niedziela, 3 marca 2024

„Przeklęta woda” (2024)

 
Zmuszony do porzucenia kariery sportowej po zdiagnozowaniu stwardnienia rozsianego Ray Waller, podczas poszukiwań nowego lokum na wynajem zorganizowanych przez troskliwie się nim opiekującą żonę Eve, zwraca uwagę na przeznaczoną na sprzedaż nieruchomość na przedmieściu z zaniedbanym ogrodowym basenem. Eve przystaje na jego propozycję zakupienia pierwszego w ich wspólnym życiu domu i niedługo potem małżeństwo wraz z dwójką dzieci, nastoletnią Izzy i jej młodszym bratem Elliotem, wprowadza się do wypatrzonej przez mężczyznę nieruchomości, idealnie odpowiadającej aktualnym potrzebom zmagającego się z poważną chorobą byłego zawodowego baseballisty. Spokojna okolica, sympatyczni sąsiedzi i przede wszystkim prywatny basen, centrum rodzinnej rozrywki najwyraźniej niesamowicie służące zdrowiu Raya. Podczas gdy on pełnymi garściami czerpie z magicznego źródełka ogrodowego, w pozostałych członkach rodziny narasta niechęć do basenu. Mają coraz więcej powodów, by sądzić, że obiekt jest nawiedzony.

Plakat filmu. „Night Swim” 2024, Atomic Monster, Blumhouse Productions, Government of New South Wales, Australia

Wyprodukowany między innymi przez Blumhouse Productions i Atomic Monster pierwszy film wypuszczony po sfinalizowanej drugiego stycznia 2024 roku fuzji tych amerykańskich firm założonych odpowiednio przez Jasona Bluma i Jamesa Wana. Horror nadprzyrodzony w reżyserii Bryce'a McGuire'a będący rozwinięciem viralowego shorta pod tym samym oryginalnym tytułem - „Night Swim” - wrzuconego na YouTube w październiku 2014 roku. Shorta stworzonego z przyjacielem Rodem Blackhurstem, z którym pod wpływem sugestii niektórych odbiorców pierwotnego materiału o przeklętym basenie, parę lat później spłodził obszerniejszy scenariusz zakupiony przez Jamesa Wana z rekomendacji wiceprezesa wykonawczego Atomic Monster Judsona Scotta. Główne zdjęcia do „Przeklętej wody” ruszyły w kwietniu 2023 roku w Kalifornii i trwały trzydzieści cztery dni. Najwięcej czasu ekipa spędziła w podmiejskim domu z przydomowym basenem w Altadenie, a sceny wymagające głębszego zbiornik antropogenicznego nakręcono w olimpijskim basenie w dzielnicy Chatsworth w San Fernando Valley. Głównym dystrybutorem pełnometrażowej wersji „Night Swim” została prestiżowa firma Universal Pictures, a uwolnienie produkcji nastąpiło w pierwszym tygodniu stycznia 2024 w kinach - „międzynarodowa akcja”, do której Polska oficjalnie przystąpiła (inicjatywa United International Pictures Sp z o.o.) pierwszego marca 2024 roku.

Plymouth Fury z 1958 roku i Cujo Bryce'a McGuire'a – ogrodowa atrakcja ciężko doświadczonej rodziny, która zwraca się przeciwko niej. Zabójczy obiekt budowlany najsilniej inspirowany osobistymi przeżyciami scenarzystów. Irracjonalnymi lękami z dzieciństwa i okresu dojrzewania. Reżyserowi „Przeklętej wody” szczególnie mocno w pamięć zapadł nocny incydent w rodzinnym gnieździe na Florydzie, w którym pewnie żadnej roli nie odegrał niedawny seans „Szczęk” Stevena Spielberga:) Nagłe przeświadczenie mniej więcej dziesięcioletniego chłopca, że ich prywatny basen, jak dobrze wiedział o głębokości dziewięciu i szerokości osiemnastu stóp, jest bezkresną otchłanią, w którą w każdej chwili coś może go wciągnąć. Jakieś potworne stworzenie żyjące w tej „płytkiej głębi”. Z pomysłów Stephena Kinga - poza „Christine” i „Cujo” - najbardziej inspirujący dla Bryce'a McGuire'a i Roda Blackhursta okazał się Overlook Hotel, nawiedzone miejsce z kultowego „Lśnienia”, które przyciągnęło ich dość zazdrosnym strzeżeniem swoich brudnych tajemnic. Wśród pozostałych wpływów dyrektor artystyczny omawianej produkcji wymienił takie obrazy, jak „Potwór z Czarnej Laguny” Jacka Arnolda, „Noc myśliwego” Charlesa Laughtona, „Otchłań” Jamesa Camerona, oczywiście „Szczęki” Stevena Spielberga i wreszcie „Duch” Tobe'ego Hoopera (ciekawostka: na planie „Przeklętej wody” szykowany produkt był nazywany „pool-tergeistem”). Dla Bryce'a McGuire'a baseny zawsze były najbardziej hipnotycznym elementem filmowych światów przedstawionych – przykłady w jego odbiorze produkcji skradzionych przez te sugestywne zbiorniki to „Ludzie-koty” Jacquesa Tourneura, „Bulwar Zachodzącego Słońca” Billy'ego Wildera, „Suspiria” Dario Argento, „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella i rzecz jasna wspominany już „Duch” Tobe'ego Hoopera. Jeden z ulubionych horrorów rodzinnych długoletnich przyjaciół wychodzących do zwolenników gatunku z nową mitologią. Temagami – nazwa najprawdopodobniej zapożyczona od kanadyjskiej gminy, ojczyzny Pierwszych Narodów zwanej też n'Daki Menan, ze wskazaniem na tamtejsze Lake Temagami, dawniej Lake Timagami – w opowieści Bryce'a McGuire'a i Roda Blackhursta jest tajemniczą siłą: mroczną energią, nadprzyrodzoną istotą czy rozumną wodą działającą jak dżin. I pewnie nie trzeba dodawać, że bliżej (nie czytaj: dokładnie to) „Władcy życzeń” Roberta Kurtzmana niż dobrodzieja Aladyna z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Film otwiera tragiczne wydarzenie z letniego wieczora 1992 roku. Mała Rebecca Summers w przydomowym basenie zauważa ukochaną zabawkę nieuleczalnie chorego brata; łódkę niepapierową, ale i tak naszło mnie wspomnienie „To” Stephena Kinga. Mega głośny alarm, naturalnie niesłyszalny dla kochającej siostry okrutnie potraktowanego przez skrajnie niesprawiedliwy los chłopca. Wciągnięta pod wodę... i został tylko kapeć. Koniec prologu, przenosimy się w czasy współczesne i poznajemy czteroosobową amerykańską rodzinę szukającą wygodnego domu do wynajęcia. Na sielskim przedmieściu, gdzie koniec końców dokonają wielkiego zakupu. To przełomowy moment w historii tej konkretnej komórki społecznej - pierwsze lokum własnościowe Raya i Eve Wallerów, postaci wprawdzie stereotypowych, ale niezgorzej obsadzonych: zadowalający warsztat Wyatta Russella (min. „Jesteśmy tym, co jemy” Jima Mickle'a, „At the Devil's Door” Nicholasa McCarthy'ego, „Kobieta w oknie” Joe Wrighta), byłego hokeisty i syna wielkiej gwiazdy kina Kurta Russella oraz Kerry Condon, którą fani opowieści z dreszczykiem mogą pamiętać - mimo że wystąpiła tylko w trzech odcinkach - chociażby z głośnego serialu Franka Darabonta „The Walking Dead”.

Plakat filmu. „Night Swim” 2024, Atomic Monster, Blumhouse Productions, Government of New South Wales, Australia

Niska zawartość horroru w horrorze. „Przeklęta woda” Bryce'a McGuire'a to przede wszystkim słodko-gorzka historia rodzinna z motywem najpewniej podpatrzonym w „Lśnieniu” Stephena Kinga, ale z takim problemem borykała się niejedna amerykańska rodzina (z bardziej znanych to na pewno Lutzowie z „Horror Amityville” Stuarta Rosenberga - i jego remake'u, „Amityville” Andrew Douglasa - ekranizacji rzekomo opartej na faktach książki Jaya Ansona oraz Lambertowie z „Naznaczonego” Jamesa Wana, którzy z podobną ingerencją sił nieczystych mieli do czynienia w rozdziale drugim przebojowej franczyzy otwartej w 2010 roku). W zasadzie jedynym niepospolitym składnikiem w scenariuszu Bryce'a McGuire'a i Roda Blackhursta jest tytułowy żywioł. Jedna z ulubionych sztuczek współczesnych twórców horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych: wymyślić egzotyczne coś (nie zniechęcać się, jeśli nic nie wpadnie do głowy, bo na archetypicznych upiorach wciąż można nieźle zarobić) i dopasować je do wyświechtanej struktury. A skoro patrzymy na „Ducha” Tobe'ego Hoopera to wiadomo, jaką tradycyjną kartę na wstępie odsłonimy. Nieśmiertelna przeprowadzka do nowego - ale nie świeżo wybudowanego - domu. Prawdopodobnie największy zakup państwa Waller, dotąd prowadzącego wędrowny tryb życia. Od jednego wynajmowanego lokalu do następnego, co najpewniej miało związek ze świetlaną karierą mężczyzny. Zawodowy baseballista pokonany przez przewlekłą chorobę ośrodkowego układu nerwowego. Nie, „pokonany” to nieodpowiednie słowo, bo choć pożegnanie z drużyną zapewne było jedną z najboleśniejszych chwil w życiu Raya Wallera, chociaż straszliwie tęskni za swoją największą pasją, czyli grą w baseball, nie upada na duchu, bo ważniejsza sfera jego życia w ruinę się nie obróciła. Możliwe, że życie rodzinne Raya dopiero teraz w pełni rozkwita – zjednoczeni w walce ze stwardnieniem rozsianym, niewątpliwie wybitnie wymagającej próbie, z której przynajmniej do pojawiania się tego przeklętego basenu wychodzili imponująco obronną ręką. Było ciężko, ale wredna choroba trafiła na prawdziwych wojowników. A że nieszczęścia lubią chodzić parami... Wredna woda (nie tylko) w wymarzonym basenie. W dzieciństwie Ray „dałby się pokroić” za taką przydomową atrakcję i nie ulega wątpliwości, że jego latorośle, zaradna nastolatka Izzy i zdecydowanie gorzej radzący sobie z nawiązywaniem nowych znajomości, młodszy Elliot (przekonujące kreacje nieodpowiednio Gavina Warrena i Amélie Hoeferle z „Igrzysk śmierci: Ballady ptaków i węży” Francisa Lawrence'a), równie entuzjastycznie zapatrują się na tę część wielkiego zakupu rodziców. Tylko Eve zwierza się, że tego rodzaju obiekty zawsze napawały ją jakimś nieokreślonym lękiem, ale takie rzeczy nie mogą jej wykluczyć z rodzinnych zabaw. Właściwie stare strachy Eve nie odzywają się przynajmniej do samotnej kąpieli nocną porą. Znikający „człowiek” i migające światła – pierwszy, jak zwykle dość nieśmiały (eskalacja), sygnał wysłany do nowych właścicieli przez Temagami. Nowej właścicielki, ale Elliot i Izzy, niezależnie od matki, wkrótce też nabiorą przekonania, że na ich podwórku przyczaiła się jakaś mroczna obecność. Incydent ze znajomą dziewczynką i według mnie nieco przesadzoną włochatą łapą (metoda Pennywise'a) oraz przeróbka gry w Marco Polo z zaskakująco zacnie prezentującym się topielcem. Najbardziej upatrzyłam sobie jednak zdarzenie w wystawnej rezydencji, gdzie protagonistka „Przeklętej wody” będzie szukać informacji o wielce problematycznym basenie, który jak dowiedziała się poniewczasie (oczywiście!) od przyjaźnie usposobionej agentki nieruchomości (też normalka) i przeglądu archiwum prasowego (to też znamy), delikatnie mówiąc, ma nieciekawą historię (no ba!). Spotkanie z przeraźliwie piszczącą kobietą płaczącą – brudne łzy efektywnie przemawiającej damy. Przysięgam, że o wpływach cenionego „Poltergeista” na „Przeklętą wodę” dowiedziałam się później, a przed oczami i tak wyrosła mi nieustraszona Tangina Barrons, genialnie wykreowana przez nieodżałowaną Zeldę Rubinstein w trzech odsłonach tego markowego tytułu. Pomijając nieprzesadnie – ale jednak – efekciarską ostateczną konfrontację (przewidywalne domknięcie, niemniej odrobinkę się wzruszałam) i może śmiertelnie niebezpieczne zawody podczas przyjęcia w ogrodzie, to by było na tyle w kwestii nadnaturalności. Nie żebym miała coś przeciwko dramatom rodzinnym, ale wydawałoby się, że miejsca starczy na porządne naświetlenie desperackich zmagań Wallerów, niepowierzchowne przedstawienie życiowych problemów, ale też jaśniejszych kart w przyziemnym dziale kroniki tej całkiem sympatycznej rodziny. Dramat dominuje nad horrorem, a tak niewiele z niego wynika. Intensywność na miarę plastikowych staszydełek XXI wieku. Bo to przecież nie jest nowa fala kina grozy, ani nawet tak zwana stara szkoła straszenia, choć reżyserowi zależało na przywołaniu smaku horrorów rodzinnych z lat 80. XX wieku. Stąd muzyczne preferencje Raya, a i ścieżka dźwiękowa opracowana przez Marka Korvena (m.in. „Nasz dom” Anthony'ego Scotta Burnsa, „W wysokiej trawie” Vincenzo Nataliego, „Czarny telefon” Scotta Derricksona, „Nikt nie ujdzie z życiem” Santiago Menghiniego) Bryce'owi McGuire'owi kojarzyła się z tamtym okresem (mnie jakoś nie). Wypada dodać, że za niedostatecznie mroczne, w mojej ocenie, zdjęcia do „Przeklętej wody” odpowiada Charlie Sarroff, ten sam, który przyłożył rękę do udanego „Uśmiechnij się” Parkera Finna.

Horror jakby skrojony pod multipleksy. Typowy przedstawiciel różowej epoki kina grozy – kontynuacja repertuaru grzecznego. Niepokazujący pazurków, konwencjonalny utwór Bryce'a McGuire'a rozwijający koncepcję z kilkuminutowego filmiku wypuszczonego w roku 2014 i wyreżyserowanego do spółki z Rodem Blackhurstem. Krótki scenariusz McGuire napisał sam, a dłuższą wersję przygotował razem z Blackhurstem, licząc na możliwość rozbudowania swojej wodnej mitologii. „Przeklęta woda” w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych (właściwie produkcja amerykańsko-brytyjsko-australijska) dostała kategorię PG-13, co poważni koneserzy gatunku spokojnie mogą, wręcz powinni, potraktować jako przestrogę. Unikać według mnie nie ma potrzeby, ale lepiej przygotować się na „grozę” maleńkiego kalibru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz