć na to wpływ), a i z „Nocą żywych trupów” George'a A. Romero może się to skojarzyć. Mowa o scenie szturmowania lokum należącego do jednej z drugoplanowych postaci, co zresztą nie tylko przeze mnie zostało zauważone. Klimat „Assimilate” w mojej ocenie traci po zapadnięciu zmroku, bo choć dosyć zręcznie operuje się tu światłem i cieniem (ciemności nie są ani zanadto rozproszone sztucznym oświetleniem, ani tak gęste, żeby nie można było zarejestrować wszystkich szczegółów), to paradoksalnie więcej, nazwijmy to, grozy moim zdaniem emanuje ze zdjęć zrobionych za dnia. W pewnym sensie strata przygaszonych barw to jedno, ale myślę, że „Assimilate” najbardziej zaszkodziła dosłowność. Akcja rozpędza się nazbyt szybko – wiele się dzieje, ale niewiele można o tym powiedzieć. Moje obawy, że subiektywne filmowanie zdominuje tę produkcję nie ziściły się (było odwrotnie), ale gdy wszystko się wyklarowało i zaczęła się bieganina, napięcie opadło. Nie opuściło mnie całkowicie, ale to już nie było to, co wcześniej. Co nie znaczy, że przedtem moje nerwy były jakoś bardzo mocno napięte. Aż tak dobrze to nie było. Ale emocje na pewno były wyrazistsze niż później, gdy prym zaczęła wieść nijakość. Sceny z postacią kreowaną przez Cama Gigandeta oraz wątek z młodszym bratem Kayli, trochę mi ten seans urozmaiciły. Nie było to nic nadzwyczajnego, można chyba nawet powiedzieć, że banalnego, ale te banały zdecydowanie najlepiej mi się oglądało. I oczywiście finał. Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam, a chyba powinnam, bo nie jest to jakiś wyszukany bądź niepasujący do całości pomysł. Chociaż z drugiej strony, wcześniej nie pokazano mi niczego, co kazałoby mi przygotować się na jakiś bardziej charakterystyczny, dosadniejszy akcent. Na coś, co nie byłoby przedłużeniem nijakości rozprzestrzeniającej się w Multon od chwili uświadomienia sobie przez nastoletnich protagonistów, ze ich miasteczko opanowują bezuczuciowe duplikaty, organizmy tylko wyglądające jak ludzie. W istocie będące czymś zupełnie innym.

„Assimilate” Johna Murlowskiego to jeden z tych horrorów, które ogląda się bez większych cierpień, ale i bez ogromnego natężenia poszukiwanych w tego typu kinie emocji. Ten silnie inspirowany „Inwazją porywaczy ciał” teen horror science fiction według mnie nie ma najmniejszych szans na wybicie się z tłumu. Myślę, że to jeden z tych filmów, które ogląda się jakoś, ale szybko się o nich zapomina. Ot, taki skromny, niepozorny, w miarę strawny obraz, jakich wiele w tym gatunku. Tak ja się na „Assimilate” zapatruję, ale to nie znaczy, że nie znajdą się osoby, którym ta propozycja dostarczy nieporównanie silniejszych wrażeń. Trochę sympatyków na pewno znajdzie, ale czy zapisze się złotymi literami w historii kina? Nie, moim zdaniem na to nie ma szans. Ale przecież nie tylko takie filmy warto mieć na uwadze. Tak, myślę że spokojnie można na to zerknąć – nic szczególnego tutaj nie znalazłam, ale na nudny wieczorek może się nadać.

1 komentarz: