Uczniowie Lamab High School stają się celem psychopatycznego mordercy,
który atakuje głównie pary mające za chwilę uprawiać seks. Nastoletnia Toby
próbuje na własną rękę odkryć tożsamość sprawcy. Jej amatorskie dochodzenie
doprowadza ją na miejsce kolejnej zbrodni, co kieruje podejrzenia kadry
nauczycielskiej na jej osobę. Alarmowani przez dyrektora uczniowie dystansują
się od Toby, a tymczasem jeszcze bardziej zdeterminowana dziewczyna trafia na
następne tropy, kierujące ją w stronę mordercy. Zdecydowana, aby odsunąć od
siebie podejrzenia coraz bardziej zbliża się do okrutnego zabójcy.
„Ciała studenckie” cieszą się mianem pierwszej parodii slasherów w historii kinematografii, choć współcześni widzowie
zaznajomieni ze „Strasznymi filmami” zapewne zauważą, że niniejszą produkcją rządziły
nieco inne reguły. Mickey Rose i Michael Ritchie opierając się na scenariuszu
tego pierwszego stworzyli film, który co prawda miał trudne początki, nie przynosząc
oczekiwanych dochodów, ale z czasem głównie za sprawą transmisji telewizyjnych
i kaset wideo cieszył się zadowalającą oglądalnością, przynajmniej jak na
niskobudżetowy twór. Choć wielu recenzentów „Ciał studenckich” obiecywało
satyryczne spojrzenie na szereg znanych horrorów, humorystyczne odkształcenie
ich fabuł i włożenie ich w ramy tzw. „krzywego zwierciadła” to w moim odczuciu
scenariusz Rose’a większy nacisk kładł na wyśmianie konwencji slasherów w ogóle – jedynie szczątkowo i
z rzadka sięgając po konkretne tytuły. W ten sposób powstała bardziej parodia
prawideł, jakimi rządzą się filmy slash,
aniżeli jak ma to miejsce w późniejszych „Strasznych filmach” poszczególnych
znanych horrorów.
Najbardziej czytelne nawiązania do konkretnych filmów grozy pojawiają się w
prologu, przy czym ograniczają się one głównie do krótkich przebłysków.
Zapowiadana przez recenzentów analogia do „Piątku trzynastego” pojawia się
jedynie w formie napisu u dołu ekranu, zaraz po tytule „Halloween”, przy czym nad
tą drugą produkcją pochylono się na nieco dłużej, wspominając Jamie Lee Curtis
i sięgając po motyw opiekunki do dzieci, który szybko skręcił w stronę
uświadamiającą odbiorcom, że scenarzystę bardziej interesowała pozycja
zatytułowana „Kiedy dzwoni nieznajomy”, aniżeli „Halloween”. Wskazuje na to
wątek dyszącego do telefonu tajemniczego maniaka, włożony w ramy parodii
poprzez śliniącą się słuchawkę telefonu. Niedługo potem miejscami w tle
rozlegnie się nieśmiertelny motyw muzyczny ze sceny pod prysznicem w „Psychozie”,
podany w nieco innej tonacji i na jakiś czas na tym skończą się czytelne
nawiązania do popularnych produkcji grozy. Fabuła „Ciał studenckich” podąży we
własnym kierunku, jedynie w migawkach nasuwając skojarzenia z „Balem maturalnym”,
„Teksańską masakrą piłą mechaniczną” (jeśli oczywiście uznamy, że samo
narzędzie dzierżone przez mordercę wystarczy, aby mówić o intertekstualności) i
najdobitniej z „Carrie” – w ostatnim ujęciu, dosyć wiernie skopiowanym z dzieła
Briana De Palmy. W każdym razie zbieżności z innymi konkretnymi filmami są tak
delikatne, że „Ciała studenckie” równie dobrze można odbierać w kategoriach
przerysowanego slashera komediowego,
co parodii konwencji tego nurtu, bez poszukiwania dosadnych odniesień do konkretnych
tytułów. W punktowaniu reguł, na których opierają się slashery twórcom dopomógł prostacki zabieg wiadomości tekstowych,
wskazujących, że na przykład dana postać nie zamknęła drzwi, czy upatrzona
przez mordercę parka popełniła taktyczny błąd rozdzielając się. Ponadto po
każdym morderstwie na ekranie pojawiała się liczba, mówiąca ile osób „ma już na
sumieniu” czarny charakter. O wiele bardziej przypadły mi jednak do gustu mniej
nachalne formy parodiowania konwencji filmów slash, jak na przykład wybór niepozornego spinacza do papieru na
narzędzie zbrodni spośród licznych bardziej śmiercionośnych broni oraz swoista
próba wyjaśnienia fenomenu wolno podążającego za uciekającą ofiarą uzbrojonego zabójcy.
W zgodzie z przejaskrawioną, celowo bzdurną treścią twórcy mówią nam, że
morderca zwalnia, bo… podeszwy jego butów krępują gumy do żucia porozrzucane po
schodach. Ponadto, jak na satyryczny szkielet fabularny przystało niemalże
wszystkie postacie pojawiające się na ekranie jawią się niczym zgraja
pomyleńców, z mnóstwem odchyłów od normy. Dyrektor noszący w majtkach ser,
nauczyciel zakochany w podpórkach do książek w kształcie końskiego łba, czy
opóźniony w rozwoju woźny z przesadnie długimi rękoma i wielkimi dłońmi,
oddający zabarwiony krwią mocz w gabinecie dyrektora i obściskujący się z
gumową lalą. To jedynie przykłady, bo „Ciała studenckie” wręcz przepełniono osobliwymi
postaciami, którzy jakoś mnie nie bawili, ale przynajmniej nie było mowy o konwencjonalnych
osobowościach. Nawet w przypadku final
girl, Toby, którą morderca celowo zostawia przy życiu, wiedząc, że nie jest
rozwiązła seksualnie, czym niewątpliwie mu imponuje. Dziewczyna na pozór wydaje
się być spokojną, normalną nastolatką, pragnącą dopaść tajemniczego zabójcę,
ale już podczas sesji terapeutycznej z bardziej chorym od niej psychiatrą
wyjawia widzom swoje własne dziwactwa, mające podłoże w traumatycznym
dzieciństwie.
Po „drugiej stronie barykady” tkwi nieuchwytny, tajemniczy
morderca-erotoman, który lubi przemawiać do siebie i widzów oraz głośno dyszy
ilekroć zbliża się do swojej ofiary bądź spogląda na ciała uczennic.
Przedstawicieli płci męskiej niezmiennie zabija z wykorzystaniem foliowego
czarnego worka, wodze fantazji popuszczając w przypadku dziewcząt. „Ciała
studenckie” tak samo jak odżegnują się od golizny rezygnują z daleko posuniętej
makabry (co twórcy w krótkim przerywniku motywują, jako swoisty manifest
skierowany do preferencji masowych odbiorców), co nie przeszkadzałoby mi szczególnie,
gdyby nie równoczesny brak większej pomysłowości przy eliminacji ofiar. Bo poza
zakłutą spinaczami do papieru dziewczyną z prologu właściwie żaden zgon nie
wydał mi się jakoś szczególnie charakterystyczny, a części „efektów starań
sprawcy” przez wycofanie operatorów nawet nie udało mi się zobaczyć. Na
szczęście fabuła, nawet biorąc pod uwagę tę całą w gruncie rzeczy nieśmieszną
parodystyczną otoczkę, rozwijała się w całkiem ciekawych kierunkach w dodatku w
towarzystwie zadowalającego klimatu, nieustannie utrzymując w ciekawości, co do
faktycznej tożsamości sprawcy i finalizacji konfliktu na linii Toby kontra
reszta szkoły, z wyłączeniem jej najlepszego przyjaciela. To w połączeniu z
kilkoma zgrabnymi ustępami wykpiwającymi prawidła, jakimi rządzą się slashery i oczywiście przewrotnym finałem,
w którym twórcy wykazali się niewspółmierną do sposobów eliminacji ofiar
pomysłowością, sprawiło, że seans upłynął mi całkowicie bezboleśnie. Choć
oczywiście mogło być lepiej.
Mam wątpliwości, czy absolutnie wszyscy wielbiciele slasherów będą w pełni zadowoleni z proponowanych w „Ciałach
studenckich” sposobów obśmiewania reguł niniejszego podgatunku. Jak dla mnie
humor był zbyt toporny, przesadzony, a forma miejscami aż nazbyt jaskrawa,
przez co widz miał niewiele okazji do samodzielnego poszukiwania „oczek
puszczanych do widza”, jak miało to miejsce w choćby „Krzykach” Wesa Cravena.
Film jednak ratuje całkiem ciekawa fabuła, tj. przynajmniej z punktu widzenia
miłośnika slasherów i wydaje mi się,
że dla niej warto poświęcić chwilę na tę produkcję. Oczywiście, pod warunkiem,
że obejrzało się w życiu kilka reprezentantów omawianego podgatunku i odnalazło
w nich coś interesującego dla siebie.
nie widziałam, ale z ciekawości zobaczę.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam.
www.nacpana-ksiazkami.blogspot.de