czwartek, 13 stycznia 2022

„Uczta” (2021)

 

W nowoczesnym domu w walijskich górach szykuje się wystawna kolacja. Gospodarze, zamożne małżeństwo Glenda i Gwyn, zaprosili tylko dwie osoby, nie licząc swoich dorosłych synów, Guto i Gweirydda, mając nadzieję na zawarcie umowy biznesowej. Do pomocy w kuchni Glenda zatrudniła nowo poznaną miejscową dziewczynę imieniem Cadi, która przybywa do jej domu parę godzin przed zaplanowaną ucztą. Cadi sprawia wrażenie bardzo nieśmiałej. Niewiele mówi i, w przeciwieństwie do nich, nie wykazuje chęci zaprzyjaźnienia się z mieszkańcami tego imponującego domu na odludziu. Z rodziną, która nie zdaje sobie sprawy, że najbliższa kolacja może być ostatnią w ich życiu.

W całości nakręcony w języku walijskim pełnometrażowy fabularny debiut reżyserski Lee Havena Jonesa, który wcześniej pracował głównie nad serialami. Przy niektórych projektach współdziałał z Rogerem Williamsem, który, podobnie jak on, marzył o zrobieniu filmu fabularnego. „Uczta” (oryg. „The Feast” aka „Gwledd”) jest więc spełnieniem pragnień ich obu (Williams napisał scenariusz), a właściwie pierwszą próbą wyrwania się z czegoś, co Jones nazwał „telewizyjnym gettem”. Horror wybrali z dwóch powodów: po pierwsze od dzieciństwa są fanami tego gatunku, a po drugie uznali, że w ten sposób zwiększą swoją szansę na trafienie do szerszej publiczności. Zdążyli bowiem zauważyć, że horror na świecie cieszy się dużą popularnością. W „Uczucie” dali też wyraz innej pasji, która ich łączy – kultura i dziedzictwo Walii. Tak zwana nowa fala kina grozy: powolne historie, często przekazujące jakieś ważkie, głębsze treści. Horrory z przesłaniem, poruszające różne problemy współczesnego świata. Jeśli chodzi o XXI-wieczne kino grozy, to Lee Haven Jones szczególnie ceni sobie właśnie takie produkcje i chciał, żeby jego pierwszy film fabularny dołączył do tego szacownego grona. Premierowy pokaz „Uczy” odbył się w marcu 2021 roku na South by Southwest Film Festival w Stanach Zjednoczonych.

Wystawna uczta w horrorze. I wszystko jasne. Kanibalizm murowany. Z takim nastawieniem podchodziłam do tej brytyjskiej produkcji stworzonej pod kierownictwem zakochanego w Walii Lee Havena Jonesa. W tym przepięknym regionie z długą historią. Także wyzysku. Nadmierna eksploatacja zasobów naturalnych, z tanią siłą roboczą w postaci rodowitych mieszkańców Walii. Eksploatacja, na której zyskiwał głównie Londyn. Tako rzecze reżyser „Uczty”. W wypowiedziach medialnych, ale nie jestem pewna, czy równie donośnie wybrzmiewa to w jego pierwszym długometrażowym filmie fabularnym. W wywiadach przeprowadzonych z okazji tego, dla Lee Havena Jonesa na pewno wielkiego wydarzenia, z jego opowieści o Walii przebija gorycz, przekonanie, że niektórzy potężni ludzie z wielkiego miasta nie tylko niesprawiedliwie obchodzili się z mieszkańcami tej krainy, ale też poczynili ogromne szkody dla planety. A już na pewno dla walijskiej ziemi. Zysk ponad wszystko. Oczywiście można to tłumaczyć tym, że kiedyś ludzie nie wiedzieli, co czynią, nie mieli takiej wiedzy, jaką mamy my. Oświeceni ludzie, wśród których też nie brakuje osób zawsze chętnych wzbogacić się na krzywdzie Matki Ziemi... Historyczne tło, wbrew sugestiom czynionym przez reżysera w przestrzeni publicznej, do mnie w „Uczucie” się nie przebiło. To znaczy, spodziewałam się dosadniejszych, wyrazistszych nawiązań do czasów minionych. Bardziej klarowny wykład historyczny od ludzi (Lee Haven Jones i Roger Williams), „których serca biją w walijskim rytmie”. Horror, alegoria, przypowieść, współczesna bajka – według Jonesa wszystkie te określania pasują do „Uczty”. Nieoczywistego, trochę zwariowanego, z lekka kuriozalnego eko horroru/folk horroru w całości rozgrywającego się w nowoczesnym domu i w jego pobliżu. Przykuwająca uwagę nieruchomość „schowana” za górami i lasami. Z dala od innych zabudowań. Glenda, jej mąż Gwyn i ich dorośli już synowie, Guto oraz Gweirydd, większą część roku spędzają w Londynie, ale jak stwierdza gospodyni, regularnie wracają do swojego zacisza. Tutaj zwykle odpoczywają, relaksują się... Nie wszyscy. Nie synowie tych majętnych ludzi. Czynnego polityka i jego energicznej, zaganianej małżonki. Guto nie ukrywa, że jest tu niejako z przymusu, że gdyby to od niego zależało, gdyby pozwolono mu decydować o sobie, to zostałby w Londynie. Jest pełnoletni, więc zasadniczo nie musi żyć pod dyktando rodziców, ale wówczas zapewne zostałby odcięty od źródełka. Musiałby poszukać pracy, a do tego zdecydowanie mu się nie śpieszy. Lepiej żyć na garnuszku rodziców, nawet jeśli wiąże się to z nieprzyjemnymi obowiązkami. Guto właśnie tak zdaje się traktować te rodzinne wypady do Walii – jak smutny obowiązek. Tak, to musi być istna męka dla tak imprezowego, towarzyskiego młodego człowieka. Gweirydda też nie cieszą te regularne „odcięcia od cywilizacji”, ale w przeciwieństwie do swojego brata, wykorzystuje ten czas z pożytkiem dla siebie. Zamiast narzekać, trenuje. Gweirydd jest sportowcem, a Guto trochę brzdąka na gitarze, ale tylko ten pierwszy jest zdeterminowany, by zarabiać na swojej pasji. Właściwie Gweirydd poczynił już trochę starań w tym kierunku. Guto to jedna z tych osób, które wychodzą z założenia „czy się stoi, czy się leży, kasiora się należy” (owoce socjalizmu). Obibok, ale sympatyczniejszy od swoich krewnych. Gweirydd natomiast to (nie)klasyczny przypadek „królewicza, który chce się usamodzielnić”. Przy finansowym wsparciu ojca coś w życiu osiągnąć. I tym sposobem odciąć się od rodziców? Bardzo możliwe. O ile przetrwa tytułową ucztę.

Czy moje przeczucia się sprawdziły i w menu przewidziano dania z ludzkiego mięsa? Zdradzę tylko tyle, że przepyszna wieczerza to na pewno nie będzie. Nie dla nas, choć ludziom zgromadzonym przy tym stole najwidoczniej potrawy przygotowane przez Glendę i Cadi smakują. Może z jednym wyjątkiem. Można odnieść wrażenie, że w tym gronie jest jedna osoba, która zmusza się do jedzenia. Trudno powiedzieć, czy dlatego, że wyczuła nieprzyjemnie kwaśną nutkę, czy raczej zaczęła się domyślać, jaki jest prawdziwy cel tego spotkania. Domyśliła się, po co ją tu sprowadzono. Pierwsze skrzypce w tej historii gra Cadi, miejscowa młoda kobieta, zatrudniona przez nowo poznaną miastową damę do pomocy przy organizacji małego przyjęcia. Glenda i Gwyn zaprosili tylko dwie osoby. Ich synowie oczywiście też będą musieli wziąć udział w tym wydarzeniu. Wyczekiwanym przez perfekcyjną panią domu, której nie zraża ogromna nieśmiałość jej pomocnicy. Gada jak najęta, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że dziewczyna uparcie milczy. Nie interesuje jej nawet, czy Cadi wsłuchuje się w jej słowa. Później od Guta usłyszymy, że otaczają go ludzie, którzy dużo mówią, nawet wtedy gdy nie mają nic ciekawego do powiedzenia. I Glenda widać jest jedną z tych postaci – o wiele bardziej woli mówić, niż słuchać. Taka towarzyszka jak Cadi to dla niej trochę jak wygrana na loterii. Może gadać, ile dusza zapragnie bez obaw, że dziewczyna będzie przerywać jej wywody. Wchodzić jej w słowo, jak to zapewne mają w zwyczaju jej znajomi. I mąż, człowiek, który w kółko może opowiadać o polowaniach na niegrubą zwierzynę. Tak naprawdę Cadi nie pasuje do tego towarzystwa. Ani trochę. Nie dlatego, że oni to wyższa sfera, a ona przynależy do klasy robotniczej, zwykle ordynarnie okradanej przez takich ludzi jak Gwyn. W każdym razie szybko stało się dla mnie jasne, że ich odmienny stosunek do przyrody ma tutaj większe znaczenie niż stan konta. Najdobitniej wskazuje na to powrót Gwyna z polowania. Reakcja Cadi na jego łowieckie zdobycze. Ale już wcześniej, gdy padły strzały, Cadi poczuła się aż nadto niekomfortowo. Jak w okopach. Tak czy inaczej, nie ma wątpliwości, że dziewczyna nie akceptuje ulubionej rozrywki pana domu. W przeciwieństwie do jego bliskich nie odbiera tego jako nieszkodliwe zajęcie. W dodatku można zaoszczędzić trochę grosza. Co prawda nie muszą sobie niczego odmawiać, pieniędzy najwyraźniej mają aż nadto, ale im ciągle mało. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Im więcej masz, tym więcej chcesz. W świecie przedstawionym przez ekipę „Uczty” w takim świetle ukazano tych majętnych ludzi. Chciwi i skąpi. Ale przyjaźnie nastawieni do pomocy w gotowaniu i kelnerowaniu przy dosłownie jednej kolacji. Od strony technicznej „Uczta” w mojej ocenie prezentuje się całkiem solidnie. Można narzekać na to, że twórcy za dużo pozostawiają wyobraźni widza (chociaż pewnie nikomu nie umkną perypetie pewnej nogi, czy nawet taki standard w kinie grozy jak podcięcie gardła). Weźmy choćby okaleczenie, z jakim, jeśli mnie pamięć nie myli, dotychczas się nie spotkałam. Ani w kinematografii, ani w literaturze. Akcja ze szkłem, której finał dla niektórych może się okazać mocno rozczarowujący. Przyznaję, że też nie miałabym nic przeciwko większej śmiałości choćby w tym jednym momencie. Ale nawet w takim kształcie ta chwila na pewno zapisze się w mojej pamięci. Zgniła wisienka na ciekawie udekorowanym, ale niezbyt dobrze smakującym torcie. Ładne opakowanie, ale fabuła nie do końca do mnie przemówiła. Kierunek obiecujący, ale wydaje mi się, że twórcy „Uczty” nie za bardzo wiedzieli jak to ugryźć. Postacie, nie dość, że nieprzekonująco odegrane (włącznie z Annes Elwy, odtwórczynią roli głównej), a przynajmniej mnie te aktorskie kreacje nie kupiły, to jeszcze chadzają po planie jakby bez celu. A może to tylko ja za nimi nie nadążałam? Na początku - potem twórcy, według mnie zupełnie niepotrzebnie, przystąpili do zacierania tych wizerunków: nie było już tak przejrzyście, bezwładna plątanina z tego wyszła - czteroosobowa rodzina, u której ma odbyć się tytułowa uczta przypominała typową bandę cudaków. Jedną z tych zwariowanych, negatywnie zakręconych familii, na jakie z łatwością można natknąć się w wielkim świecie horroru. Najbardziej jaskrawym przykładem jest, dla jednego nieprzyjemne, a dla drugiego wprost przeciwnie, „zderzenie” dwóch braci na początku tej opowieści (podglądactwo). Ale zastanawiać też może choćby takie, wydawać by się mogło, zupełnie nieistotne spotkanie Gwyna i Cadi – on oferuje jej przyjaźń, a ona długo wpatruje mu się w oczy bez choćby jednego słowa. Po czym w milczeniu, nietaktownie, się oddala. I jego to nie dziwi. Lee Haven Jones chciał, żeby milczenie Cadi i w ogóle te wszystkie ciche chwile coś wyrażały. Można powiedzieć, że cisza miała krzyczeć. Poruszać jakieś czułe struny w odbiorcach. Ta cisza miała po prostu przekazywać emocje, obok tej ciszy widz nie miał przechodzić obojętnie. I moim zdaniem filmowcy dość umiejętnie grali na tym instrumencie, a to niełatwa sztuka – przekaz bez słów. Trzeba tutaj zaznaczyć, że cisza w „Uczucie” rzadko, jeśli w ogóle, jest całkowita. W tle przeważnie słychać różne dźwięki – czy to domowa krzątanina, czy odgłosy Natury, czy wreszcie przepiękna oprawa dźwiękowa. Smutne utwory pasujące do tonu scenariusza. Tragicznej opowieści; najpierw powolnej, statecznej, bardziej zrównoważonej, potem już mniej obliczalnej, rozgorączkowanej. Na tej nowej fali horroru reżyser płynął do opery. Taką wizję w każdym razie miał Jones. I faktycznie na późniejszym etapie filmowcy dostrzegalnie uderzają w teatralne struny. Etapie tej nie najlepiej zorganizowanej, ale i niemączącej mnie, wyprawy do smętnej krainy. Jest mglisto, ponuro, cicho i z całą pewnością niebezpiecznie. Coś złego wisi w powietrzu, czuć to na dosłownie każdym kroku w tym klaustrofobicznym, choć przecież niemałym domu (ach te ciasne korytarze i jeszcze ta niby cela, właściwie ulubiony kącik Glendy) i pod tym ciężkim niebem. Podejrzewam, że będą co najmniej dwie interpretacje tego całego zmieszania w Walii. UWAGA SPOILER Zemsta młodej kobiety za śmierć ojca i szkody wyrządzane jej małej ojczyźnie. Lub, i ku temu się skłaniam, zemsta nadnaturalnej istoty, istoty niechcący przebudzonej podczas „wykopków”, która przejęła ciało dziewczyny zatrudnionej przez państwo z miasta KONIEC SPOILERA.

Eko horror, który prawie na pewno nie zyska wielu sympatyków. Tygryski nie to lubią najbardziej. Tego jestem pewna, mimo że sama jakiegoś większego urazu do pierwszego fabularnego filmu Lee Havena Jonesa nie żywię. Tej brytyjskiej, w całości nakręconej w języku walijskim, propozycji. Od fanów dla fanów gatunku. A przynajmniej jego ekstremalnej strony. Z tą brutalnością to w sumie też radzę uważać. Nie nastawiać się na jakieś szczególnie krwawe dziwowisko. Bywałam na lepszych, ale szczerze mówiąc myślałam, że ta „Uczta” upłynie mi w dużo gorszej atmosferze. Zjadliwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz