wtorek, 27 grudnia 2011

"Coś" (2011)

Antarktyda. Grupa norweskich badaczy znajduje pod lodem obcą formę życia. Wzywają do pomocy amerykańską paleontolog, Kate Lloyd, która nie podziela ich entuzjazmu w związku ze znaleziskiem. Wkrótce kobieta odkrywa, że Obcy potrafi przybierać postacie innych ludzi. Wraz z Norwegami będzie musiała stoczyć walkę z bezwzględnym pozaziemskim wrogiem.

"Coś" Johna Carpentera z 1982 roku to jeden z najpopularniejszych horrorów science-fiction, więc raczej nie powinien nikogo dziwić fakt, iż współcześni twórcy postanowili po prawie 30-stu latach wskrzesić historię o Obcym siejącym terror na Antarktydzie. Tym razem jednak nie zdecydowano się na remake, ale prequel. Wszak historia przedstawiona przez Carpentera ma miejsce w amerykańskiej bazie badawczej, po masakrze u Norwegów. Reżyser prequela Matthijs van Heijningen Jr. postanowił po 30-stu latach rozwiać tajemnicę wydarzeń w norweskiej bazie na Antarktydzie, których widzowie mogli się tylko domyślać obcując z oryginałem. Swoją drogą długo trzeba było czekać, aby poznać początek tej historii... Szczerze mówiąc nie miałam wielkich oczekiwań względem tego filmu - po pierwsze boleśnie się już przekonałam, jaki poziom prezentują sobą horrory z 2011 roku, a po drugie miałam spore obawy, co do efektów specjalnych, którymi przepełnione są dzisiejsze produkcje wysokobudżetowe. Recenzje fanowskie, które miałam okazję przeczytać popadają w dwie przeciwstawne skrajności. Widzowie podzielili się na dwa obozy, z których jedni wychwalają film pod niebiosa, a drudzy nie pozostawiają na nim suchej nitki. Ja plasuję się gdzieś pośrodku, ale tylko dlatego, że jeszcze przed seansem obiecałam sobie, iż nie będę porównywać tego obrazu do zjawiskowego oryginału Carpentera, ponieważ z góry było wiadomo, iż prequel w starciu z nim nie ma najmniejszych szans, a ja chciałam choć odrobinę dobrze się bawić, zamiast zestawiać ze sobą oba filmy, narzekając na niedoróbki nowej wersji.

Nowe "Coś" kładzie szczególny nacisk na dynamiczną akcję - tutaj Obcy nie atakuje z ukrycia, jak w oryginale, niemalże natychmiast ujawnia swe demoniczne oblicze, rozpoczynając pogoń za naszymi protagonistami. Jak można się tego spodziewać taki zabieg oddziera film z klimatu grozy, ale na szczęście twórcy nie zapominają o zachowywaniu napięcia oraz podtrzymywaniu w widzach niepewności, co do prawdziwej tożsamości bohaterów, którym nota bene kibicują. Ten zabieg udał się reżyserowi znakomicie - podczas seansu nieustannie męczy nas pytanie, czy aby na pewno wszyscy są tymi, za których się podają. "Coś" straszy nas tutaj starymi, sprawdzonymi metodami, czyli na zasadzie zaskoczenia. Początkowo nawet to skutkuje, nagłe wyskakiwanie nie wiadomo skąd Obcego mimowolnie wymusza na widzu zryw z fotela, ale niestety szybko zaczynamy się do tego przyzwyczajać. Z biegiem trwania filmu będziemy już idealnie wyczuwać momenty pojawienia się wroga, więc o jakimkolwiek zaskoczeniu nie będzie już mowy. Tym oto sposobem dochodzimy do efektów specjalnych, których tak się obawiałam. Oczywiście, niczym mnie nie zaskoczyły - były tak sztuczne, jak się tego spodziewałam, ale o dziwo choć na pewno nie mają szans nikogo przestraszyć, czy choćby zniesmaczyć to wizualnie stanowią całkiem niezłe widowisko. Twórcy nie przesadzili w ingerencji komputerowej, choć miałam nadzieję, że chociaż krew będzie fizycznie obecna na planie - szkoda, że zdecydowali się na pikselową posokę, która jedynie potęgowała sztuczność scen mordów.

Fabuła doskonale współgra z historią Carpentera sprzed lat. Twórcy prequela zadbali nawet o takie szczególiki jak wbita w ścianę siekiera, którą w starej wersji znajdują Amerykanie w norweskiej placówce badawczej. Choć wiele momentów skopiowano z dzieła Carpentera, jak na przykład badanie na obecność Obcego w organizmach ludzi (choć tutaj ma nieco inny przebieg) to absolutnie nie psuje to ogólnego wyrazu filmu, który co tu dużo mówić, przynajmniej nie nudzi, a miejscami ma nawet szansę wzbudzić spore zainteresowanie u odbiorcy. Ponadto zadbano również o zimową scenerię, która z uwagi na swoje odizolowanie od cywilizacji (jak okiem sięgnąć nic tylko śnieg) znacznie potęguje alienację bohaterów, zmagających się z odrażającym pozaziemskim wrogiem.

Najwyrazistszą postacią jest oczywiście Amerykanka Kate Lloyd wykreowana przez gwiazdkę Hollywoodu Mary Elizabet Winstead, która szybko obejmuje dowodzenie nad Norwegami. Kobieta nie miała łatwego zadania z udźwignięciem swojej roli, ale myślę, że idealnie wczuła się w odgrywaną przez siebie postać, sprawiając, że widzowie utożsamiali się przede wszystkim z nią.

Prequel "Coś" jako horror nie jest w stanie całkowicie zadowolić widza, ponieważ brak mu klimatu grozy oraz realizmu w kreacjach Obcego. Ale już jako kino science-fiction radzi sobie całkiem nieźle. Wielbiciele starej wersji nie powinni być zanadto zawiedzeni, jeśli oczywiście zapamiętają, aby nie porównywać ze sobą obu filmów, ponieważ w zestawieniu z ponadczasowym dziełem Carpentera prequel zostaje daleko w tyle. Jako jednorazowa, odprężająca rozrywka nowy "Coś" całkowicie spełnia swoje zadanie. Aczkolwiek nadal mam nadzieję, że doczekam się w końcu czegoś nowego od Amerykanów, bo szczerze mówiąc powielanie pomysłów sprzed lat robi się już nudne.

4 komentarze:

  1. Dla mnie COŚ było miłym zaskoczeniem na koniec roku. W tym tygodniu jeszcze wybiorę się na ŁOWCĘ TROLLI (by wesprzeć małego dystrybutora :)), a potem będę czekał do października na nową TEKSAŃSKĄ MASAKRĘ i HALLOWEEN. Wydaje mi się, że 2012 będzie lepszy od 2011, bo oprócz tych dwóch tytułów, reszta to oryginalne filmy (w sensie nie sequel, remake, prequel).

    OdpowiedzUsuń
  2. faaajne.. : D
    liczę na promocję, i wchodzenie na mojego bloga : http://zwariowana-klasa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Całkiem przyjemny film. Pierwsze momenty pojawiania się "Cosia" z nikąd rzeczywiście podrywały mnie z fotela, ale później sie do tego przyzwyczaiłam. Ciężko mi do końca ocenić ponieważ nie oglądała oryginału chociaż znam fabułę. Mnie się całkiem podobał chociaż niektóre momenty były przesadzone pod względem efektów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Film trzyma poziom w stosunku do oryginału. Najpierw oglądałem pierwowzór, który uwielbiam, a później odświeżoną wersję. Pomijając fakt, jak kino się zmieniło na przestrzeni wielu lat, muszę stwierdzić z premedytacją, że obraz z 2011 roku dalece nie odbiega klimatem do oryginału. Twórcy zadbali o to aby jakość filmu była podobna charakterem do kultowego pierwowzoru. Efekty specjalne w wersji z 2011 roku musiały sie pojawić w formie animacji komputerowej, wymagała tego fabuła i nie było innego wyjścia, natomiast w tej starszej wersji wszystkie efekty specjalne powstawały w całkiem inny sposób. W latach '80-tych, nie było tak zaawansowanej techniki komputerowych animacji, a mimo to twórcy wykonali doskonałą robotę.
    Warto obejrzeć "Coś", w tych dwóch wersjach.

    OdpowiedzUsuń