niedziela, 2 czerwca 2019

„The Hollow One” (2015)

Michael Wade bada przeszłość swojej żony Lindy, w czym pomaga mu młodsza córka Anna. W sprawę jest wtajemniczona też jego druga córka Rachel, ale małżonkę mężczyzna zamierza poinformować dopiero jak czegoś się dowie. Pewnego dnia Michael otrzymuje długo wyczekiwaną przesyłkę, w której jednak znajduje niewiele mu mówiące notatki i metalowy przedmiot niewiadomego przeznaczenia. Wieczorem sprawy przybierają tragiczny obrót. Linda ginie w wypadku, ale przedtem udaje jej się przekazać coś swojej starszej córce.
Dwa lata później Rachel i Anna postanawiają wrócić do rodzinnego domu. Młodsza siostra chce przede wszystkim zobaczyć się z ojcem, a Rachel znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania. Kobieta nie pamięta tego feralnego wieczoru, w którym zginęła jej matka, poza tym ma halucynacje i dręczą ją koszmary senne mające jakiś związek ze strasznymi wydarzeniami sprzed dwóch lat. Po powrocie w rodzinne strony Rachel i Anna odkrywają, że ich ojciec zniknął. Na miejscu zastają jednak Matta Hoffmana, byłego chłopaka Rachel, który wrócił na wieś niedługo przed nimi, szybko nabierając przekonania, że dzieje się tu coś mocno niepokojącego.

Nathan Hendrickson w 1998 roku zaczął działać w branży gier wideo. Jego pierwszy i jak na razie jedyny film ujrzał światło dzienne w 2015 roku i... przeszedł praktycznie bez echa. „The Hollow One” (roboczy tytuł: „The Darker Path”) to amerykański horror oparty na dosyć nowatorskim pomyśle. Nathan Hendrickson scenariusz napisał sam – ponadto został jednym z producentów wykonawczych i montażystów oraz rzecz jasna zajął się reżyserią. W 2015 roku film pokazano na kilku festiwalach, a do szerszego obiegu, w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, wszedł dopiero w 2017 roku. Ale nawet w wymienionych rejonach świata „The Hollow One” nie znalazł zadowalającej liczby odbiorców.

Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy podczas seansu „The Hollow One” Nathana Hendricksona, było coś, co na swój użytek nazwałam irlandzkim duchem. Otóż, sposób filmowania nasunął mi na myśl współczesne horrory z tego rejonu Europy. Łąki, lasy i pola uprawne w „The Hollow One” nabierają dokładnie takiego wymiaru, jaki mój umysł od jakiegoś czasu łączy głównie z irlandzkimi horrorami. Oczywiście, to nie oznacza, że amerykańskie kino grozy nigdy nie odznaczało się takim podejściem do naturalnych scenerii, ale myślę, że ostatnimi czasy to właśnie Irlandia wiedzie w tym prym. A w czym konkretnie? W przedstawianiu przyrody w sposób zarazem malowniczy i upiorny. Barwny, ale i ponury. Naturalne krajobrazy w „The Hollow One” są jednocześnie piękne i groźne. Trudno zignorować ich czar, ale i ciężko nie zarejestrować tajemniczej wrogości bijącej z tych zacisznych okolic. I trudno nie narobić sobie nadziei na wspaniałe widowisko. Nathan Hendrickson zaczął od enigmatycznego prologu z poturbowaną kobietą, biegnącą z pękatą kopertą, z której po chwili wyjmuje jakieś metalowe ustrojstwo. Potem akcja przeskakuje o dwadzieścia trzy lata do przodu (nie, nie, Smakosz się tu nie zjawi) i koncentruje się na żyjącej na farmie czteroosobowej rodzinie nazwiskiem Wade. Ten fragment niewiele nam rozjaśni, a wręcz wprowadzi kolejne pytania. Hendricksonowi udało się podsycić moją ciekawość, ale zabrakło mi tutaj czegoś bardzo dla mnie istotnego, co miałam nadzieję zostanie naprawione w kolejnym „akcie”. Gdy Hendrickson znów zrobił skok w przód, tym razem o dwa lata, uznałam, że teraz już na pewno pozwoli mi lepiej poznać przynajmniej główną bohaterkę, Rachel Wade. Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że niczego na jej temat (i na temat jej bliskich) się nie dowiedziałam, ale niedosyt pozostał. Już pomijam fakt, że Kate Alden jako Rachel i Chelsea Farthing w roli Anny, delikatnie mówiąc nie wypadły wiarygodnie. Szczególnie ta druga. Jesse James, który dla mnie zawsze będzie miał twarz dziecka (te jego dziecięce kreacje, które poznałam mają swoje miejsce w moim sercu), spisał się dużo lepiej, czego nie należy traktować jako ogromny komplement, bo według mnie „konkurencja” była żadna. Ale nie z aktorstwem miałam największy problem tylko z rozpiską postaci poczynioną przez Nathana Hendricksona. Informacji na ich temat mogłoby być więcej, ale myślę, że gdyby lepiej posklejano te nieliczne składniki, które w „The Hollow One” znajdujemy, to portrety protagonistów na pewno by zyskały. Scenariusz Handricksona znaczy zbyt duży pośpiech, na którym najbardziej tracą bohaterowie filmu. Bo przecież można było rozciągnąć wstęp do trzeciego „aktu”, dać więcej czasu siostrom Wade, które teraz mieszkają razem w mieście znacznie oddalonym od wioski (czy tam miasteczka), w którym dorastały. Zagłębić się w domniemaną chorobę psychiczną Rachel i silniej zaznaczyć troskę Anny o stan jej umysłu. Hendrickson zaledwie liznął te tematy i na powrót przeniósł siostry Wade w ich rodzinne strony. Wcześniej jednak przykuł moją uwagę, a raczej zrobili to twórcy efektów specjalnych. Cyfrowe dodatki też wyłapałam (w całym filmie jest ich niewiele), z czego oczywiście zadowolona nie byłam (jak to zazwyczaj bywa porażały sztucznością), ale zwróciłam też uwagę na charakteryzację i w ogóle samo wejście upiorzycy(?). Zakrwawioną twarz trudno uznać za szczyt kreatywności, ale założę się, że gdyby bardziej kombinowano, to nie osiągnięto by takiego stopnia realizmu. Ale to jeszcze nic – prawdziwa jazda zacznie się gdy wjedziemy na nienaturalnie cichą prowincję, gdzie wychowały się Rachel i Anna Wade. I oczywiście Matt Hoffman.

Trochę krwi na twarzach i mechaniczne ruchy, nienaturalne podrygi ciał, powłóczyste kroki a la zombie i... tyle wystarczyło bym poczuła się nieswojo. Samotna wędrówka Matta przez tę upiorną wieś nasunęła mi na myśl „Odwiecznego wroga”, powieść Deana Koontza i jej filmową wersję w reżyserii Joego Chappelle'a. Mimo że w „The Hollow One” nie sugerowano, że miejsce to jest wymarłe, że nie ostała się tutaj ani jedna żywa istota (tzn. twórcy nie pozwolili mi przez zbliżoną ilość czasu trwać w tym złudnym przekonaniu), ponieważ i tak czułam się jakbym wkroczyła do wsi-widmo. Przez tę niezwykłą ciszę i brak przechodniów. A postacie początkowo kryjące się w budynkach paradoksalnie to wrażenie wzmagały. Matt rozpoznaje w nich mieszkańców tej okolicy, ale jeszcze zanim on to sobie uświadomi, my już wiemy, że coś jest z nimi mocno nie tak. Kocham takie klimaty. Małe mieściny, wioski, osady, w których dzieje się coś niedobrego, w których rozpanoszyło się zło niewiadomego pochodzenia. W „The Hollow One” ta uwierająca wręcz tajemniczość podkręca sytuację jeszcze bardziej od złowrogo się prezentujących postaci kryjących się w mrokach zabałaganionych budynków. Krew też tam jest, czerwone plamy znaczą niektóre pomieszczenia, dobitnie świadcząc o tym, że całkiem niedawno rozegrały się tu iście dantejskie sceny. Gdy Rachel i Anna docierają do rodzinnego domu nie zastają w nim ojca, ale za to spotykają Matta, byłego chłopaka Rachel. Ich drogi rozeszły się przez wypadek, do którego doszło tu dwa lata wcześniej, ale mężczyzna nigdy nie przestał kochać starszej z sióstr Wade. Ona natomiast... Powiedzmy, że nie jest zadowolona z tego spotkania. W przeciwieństwie do Anny. Rachel nie pamięta tamtego nieszczęsnego wieczoru, ale ma powody, by unikać Matta. Kobieta chce odzyskać te wspomnienia, ale i odnaleźć ojca. Chciałaby też dowiedzieć się, co ukrywała jej matka i cóż takiego próbowała jej powiedzieć tuż przed śmiercią. Anna wydaje się jeszcze bardziej zaciekawiona ich tajemniczą historią rodzinną, łaknie odpowiedzi jeszcze mocniej niż Rachel, która to przecież ma większą motywację. Nie ma bowiem powodów, by wątpić w to, że młodzieńcze lata jej matki pozostają w ścisłym związku z wydarzeniami, które ona sama mimowolnie wyparła z pamięci. Nathan Hendrickson niestety w umownej teraźniejszości nie zwalnia tempa – akcja obiektywnie rzecz biorąc może i nie jest zawrotna, ale jak dla mnie to i tak było za szybko. Dosyć szerokie ujęcia naturalnej scenerii i statyczne portrety skąpo zabudowanych obszarów, przewijają się właściwie przez cały omawiany film. Klimat wyalienowania, niejako odcięcia od świata wśród stworów, które nie wiedzieć czemu zostały stworami (bo wcześniej to byli zwyczajni ludzie zamieszkujący te rolnicze tereny) – wszystko to tutaj jest, ale w mojej ocenie twórcy nie grają tym właściwie. To znaczy nie w pełni, bo jednak „The Hollow One” nie mogę całkowicie odmówić klimatu, nie mogę stwierdzić, że filmowy debiut Hendricksona ani przez chwilę nie trzymał mnie w napięciu, nie dał mi frapującej tajemnicy, nie wprowadzał lekkiego, bo lekkiego, ale zawsze, dyskomfortu emocjonalnego. Jednakże niezmiennie towarzyszyła mi przy tym pewność, że Hendricksona gubi pośpiech. Przecież nie brakuje tu zdjęć dobitnie wskazujących na to, że ekipa techniczna pracująca nad „The Hollow One” nie miałaby najmniejszych problemów ze zintensyfikowaniem atmosfery grozy. Gdyby tylko scenariusz im na to pozwolił, gdyby tylko jego autor miał w sobie więcej cierpliwości. Innymi słowy nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Nathan Hendrickson chce mieć wszystko tu i teraz, że nie chce mu się bawić w stopniowanie napięcia, nie wspominając już o rozwoju bohaterów. Pozytywne postacie są potwornie płaskie, jednowymiarowe, niemalże pozbawione życia. To że trudno z nimi mocno sympatyzować to jedno, ale boleśnie powierzchowne podejście do protagonistów wprowadza jeszcze jedną niedogodność. A mianowicie taką, że chwilami trudno pojąć co nimi kieruje, trudno odgadnąć co popycha ich do takiego, a nie innego działania. UWAGA SPOILER Na przykład dlaczego Anna puszcza mimo uszu rewelację, która w pewnym momencie wpycha jej siostrę w stan zbliżony do katatonii. To znaczy, że młodsza siostra cały czas znała prawdę o śmierci matki (albo raczej pół prawdy, bo gdyby nie to przeklęte metalowe ustrojstwo...), czy po prostu uznała, że nie jest to odpowiednia chwila na roztrząsanie tej kwestii? W obu przypadkach jej postępowanie w najlepszym razie jest zastanawiające, a w najgorszym nie wydaje się w pełni naturalne. Albo dlaczego Matt pod koniec filmu decyduje się zostać z ludźmi opętanymi przez... hehe „metalowego boga”? (No ale trzeba przyznać, że to było oryginalne, a motywacja tegoż stwora to istne mistrzostwo świata – można się uśmiać przysłuchując się temu, jak mówi o chrześcijańskim Bogu). Przecież nijak nie mógłby im pomóc, gdyby „władca marionetek” przypuścił kolejny atak. W takim wypadku mógłby jedynie przypieczętować ich los, bo gdyby „metalowy bóg” rozkazał im rzucić się na niego, to aby przeżyć musiałby ich zabić. Swoją drogą ta nazwijmy to wariacja na temat „Inwazji porywaczy ciał”, przejmowanie władzy nad ludźmi za pomocą metalu, to całkiem dobry pomysł. Piękno tkwi w prostocie KONIEC SPOILERA. Natomiast finał chyba nie mógłby być lepszy. Tak, w tym kontekście, w przypadku takiej fabuły, to według mnie najlepsze z możliwych rozwiązań.

Filmowy debiut Nathana Hendricksona w mojej ocenie nie jest taki najgorszy. Tak, można było wycisnąć z tego dużo więcej i to bez dodatkowych nakładów pieniężnych (swoją drogą „The Hollow One” nie wygląda jak niskobudżetówka – nie wiem, ile kosztował ten film, ale zdziwiłabym się gdyby się okazało, że przysłowiowe grosze). Abstrahuję tu od obsady, bo mierne kreacje aktorek wcielających się w Rachel i Annę Wade nie przeszkadzały mi tak bardzo, jak przedstawienie tych postaci w scenariuszu. Ale najbardziej uwierał mnie pośpiech, jaki Nathan Hendrickson narzucił tej dosyć klimatycznej produkcji, wpisującej się w gatunek horroru. Horroru korzystającego ze znanych motywów, ale i dającego coś od siebie. Inna sprawa, czy ta oryginalna cegiełka służy temu filmowi. Moim zdaniem tylko po części, ale z drugiej strony pośmiać się też dobrze, więc niechże Hendricksonowi będzie. Ogólnie jestem na tak – dało się to oglądać, pomimo dosyć licznych mankamentów, bo i plusy w „The Hollow One” znalazłam. I nawet nie musiałam ich szukać. Same w oczy się rzucały. Niemniej na pewno nie jest to horror dla bardziej wymagających widzów, prędzej dla tych fanów gatunku, którzy potrafią cieszyć się z małych rzeczy. Powiedzmy, bo jednak mam wątpliwości, czy klimat tego filmu to taka mała rzecz...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz