niedziela, 6 marca 2016

„Impuls” (1988)


Od czasu rozwodu rodziców David po raz pierwszy przyjeżdża do swojego ojca i jego nowej żony. Chłopiec ma spędzić z nimi wakacje, ale podczas wieczornej transmisji meczu telewizor ma jakieś zakłócenia. Wkrótce potem inne sprzęty gospodarstwa domowego w obecności Davida zdają się żyć własnym życiem. Chłopiec próbuje zaalarmować ojca i macochę, ale dorośli nie dają wiary jego słowom. Nawet, kiedy zaczyna utrzymywać, że przewodami przemieszcza się pragnący ich skrzywdzić inteligentny impuls elektryczny, który kilka dni wcześniej zabił ich sąsiada. Przerażony David stara się znaleźć sposób na powrót do matki, zanim impuls zdoła go wyeliminować.

Jedyny pełnometrażowy film w reżyserskim dorobku Paula Goldinga, co moim zdaniem jest niepowetowaną stratą dla kinematografii grozy. Wszak w przeliczeniu na dolary mając do dyspozycji sześciomilionowy budżet stworzył on technicznie dopracowany horror science fiction na kanwie własnego niezwykle wciągającego scenariusza. „Impuls” z jakiegoś powodu nie przetrwał próby czasu, obecnie przyciągając głównie długoletnich wielbicieli kina grozy, co biorąc pod uwagę familijną otoczkę obrazu tym bardziej zaskakuje. Golding najprawdopodobniej celował w szerszą grupę odbiorców, również spoza kręgu fanów horrorów, ale pomimo silnych walorów, jakimi może pochwalić się „Impuls” nawet pod koniec lat 80-tych nie odniósł on kasowego sukcesu. I być może ten niewielki ówczesny oddźwięk rzutował na późniejsze odchodzenie w zapomnienie tej produkcji. Bo jakoś nie mogę uwierzyć, iż zawiniła jakość „Impulsu” – nie po tym, co zobaczyłam.

Prolog filmu koncentruje się na mężczyźnie, który pewnej nocy niszczy wszystkie sprzęty w swoim własnym domu, budząc sąsiadów, którzy z kolei zawiadamiają policję. Przybyły na miejsce patrol zastaje w zdemolowanej nieruchomości ciało jej właściciela, po czym następuje przeskok do właściwej akcji filmu. Paul Golding wprowadza nas w fabułę „Impulsu” poprzez wątek rozbitej rodziny, oddany głównie z perspektywy dziecka. Ale nie powielając najpowszechniejszych motywów, uderzających w konflikt chłopca z macochą i tłumionej nienawiści do ojca, który porzucił jego matkę i na nowo ułożył sobie życie z dala od niej. Wzbudzający ogromne pokłady sympatii, wręcz rozczulający Joey Lawrence, jako David oczywiście nie czuje się komfortowo w obecnej sytuacji, nie cieszy się podróżą z Kolorado do Los Angeles i perspektywą spędzania lata z dala od matki, ale nie czuje też niechęci do macochy i własnego ojca. Głównie dlatego, że jak szybko się okazuje nowa żona jego rodziciela nie jest, jak to najczęściej w kinematografii bywa kobietą zazdrośnie strzegącą swojego terytorium, wrogo nastawioną do „owocu” poprzedniego związku swojego mężczyzny tylko starającą się ułatwić chłopcu tę nieciekawą sytuację, szczerze mu oddaną gospodynią, gotową zrobić absolutnie wszystko, żeby uprzyjemnić mu pierwszy pobyt u ojca. Mężczyzna tymczasem większość czasu spędza w pracy, ale kiedy tylko uświadamia sobie, że syn nie jest z tego zadowolony, czym prędzej organizuje sobie dzień wolny i planuje rodzinny wyjazd na mecz. Innymi słowy zarówno ojciec, jak i macocha Davida bardzo się starają zadowolić chłopca, w nadziei, że zechce częściej ich odwiedzać, czym oczywiście z miejsca zyskują sobie przychylność widza. Wspominam o uczuciach, jakie wzbudziły we mnie pierwszoplanowe postacie, bo jak się z czasem okazało odegrały one ważną rolę w odbiorze filmu. „Impuls” nie jest pozycją, w której trup ściele się gęsto, ale dzięki wprawnemu rozpisaniu osobowości głównych bohaterów ten fakt w ogóle mi nie przeszkadzał. Poziom produkcji znacząco podniosła również narracja, wręcz cravenowski sposób opowiadania, nieskażony technicznym przekombinowaniem i natrętnymi efektami specjalnymi. Golding postawił na prostotę, zapewne zdając sobie sprawę, że w większości przypadków w tym konkretnym gatunku jest ona kluczem do pozyskania wzmożonej uwagi widza. A familijna otoczka paradoksalnie jedynie wzmogła moje zaangażowanie, wszak u Wesa Cravena spokojne, malownicze osiedla na obrzeżach miasta, pełne zadbanych jednorodzinnych domków i równo przyciętych trawników też zawsze zdawały egzamin, wprowadzając mnie w specyficzny tylko pozornie idylliczny klimat, w istocie zionący delikatną grozą. U Goldinga dostrzegłam właśnie ten niezapomniany cravenowski koloryt i w gruncie rzeczy głównie tym dosłownie mnie oczarował.

Głównie, ale nie tylko, bo nie sposób umniejszyć rangi pomysłowej formy zagrożenia, która pomijając wszystko inne niosła uniwersalne przesłanie. Tuż po przyjeździe do domu ojca David zdradza swojej macosze, że jego matkę przerażają między innymi kuchenki mikrofalowe, bo wychodzi z przekonania, że powodują niepłodność, co jest bodaj najdobitniej wyartykułowaną myślą przewodnią scenariusza. Złośliwy, inteligentny impuls elektryczny kolejno atakujący mieszkańców malowniczego przedmieścia ni mniej, ni więcej miał być odbiciem lęków społeczeństwa w obliczu postępu technologicznego. Urządzenia gromadzone w gospodarstwach domowych, co prawda mają nam ułatwiać codzienną egzystencję, ale w wersji Goldinga jest szansa, że zaistnieje jakieś nieplanowane zjawisko, które obróci zdobycze nowoczesnej technologii przeciwko ludziom. Inteligentny impuls przemieszczający się przewodami i przejmujący kontrolę nad wszystkimi podłączonymi do prądu urządzeniami w domu w horrorze idealnie się odnalazł. Jak można się było tego spodziewać, David jako pierwszy nabiera podejrzeń, ale jego fantastyczne teorie, co zrozumiałe nie znajdują zrozumienia u dorosłych. Ojciec chłopca nabiera przekonania, że paniczna reakcja jego syna bierze się z niechęci przebywania w jego towarzystwie, pragnienia powrotu do matki, co z kolei napawa go głębokim smutkiem. Widzowie natomiast znają prawdziwe motywy zachowania Davida, przez co na początku udzielają im się jego histeryczne reakcje. Ilekroć chłopiec przebywa w przejętym przez impuls domostwie nie sposób nie odczuć gęstej aury zaszczucia, swoistego zwiastuna rychłej tragedii, co przyjemnie kontrastuje z żywą kolorystyką. Jeszcze silniejsze emocje towarzyszyły mi podczas każdorazowego przypuszczania zdecydowanego ataku na lokatorów, nie tylko przez genialnie budowane napięcie, ale również z powodu wspomnianej sympatii, jaką żywiłam do głównych bohaterów. Naprawdę szczerze kibicowałam im w walce ze złośliwym bytem, do takiego stopnia, że ilekroć szczęśliwie finalizowano owe sekwencje zamiast utyskiwać na znikome praktyczne efekty specjalne wielce radowało mnie, że protagoniści po raz kolejny wyszli zwycięsko ze starcia ze złośliwymi rzeczami martwymi. Tak, makabra uwidacznia się jedynie w przebłyskach – czy to widoku poparzonych pleców macochy Davida, czy powolnego zanurzania się szkła w jego dłoni – ale ogrom napięcia właściwie całkowicie rekompensuje oszczędną formę. Weźmy dla przykładu przyprawiający o szybsze bicie serca incydent w garażu, podczas którego uwięziony David walczy o każdy oddech, albo oddany w powolnym tempie moment spadania ojca chłopca na mokrą posadzkę przewodzącą prąd. A takich emocjonujących ustępów jest dużo więcej i szczerze powiedziawszy Golding wcale nie potrzebował hektolitrów sztucznej krwi, żeby dosłownie wbić mnie w fotel.

„Impuls” urzeka dosłownie wszystkim – poczynając od narracji przez naturę zagrożenia i przesłanie po realizację, praktycznie przeładowaną emocjonalnym napięciem i podskórną aurą zaszczucia. Dodajmy do tego naprawdę wciągającą fabułę i wzbudzających autentyczną sympatię głównych bohaterów i mamy przepis na być może niestraszący horror, ale z pewnością diablo angażujący, który ma szansę przypaść do gustu nawet osobom nieprzepadającym za tym konkretnym gatunkiem. Więc… szczerze polecam każdemu, kto poszukuje dobrych, nieprzekombinowanych historii, bez względu na gatunkowe preferencje.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz