sobota, 5 marca 2016

Frode Granhus „Wir”


Na wyspie Landegode w gminie Bodo dwóch chłopców odnajduje skrępowanego, zmarzniętego mężczyznę z rękami zanurzonymi w wodzie. Sprawą zajmuje się sierżant Rino Carlsen, łącząc ten atak z okaleczeniem innej ofiary, tym razem za pomocą ognia. Tymczasem trzysta kilometrów na północ od Bodo, w małym nadmorskim miasteczku Bergland starsze małżeństwo znajduje na plaży porcelanową lalkę Azjatki przytwierdzoną do miniaturowej tratwy wyplecionej z łyka. Alarmują policję, ale śledczy nie widzą powodu do niepokoju w zabawkach wyrzucanych przez morze. Do czasu odnalezienia okaleczonej kobiety w sukience przypominającej tę, w którą przyodziano lalkę. W sprawę angażuje się przebywający na zastępstwie posterunkowy Niklas Hultin, który niedawno przeprowadził się do Bergland wraz ze swoją chorą żoną Karianne, która wychowała się w tym miejscu. Wkrótce pojawia się kolejna ofiara, a Hultin odkrywa, że klucz do rozszyfrowania tożsamości sprawcy znajduje się w przeszłości kilku mieszkańców miasteczka.

Do czasu spotkania z „Wirem” autorstwa norweskiego pisarza, Frode Granhusa, byłam przekonana, że wszystkie lepsze nazwiska twórców literatury z północnych regionów Europy polscy wydawcy zdążyli już przedstawić swoim czytelnikom. Przy okazji oczywiście na fali trwającego trendu zalewając rynek również mniej udanymi pozycjami. Wygląda jednak na to, że w zalewie tych wszystkich skandynawskich pisarzy zapomniano o jak wnoszę z „Wiru” wielce utalentowanym autorze, który debiutował już w 2003 roku powieścią „Hevneren”. W ręce polskich czytelników oddano natomiast jego trzecią książkę, z obietnicą rychłego ukazania się kolejnej. Mam nadzieję, że nie na wyrost, bo doświadczenie ze skandynawską prozą zdążyło mnie już nauczyć, że prawdziwe perły wywodzące się ze wspomnianego regionu Europy nie są zbyt powszechne. Przyjemnych w odbiorze lektur trafia się całkiem sporo, ale tak charakterystycznych, jak „Wir” doprawdy niewiele, przez co naprawdę pragnęłoby się częstszych spotkań z „piórem” Frode Granhusa.

Wczesnojesienna, deszczowa sceneria nadmorskiego małego miasteczka oraz niewielkiej wyspy, z plażami obmywanymi morskimi falami z mnogością stromych skarp i skał. Już samo umiejscowienie akcji obiecuje iście klimatyczną rozrywkę w duchu najlepszych literackich dreszczowców, ale za sprawą niebywale hipnotyzujących opisów Granhusa sceneria wręcz urzeka pięknem nieprzejednanej przyrody i niepokoi nieustannie akcentowaną nieuchwytną grozą. Granhus wyniósł swój unikalny warsztat na prawdziwe wyżyny dzięki umiarowi – absolutnie żaden ustęp opisowy nie bazuje na niezmiennie irytującej mnie lapidarności, tak częstego w literaturze kryminalnej streszczania wszystkiego w kilku krótkich zdaniach, ale jednocześnie próżno też szukać takiego opisu, który poprzez nadmierną długość zmęczyłby odbiorcę. Inny słowy, Frode Granhus kształtując swoją opowieść wykorzystał dokładnie tyle słów, ile można wymagać od tego rodzaju pozycji, przy okazji dając czytelnikom próbkę swojego dojrzałego, zniewalającego stylu i rzadko spotykanej dużej pomysłowości w warstwie fabularnej. Początkowo akcja toczy się dwutorowo, z perspektywy dwóch śledczych, Rino Carlsena i Niklasa Hultina, oddalonych od siebie o trzysta kilometrów, ale zaznajomiony z prozą kryminalną odbiorca zapewne ani przez chwilę nie będzie wątpił w istnienie punktów wspólnych obu dochodzeń. Jednakże jestem przekonana, że na przeświadczeniu o powiązaniu tych dwóch wątków się skończy, bo nie chce mi się wierzyć, że jakikolwiek odbiorca, nawet największy koneser kryminałów przedwcześnie wyklaruje sobie całościowy obraz intrygi snutej na kartach „Wiru”. Frode Granhus jest zbyt przebiegły, żeby „wpaść w pułapkę” przewidywalności i zbyt zmyślny, żeby bazować na oczywistościach i zbiegach okoliczności. Może gdyby autor skoncentrował się na jednym wątku nie zdołałby osiągnąć tej trudnej sztuki „wyprowadzania czytelnika w pole”, pogrywania na jego oczekiwaniach, ale mnogość różnego rodzaju, pozornie niezwiązanych ze sobą incydentów, które z kolei wyrosły z wydarzeń sprzed wielu laty znacząco dopomogła w dezorientowaniu odbiorcy. W dodatku bez wprowadzania poczucia przekombinowania, bez zauważalnego gubienia się w detalach, dzięki rzecz jasna zręcznemu żonglowaniu faktami. W „Wirze” dosłownie każdy szczegół ma znaczenie, każdy strzęp informacji z czasem urasta do rangi kluczowego dowodu, nawet na pierwszy rzut oka nieistotny, rzucony mimochodem, bo w pisarstwie Granhusa dosłownie nic nie jest tym, czym się wydaje. Jego intryga wymaga bystrego spojrzenia, wejrzenia w głąb, poza liczne warstwy złożone z pozorów. Niemalże wszystko, z czym powoli się zaznajamiamy jest zaaranżowane, każdy szczegół bez naciągania faktów się ze sobą łączy, a cała ta inscenizacja finalnie serwuje nam prawdziwie maniakalną jednostkę, charakteryzującą się równą przebiegłością w swoim przestępczym fachu, co Granhus w swoim pisarstwie.

W literaturze kryminalnej zdążył już rozwinąć się trend mieszania przewodnich wątków skoncentrowanych na policyjnych śledztwach z warstwą obyczajową i nie inaczej jest w „Wirze”. Autor jednak, przeciwnie niż wielu jego kolegów po piórze, nie dopuszcza do przysłonięcia intrygi rewelacjami z życia prywatnego poszczególnych bohaterów. Sprawia, że niektóre z nich z czasem wrastają w dochodzenie, stają się najważniejszymi elementami toczących się śledztw. A dotyka naprawdę sporo typowych problemów rodzinnych. Trochę miejsca poświęca więc trudom samotnego macierzyństwa i krzywdzie zadawanej dzieciom przez nieodpowiedzialnych, niepoczuwających się do żadnych obowiązków względem nich ojców oraz naturze patologicznych familii, zdominowanych przez agresywne, często zaglądające do kieliszka „głowy rodziny”. Swoją mniej lub bardziej ważną rolę w snutej przez Granhusa historii ma również życie prywatne dwóch głównych bohaterów, przy czym osobista sytuacja każdego z nich obfituje w zgoła odmienne trudności. Po rozwodzie z żoną Carlsen dużo czasu spędza ze swoim nastoletnim synem, który swoim zachowaniem wymusza na matce konieczność rozpoczęcia jego terapii, wbrew stanowczym sprzeciwom Rino. Tymczasem Hultin próbuje pogodzić się z perspektywą konieczności oddania nerki ciężko chorej żonie oraz poddania się wpływowi jej nadopiekuńczego ojca, który porywa się na różnego rodzaju przemyślne fortele, aby zatrzymać córkę w Bergland. Wiele z tych, często silnie wzruszających obyczajowych wątków znajdzie swoje miejsce w dochodzeniu Niklasa, pokrywając się w tak nieoczekiwanych punktach, bez posiłkowania się przez autora irytującymi zbiegami okoliczności, że aż człowiek się zastanawia, ile czasu pochłonęło tak drobiazgowe obmyślenie całej intrygi, która z czasem przekształca się w praktycznie nieustający ciąg zwrotów akcji, często na moment wyłaniających fałszywy obraz całości. Dzięki czemu Granhus z wprawą prawdziwego wirtuoza słowa pisanego udowodnił, że tę opowieść można było sfinalizować na kilka różnych sposób, bez pogwałcenia stopnia prawdopodobieństwa. I tak zapewne jest z każdą kryminalną intrygą, ale niewielu pisarzy wzorem Frode Granhusa potrafi spojrzeć na swoje historie z tylu różnych perspektyw, tylko nieliczni tak jak on są zdolni do zbudowania różnych scenariuszy na kanwie pomysłu wyjściowego.

Jeśli pozostała twórczość Norwega, Frode Granhusa, jakościowo jest zbliżona do znakomitego „Wiru” to najprawdopodobniej zostanę jego wierną czytelniczką. Najprawdopodobniej, bo wciąż nie mam pewności, czy polscy wydawcy umożliwią mi zaznajomienie się z innymi jego powieściami. Jeśli nie to w moim odczuciu zwyczajnie zdradzą nie tylko fanów literatury skandynawskiej, ale thrillerów w ogóle – jak już wręcza się czytelnikom kawał tak wspaniałej prozy to wypadałoby kontynuować promocję jej autora, co mam nadzieję nasi rodzimi wydawcy konsekwentnie będą czynić.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz: