piątek, 31 maja 2024

„Tarot: Karta śmierci” (2024)

 
Grupa zaprzyjaźnionych studentów w wynajętym domku w Catskill Mountains znajduje drewnianą szkatułkę ozdobioną kołem zodiakalnym i wypełnioną starymi, ręcznie malowanymi kartami Tarota. Parająca się astrologią Haley daje się namówić na poprowadzenie sesji z wykorzystaniem cudzej talii, co zgodnie z jej wiedzą jest naruszeniem jednej z najświętszych zasad Tarota. Dominującą kartą w horoskopie solenizantki Elise jest Najwyższa Kapłanka, Lucasowi trafia się Pustelnik, Madeline Wisielec, Paige dostaje Maga, a Paxton Błazna. Kiedy przyjaciele mają już zakończyć zabawę, na sesję decyduje się Grant, chłopak ze złamanym sercem, który podczas interpretacji horoskopu z kartą Diabła w środku koła, daje wyraz swemu rozżaleniu z powodu rozstania z Haley. Po wyjściu rozgniewanego zakochanego młoda wróżbitka odczytuje własny horoskop i nie jest zaskoczona na widok karty Śmierci w centralnym punkcie astrologicznego rozkładu Tarota. Niedługo po powrocie do miasteczka uniwersyteckiego pechowymi znalazcami wiekowej szkatułki wstrząsa wiadomość o śmierci jednej z nich. A to tylko początek makabrycznej serii postaci z przeklętych kart Tarota.

Plakat filmu. „Tarot” 2024, Screen Gems, Alloy Entertainment, Capstone Pictures

Amerykańsko-serbska filmowa adaptacja powieści „Horrorscope” Nicholasa Adamsa z 1992 roku,. Horror nadprzyrodzony - którego szacunkowy budżet wyniósł osiem milionów dolarów - w reżyserii i na podstawie scenariusza Spensera Cohena i Anny Halberg, debiutujących w pełnym metrażu autorów między innymi dobrze przyjętej przez fanów gatunku około półgodzinnej opowieści z dreszczykiem pt. „Blink” (2022). Pracę nad scenariuszem pod roboczym tytułem „Horrorscope” rozpoczęli w szczytowym okresie pandemii COVID-19, podczas której w ich otoczeniu (przyjaciele i znajomi) nastąpił gwałtowny wzrost zainteresowania astrologią – szukanie pocieszenia w gwiazdach, horoskopach, kartach Tarota. Przepowiedni podważających medialne proroctwa o końcu znanego nam świata (nastanie tak zwanej nowej normalności), kropel optymizmu w morzu pesymizmu. Cohen i Halberg szukali oryginalnego założenia fabularnego, a przynajmniej czegoś, czego oni nie mieli jeszcze okazji oglądać na ekranie. Szukali pomysłu na przewietrzenie gatunkowych korytarzy... i znaleźli ożywające postacie z kart Tarota. Pierwsze informacje o rzeczonym projekcie Spensera Cohena i Anny Halberg w przestrzeni publicznej pojawiły się w czerwcu 2022 roku, ale dopiero od stycznia 2024 obraz zapowiadano pod nazwą „Tarot” (pol. „Tarot: Karta śmierci”) - przemianowanie z „Horrorscope”. Dystrybucja kinowa ruszyła na początku maja 2024 roku (do Polski film dotarł w drugiej połowie miesiąca), po dwóch przesunięciach terminu.

Wampiry, żywe trupy, zamaskowani mordercy... Spenser Cohen i Anna Halberg, przy całej sympatii dla filmowych opowieści z upiornymi znajomkami, mają wrażenie, że współczesne kino grozy nazbyt mocno polega na klasycznych sylwetkach, nie wspominając już o skostniałych konstrukcjach fabularnych. Ogranych narracjach, nieświeżych tropach, schematycznych rozwiązaniach. Nie są też gorącymi zwolennikami zawrotnego tempa akcji na terytorium horroru. Cenią sobie grozową twórczość Jamesa Wana, ale marzy im się moda na styl mieszany. Spotkanie ich dwóch mistrzów budowania napięcia: twórcy „Piły” (2004), „Naznaczonego” (2010) i „Obecności” (2013) oraz twórcy „Pojedynku na szosie” (1971), „Szczęk” (1975) i „Parku Jurajskiego” (1993), czyli rzecz jasna Stevena Spielberga. „Tarot: Karta śmierci” miała być swoistym połączeniem (poważna próba zapoczątkowania nowego trendu w kinie grozy?) smaków tych dwóch zasłużonych filmowców z należytą porcją inwencji własnej. Sama nigdy bym na to nie wpadła, to z całą pewnością. Nie domyśliłabym się też, że pierwszy długometrażowy film Spensera Cohena i Anny Halberg zrodził się z potrzeby wprowadzenia jakichś fabularnych nowości do królestwa horroru i pobawienia się samym klimatem: bardziej długie podchody niż szybkie akcje z nadnaturalnymi istotami. Przyznaję, że odebrałam to na opak – absolutnie pewna, że „Tarot: Karta śmierci” to rasowy straszak popcornowy, dumny przedstawiciel stowarzyszenia jumperów. Konwencjonalna historyjka w plastikowym opakowaniu. Zaczynamy w górach Catskill, gdzie siedmioosobowa grupa amerykańskich studentów wynajęła domek letniskowy z zamiarem świętowania urodzin Elise, ale atmosferę psuje zatrważająca wiadomość na temat Haley i Granta (niczym niewyróżniające się kreacje Harriet Slater i Adaina Bradleya między innymi z „Drogi bez powrotu. Genezy” Mike'a P. Nelsona), „starego małżeństwa”, które zupełnie nieoczekiwanie się rozpadło. Szok dla wszystkich, ale największy dla porzuconego chłopaka. Grant nie wie, co skłoniło Haley do podjęcia tej, najwyraźniej bolesnej dla obojga, decyzji. Może lęk przed bliskością i zaangażowaniem zakorzeniony w traumatycznej przeszłości – rozdzierająca tęsknota hamulcowym silnych związków, chorobliwa obawa przed utratą kolejnej bliskiej osoby. A może to gwiazdy namówiły Wodnika do zakończenia wspaniałej relacji z Lwem? Tak czy inaczej, w tym gronie Haley uchodzi za ekspertkę w dziedzinie astrologii, mimo że sama uważa się raczej za nowicjuszkę. Amatorka z cudzymi kartami Tarota, jednym z niezwykłych odkryć raz po raz dokonywanych na bezkresnych ziemiach horroru, niecudownych znalezisk ciekawskich bohaterów. Poszukiwania alkoholu prowadzą naszych młodych „archeologów” do zamkniętych na kłódkę drzwi z jakże zachęcającą tabliczką („keep out”). Trudno... trzeba wyważyć. Zła wiadomość jest taka, że w środku nie ma alkoholu. A druga zła wiadomość brzmi: są pająki. Gdyby ktoś pytał „klasowego klauna” Paxtona (przekonujący występ Jacoba Batalona), zabawnego gościa mającego hopla na punkcie absolutnie przerażającego kryminalnego podcastu. Już jego w tym głowa, by udowodnić koleżankom i kolegom, że to najstraszniejsza rzecz jaką kiedykolwiek nakręcono! Ale najpierw seans z przeklętymi kartami.

Plakat filmu. „Tarot” 2024, Screen Gems, Alloy Entertainment, Capstone Pictures

Zdeklarowanych miłośników praktycznych efektów specjalnych w horrorze, Spensera Cohena i Annę Halberg, szczególnie ucieszyło zawiązanie współpracy z Danem Martinem (m.in. antologia filmowa „Little Deaths” z 2011 roku, „Ludzka stonoga 2” Toma Sixa, „Po tamtej stronie drzwi” i „Nieznajomi: Ofiarowanie” Johannesa Robertsa, „Slumber” Jonathana Hopkinsa, „Dziewczyna z trzeciego piętra” Travisa Stevensa, „Kolor z przestworzy” Richarda Stanleya, „Possessor” i „Infinity Pool” Brandona Cronenberga, „Naznaczona” Ruth Paxton, „Stopmotion” Roberta Morgana), któremu reżyserzy „Tarota: Karty śmierci” powierzyli kierownictwo nad zespołem protetyków powołanym do stworzenia potworów. Ożywienia postaci z upiornych kart znalezionych w „siódmej komnacie Sinobrodego” w Catskill Mountains. Słabo widocznych morderczych prześladowców stereotypowej ferajny. Grupa przyjaciół na fatalnej wycieczce, już po powrocie kolejno eliminowana przez Mistrzów Diabelskiej Gry. Los zapisany w gwiazdach kontra wolna wola. Nic dziwnego, że „Tarot: Karta śmierci” Spensera Cohena i Anny Halberg wielu silnie skojarzył się z „Oszukać przeznaczenie”, głośną franczyzę zapoczątkowaną w 2000 roku przez Jamesa Wonga. Domyślam się, że twórcom śmiercionośnych kart zależało na, że tak to ujmę, efekcie Freddy'ego Kruegera z uwolnionego w 1984 roku „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena. Nieprzesadna ekspozycja nieurodziwych stworzeń. Zgodnie z zasadą mniej znaczy więcej, co według mnie w pierwszym „Koszmarze z ulicy Wiązów” doskonale się udało, ale architekci świata zamkniętego w „Tarocie: Karcie śmierci” powinni jeszcze trochę poćwiczyć. Popracować ze światłem i cieniem, uzbroić się w cierpliwość i przede wszystkim opanować ochotę na zabawę w „buu!”. Że też im się nie znudziło. Powiedziałabym: gorąca oferta dla lubiących sobie poskakać... gdybym choć raz zaznała tej wątpliwej przyjemności. Po jakichś dziesięciu razach (robienia hałasu bez uprzedzenia, nierzadko w połączeniu z jakimiś „strasznymi” widokami; ewidentnym narzucaniem się przez, nazwijmy ich, przybyszy z Piekła) głowa mnie rozbolała (tak, wiem, słabiak ze mnie), i to by było na tyle, jeśli chodzi o reakcje mojego organizmu na największe atrakcje przewidziane przez twórców „Tarota: Karty śmierci”. Dobrze, jakąś tam kreatywność „Frankensteinom” Legionu Tarota oddać wypada – pomysłodawcom i wykonawcom przynajmniej też fizycznej części, bo nie da się ukryć, że skorzystano ze wsparcia „wszechmocnych komputerów”. Na moje niewprawne oko tandetna obórka cyfrowa, szczególne wrażenie (negatywne) robiąca pod koniec. Ostateczna konfrontacja na miarę XXI wieku - mamy supernowoczesną technologię i nie zawahamy się jej użyć. A poza tym? Coś poza nieziemskim polowaniem na mieszkańców Ziemi? Hmm, wspominałam już o Zdumiewającym Zerwaniu? No tak, to już przerabialiśmy. To może wróćmy do wewnętrznych zmagań głównej bohaterki. Duchowych cierpień początkującej astrolożki, przypuszczalnie rzutujących na jej relację z największym sceptykiem wśród tutejszych przeklętych. Paskudna klątwa kobiety w czerni (w tej niejednoznacznie demonicznej roli zdolna aktorka pochodząca z Serbii, Sunčica Milanović). Haley, co zrozumiałe, rozpamiętuje najtragiczniejszy rozdział swego niedługiego życia i siłuje się z wątpliwościami odnośnie decyzji w sprawie miłosnej. Żałuje, że tak potraktowała chłopaka, który absolutnie niczym jej nie zawinił. Pochopny krok dziewczyny odwzajemniającej miłość hipotetycznie najlepszej partii na uczelni, położonej niedaleko (strzelam: najwyżej dwie godzin jazdy samochodem) domku z przeklętym przedmiotem, wystawniejszym od „przechowalni” Naturan Demantos z „Martwego zła” Sama Raimiego, a nawet dużo przytulniejszej „skrytki” dla legendarnej kasety VHS z „The Ring” Gore Verbinskiego. Nie mogło też zabraknąć prawdziwego eksperta (lub ekspertki) od horoskopów, szklanych kul, herbacianych fusów i kart Tarota, nie wyłączając egzotycznej talii ze skrzyneczki wymownie ozdobionej zodiakalnym kołem. Aha, i zanosi się na następny piękny związek w tych studenckich kręgach. Uwaga bezczelny spoiler: w paradę młodym z motylkami w brzuszkach prędko (tutaj wszystko dzieje się szybko) wchodzą moce ciemności z mściwą niewiastą na czele. Triumf Śmierci nad Miłością? Przeznaczenia nad Wolną Wolą?

Pół żartem, pół serio o Wielkich Arkanach. Plastikowy horrorek luźno oparty na niedługiej powieści Nicholasa Adamsa. Według mnie plastikowy owoc pierwszej reżyserskiej (i pisarskiej) współpracy Spensera Cohena i Anny Halberg w długim metrażu. Męczący „Tarot”: wyświechtana „Karta śmierci”. Rozpędzona na maksa, nijaka opowiastka o zjawiskach nadprzyrodzonych w rzadkim sosie slasherowym. O nietypowych burzycielach „spoza czasu i przestrzeni” z typowym modus operandi. Polecam tylko największym miłośnikom techniki jolt scare.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz