wtorek, 8 marca 2016

„Ułamek strachu” (1970)


Włochy. Niegdyś uzależniony od narkotyków, Tim Brett, obecnie znajdujący się w przededniu ślubu z ukochaną Juliet Bristow, próbuje spełnić się w pisarstwie i zacieśnić więzi z ciotką, Lucy Dawson, pomagającą przestępcom zajmować intratne posady. Kiedy kobieta zostaje uduszona, jej siostrzeniec z racji zajęcia, jakiego się podjęła, nie może dopatrzeć się żadnych wiarygodnych motywów, jakie kierowały sprawcą, a mocno powątpiewa, że jej śmierć była dziełem przypadku. Niezadowolony z pracy włoskiej policji postanawia na własną rękę rozwiązać zagadkę jej zabójstwa, ale rozpytując jej znajomych zwraca na siebie uwagę wysoko postawionych person, którzy zaczynają prowadzić z nim przemyślną grę, mającą na celu zakwestionować w oczach śledczych i bliskich Bretta jego stabilność psychiczną.

Brytyjski thriller wyreżyserowany przez Richarda C. Sarafiana na podstawie scenariusza Paula Dehna, którego z kolei zainspirowała powieść autorstwa nieżyjącego już Johna Binghama, po raz pierwszy wydana w 1965 roku. Jak pokazał czas „Ułamek strachu” nie przyniósł jego twórcom rozgłosu, o przyzwoitych wpływach pieniężnych nawet nie wspominając, co mogę sobie wytłumaczyć jedynie mierną dystrybucją. Nie wiem, jak sytuacja przedstawiała się w latach 70-tych, ale obecnie adaptacja książki Binghama jest praktycznie nieznana szerokiej opinii publicznej – liczba osób, która film widziała jest doprawdy znikoma. A szkoda, bo to z całą pewnością jeden z najlepszych dreszczowców, jaki dane mi było zobaczyć w ostatnim czasie, widowisko niemalże na miarę twórczości Alfreda Hitchcocka.

Pierwsze, co mnie uderzyło podczas obcowania z „Ułamkiem strachu” to niepoddająca się upływowi czasu realizacja, tak profesjonalna, że gdybym nie wiedziała, w którym roku powstała rzeczona produkcja po samych zdjęciach obstawiałabym raczej przełom lat 80-tych i 90-tych. Nawet przez myśl by mi nie przeszło, że premiera miała miejsce już w 1970 roku… Silnie skontrastowane, wyraziste zdjęcia to jedno, ale głównym elementem, moim zdaniem świadczącym o wyprzedzeniu epoki jest styl operatorów, wręcz pedantyczne podejście do formy. Nie ma tutaj miejsca na niekontrolowane drżenie kamery, swoisty chaos realizatorski – zamiast tego mamy stabilne, wypieszczone zdjęcia przyjemnie kontrastujące z problematyką filmu i genialny, podany w najróżniejszych tonacjach motyw dźwiękowy skomponowany przez Johnny’ego Harrisa, który ani na ułamek sekundy nie rozbrzmiewa w niepożądanych miejscach. Kolejnym elementem świadczącym o ponadczasowości „Ułamka strachu” jest aktorstwo. Odtwórcy zarówno pierwszo, jak i drugoplanowych postaci uczynili absolutnie wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby tchnąć w swoich bohaterów ogromne pokłady wiarygodności, szczególnie stonowana Gayle Hunnicutt i niebywale ekspresyjny, acz nawet nie ocierający się o egzaltacje David Hemmings, na barki którego zrzucono cały ciężar scenariusza, co powinno „go spowolnić”, ale w praktyce dodało mu skrzydeł. A zadanie, jakie mu powierzono naprawdę do łatwych nie należało, bo dostrzegalnie nadrzędnym zamysłem scenarzysty było nieustanne dezorientowanie odbiorcy poprzez kuriozalną sytuację, w jakiej znalazł się główny bohater i jego reakcje na coraz to dziwaczniejsze rewelacje. Tuż po rozpoczęciu prywatnego śledztwa, śladem zabójcy jego ciotki, Tim Brett, zostaje zagadnięty w pociągu przez lesbijkę, która streszcza mu swoje życie prywatne, po czym przekazuje kopertę, z zawartością której radzi zapoznać się po dotarciu do mieszkania. Brett stosuje się do wskazówek i przerażony konstatuje, że otrzymał bynajmniej nie subtelny nakaz zaprzestania dalszego podążania śladami dusiciela, w dodatku sporządzony na jego własnej maszynie do pisania, jego papierze i włożony do jego koperty. Żeby tego było mało w toalecie znajduje czarnego papierosa, który świadczy o bytności w mieszkaniu kogoś niepożądanego, podobnie jak nagranie demonicznego rechotu na jego taśmie. Już te wątki dają nam przedsmak paranoicznej aury, która w dalszych partiach filmu nieustannie będzie towarzyszyć głównemu bohaterowi, ale z czasem robi się jeszcze dziwniej. Bretta odwiedza policjant i informuje go, że kobieta, którą poprzedniego wieczora spotkał w pociągu złożyła na niego skargę, utrzymując, że czynił jej niedwuznaczne propozycje, a kiedy gospodarz przekazuje mu dowody świadczące o prześladowaniu śledczy nie ma wątpliwości, że to Tim jest ich twórcą. Konwersacja z przedstawicielem włoskich organów ścigania jest pierwszą dobitną aluzją do postępującego szaleństwa głównego bohatera, ale zważywszy na wydarzenia następujące potem nie na tyle jednoznaczną, żeby pozbawić odbiorcę wątpliwości. Ilekroć scenariusz porusza jakiś wątek świadczący o niestabilności psychicznej Bretta, dając nam do zrozumienia, że wszystko, co mu się przytrafia stanowi jedynie projekcję jego umysłu już w następnej scenie Dehn wiarygodnie motywuje go rzeczywistą ingerencją osób trzecich, zdeterminowanych, by doprowadzić Tima do obłędu.

W tym całym szaleństwie przedstawiciele włoskiego wymiaru sprawiedliwości zajmują jednoznaczne stanowisko, podobnie narzeczona Bretta, zwierzenia mężczyzny traktując z wielkim sceptycyzmem, niejednokrotnie wprost dając mu do zrozumienia, że pora rozpocząć terapię. Z czasem nawet sam Tim zaczyna powątpiewać swoim zmysłom, dopuszczając możliwość, że niedawny odwyk, śmierć ciotki i zbliżający się ślub przeciążyły jego psychikę, niemniej uparcie dąży do odkrycia prawdy, choćby po to, żeby wyzbyć się wątpliwości, co do stanu swojego umysłu. Mamy więc klimatyczny, doskonale stopniujący napięcie thriller w dużej mierze psychologiczny, w którym większość osób wchodzących w kontakt z głównym bohaterem jest przekonana o jego postępującym szaleństwie, ale dzięki zgrabnym zabiegom scenarzysty dla widza nie jest to takie oczywiste. Nawet, kiedy sam Brett zaczął dopuszczać możliwość własnego obłędu nie byłam w stanie pokładać wiary tylko w ten jeden paranoiczny motyw, bowiem gdzieś z tyłu głowy odzywał się głosik, sugerujący, że rozwiązanie zagadki nie jest takie proste i biorąc pod uwagę finał w moim odczuciu właśnie ta sztuka przesądziła o nietuzinkowości fabuły „Ułamka strachu”. UWAGA SPOILER Najbardziej wiarygodne wyjaśnienie całej intrygi ostatecznie koncentruje się na tym, co scenarzysta sugerował od początku, jednocześnie wprawnie zaciemniając obraz całości. Motyw zapewne zainspirowany „Psychozą”, ale nie tak jednoznaczny, bo jeśli wejrzeć głębiej nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że podobnie jak we wcześniejszych partiach pod pozorami kryje się coś większego KONIEC SPOILERA. Dla wielu współczesnych odbiorców interpretacja finału zapewne podąży w jednym kierunku i oni mogą być nieco zawiedzeni, zważywszy na fakt, że od czasu powstania „Ułamka strachu” niniejszy motyw był często eksploatowany w kinematografii grozy, ale myślę, że osoby lubiące troszkę pokombinować, nawet ryzykując nadinterpretację oraz ci pamiętający, w którym roku powstała omawiana produkcja powinni być wielce ukontentowani takim rozwiązaniem intrygi. Przemyślanej w najdrobniejszych szczegółach i wielce wciągającej, co warto dodać.

Chciałabym, żeby po latach „Ułamek strachu” wyszedł z odmętów zapomnienia i dostał nowe życie w postaci zainteresowania współczesnych widzów. Na uwagę zasługiwał od momentu wejścia na ekrany, ale niestety zamiast cieszyć się niesłabnącą popularnością przynajmniej obecnie spotkał się z ostracyzmem, co dla mnie jest jawną niesprawiedliwością. Bo Richard C. Sarafian stworzył naprawdę wspaniałe widowisko, kwintesencję psychothrillera, która natchnęła mnie autentycznym poczuciem winy, wstydem wywołanym tak późnym zaznajomieniem się z tą produkcją.

1 komentarz: