Jim Majelewski jest zdolnym licealistą, ale sprawiającym problemy
wychowawcze. Jego niewybredne żarty są poczytywane przez dyrekcję, jako
zachowanie antyspołeczne. Rozmowa z rodzicami Jima skutkuje decyzją o skierowaniu
chłopaka na leczenie do ośrodka psychiatrycznego kierowanego przez doktora
Anthony’ego Blake’a, spopularyzowanego dzięki jego programowi telewizyjnemu.
Podczas pierwszej sesji Jim zostaje zahipnotyzowany, a krótko potem zaczyna
doświadczać koszmarnych halucynacji. Wraz ze swoją dziewczyną Janet, szybko
odkrywa, że lekarz wykorzystuje ogromny żyjący mózg do hipnotyzowania ludzi i
kierowania nimi również za pośrednictwem swojego programu telewizyjnego.
Sugestia zaszczepiona okolicznym mieszkańcom głosząca, że jakoby Jim jest
mordercą zmusza chłopaka do stawienia czoła doktorowi Anthony’emu Blake’owi i
krwiożerczemu mózgowi pozostającemu na jego usługach.
„Mózg” to kanadyjsko-amerykański horror klasy B w reżyserii Eda Hunta, na
podstawie scenariusza Barry’ego Pearsona. To nie jedyny wynik współpracy obu
panów, gdyż wcześniej razem stworzyli również między innymi „Plague” (1979) i
„Bloody Birthday” (1981), jednak żadnym z tych obrazów nie utrwalając się w
pamięci rzeszy wielbicieli kina grozy. „Mózg” też nie przysporzył im wielu
sympatyków (choć w niektórych kręgach doceniono pomysł na fabułę) niekoniecznie
z powodu swojej przynależności do klasy B, już raczej niskiej jakości produkcji
w obrębie swojej kategorii. Oczywiście kilka przychylnych „Mózgowi” osób
również się znalazło, ale większości odbiorców opiniujących ten obraz nie była
zadowolona z seansu. I przy całej mojej sympatii do horrorów klasy B jestem
skłonna podpisać się pod skargami zawiedzionych widzów.
Pomysł na ogromny mózg zaopatrzony w paszczę najeżoną ostrymi zębiskami i
wielkie oczy, do tego posiadający zdolność hipnotyzowania ludzi i zaszczepiania
w ich umysłach dowolnych sugestii, istotnie był niczego sobie, choć wydaje mi
się, że o wiele bardziej nowatorsko wypadłaby choćby taka wątroba, czy śledziona:)
Doceniam jednak koncepcję, gorzej z rolą, jaką powierzono rzeczonemu narządowi.
Nie mówię o hipnotyzowaniu ludzi i podporządkowywaniu sobie ich woli, bo ten
wątek znacząco zdramatyzował akcję – dzięki temu wszyscy mieszkańcy miasteczka,
z jego rodzicami włącznie, stanowili zagrożenie dla głównego bohatera,
nastoletniego Jima Majelewskiego. W moim pojęciu jednym z największych
mankamentów „Mózgu” jest niechęć filmowców, czy to przemyślana, czy wymusza
niedostatkami finansowymi, do krwawych sekwencji. Wielu twórców horrorów klasy
B opowiadających o jakichś morderczych organizmach zdaje się wychodzić z
założenia, że krew musi być – strona techniczna może być niedopracowana,
stopniowanie napięcia może być nieudolne, ale z posoki zrezygnować nie można. I
lichy budżet w wielu tożsamych przypadkach nie jest dla filmowców żadną
przeszkodą w pokazywaniu makabrycznych ujęć. Twórcy efektów specjalnych w „Mózgu”
skoncentrowali się natomiast na wyglądzie tytułowego antybohatera (ogromnym,
oślizgłym organie z absurdalnym obliczem) i halucynacjach co poniektórych
postaci, w których roiło się od długich, „kosmicznych” macek. Ujęcia mordów
sprowadzono natomiast do między innymi niemalże bezkrwawych wstawek
nienaturalnie przedstawionego zjadania ludzi przez mózg, dekapitacji (pokazanej
z dystansu) i szatkowania brzucha mężczyzny piłą mechaniczną (ujętego z boku,
tak żeby oszczędzić widzom jakichkolwiek szczegółów). Jedyna scena mordu
skupiająca się na detalach ma miejsce pod koniec i polega na obcięciu głowy,
ale przez wzgląd na charakter ofiary nie uświadczymy w niej widoku krwi. Ktoś
powie: i co z tego, że Ed Hunt zrezygnował z makabry? Przecież horror to nie tylko
obficie lejąca się posoka, dużo ważniejszy jest klimat. I istotnie odnoszę
wrażenie, że kino klasy B z poprzedniego wieku często może poszczycić się o
wiele mroczniejszą atmosferą od współczesnych mainstreamowych tworów. Dlatego
między innymi pałam taką sympatią do starych horrorów przynależących do tej
kategorii. Jednak patrząc obiektywnie nie każdy film grozy klasy B z XX wieku
może pochwalić się tym magicznym, złowieszczym klimatem, dodatkowo
uatrakcyjnionym nutką kiczu. W moim odczuciu „Mózg” nie może, głównie przez
oprawę audiowizualną i z lekka rozproszoną akcję. Zamiast z wolna wdrażać widza
w problematykę scenariusza, dozować napięcie z wykorzystaniem nieśpiesznych
podchodów głównego bohatera, twórcy już w pierwszych sekwencjach wyłuszczają
całą intrygę. Z miejsca sytuują Anthony’ego Blake’a na pozycji szalonego
doktorka owładniętego zuchwałą ideą, która jeśli się powiedzie da mu
niepodzielną władzę nad ludzkością i błyskawicznie przybliżają charakter środków,
które mają mu dopomóc w osiągnięciu jego diabolicznego celu. Blake jest
sztandarowym burzycielem, a tytułowy mózg jego narzędziem, natomiast główny
bohater, wykreowany przez „drewnianego”, ale sympatycznego Toma Bresnahana ma
odegrać rolę kozła ofiarnego. I na tym właściwie Barry Pearson poprzestał, nie wprowadzając
żadnych komplikacji w ten prosty wątek, co wydaje się być słuszną decyzją.
Szkoda tylko, że niniejszy motyw dynamizowały głównie wyjałowione z napięcia,
chaotyczne pościgi, przerywane bezsensownymi dialogami. Za przykład niech
posłuży parafraza słów Jima skierowanych do Janet, gdy oboje ukrywają się w
szkole. Chłopak wówczas mówi, że jeśli dziewczyna zadzwoni do rodziców to ich
znajdą, a wtedy znajdą również jego… Być może zawiniło tłumaczenie, a nie
pisarstwo Pearsona, ale kto winny by nie był takie „kwiatki” znacząco psuły
odbiór filmu.
Długoletni wielbiciele horrorów klasy B zapewne są już przyzwyczajeni do
niedostatków technicznych, a najprawdopodobniej uważają je za jeden z
najbardziej urokliwych części składowych tych tworów, wpisanych w ich tradycję.
Dlatego teatralne aktorstwo i miejscami chaotyczna praca kamer nie powinny w
niczym przeszkadzać głównej grupie docelowej. Jednak doświadczenie uczy, że
horrory z tej kategorii często szczycą się mroczną kolorystyką i jazgotliwo-nastrojową
ścieżką dźwiękową, które w połączeniu zazwyczaj generują całkiem chwytliwy
klimacik zagrożenia. Jednym z wątków, który powinien przyczynić się do
stworzenia prawdziwie złowrogiej aury jest hipnoza za pośrednictwem programu
telewizyjnego, która zamienia mieszkańców miasteczka w armię na usługach szalonego
doktorka, a kolejnym ogromny mózg przemykający po instytucie w poszukiwaniu
osób, które mógłby połknąć. Problem w tym, że za warstwą tekstową nie podąża
strona techniczna, a ściślej mroczne zdjęcia i umiejętne dozowanie napięcia.
Akcja jest wręcz poszatkowana – dynamiczne pościgi przez dużą część projekcji
przeplatają się z wyjałowionymi z klaustrofobicznej aury przystankami młodych bohaterów
w kilku miejscach, tylko po to, żeby dobiec do szczerze powiedziawszy niezbyt spektakularnego
finału. Żeby nie skłamać taka narracja często kazała mi odbiegać myślą od
incydentów portretowanych na ekranie w stronę bardziej przyziemnych spraw, bo w
gruncie rzeczy trywialne obowiązki dnia codziennego wydawały mi się bardziej
interesujące.
Nie jestem w stanie zarekomendować „Mózgu” nawet oddanym sympatykom
horrorów klasy B, przyzwyczajonych do miernej realizacji i absurdalnych fabuł,
bo przedsięwzięcie Eda Hunta moim zdaniem nie serwuje tyle atrakcji, żeby
silnie zaangażować nawet zaprawionych w tego typu filmach odbiorców. Zapewne
znajdzie się jeszcze jakiś „odkrywca” tej pozycji, do którego trafi przekaz
Hunta i Pearsona, osoba, której dotychczas ten obraz umykał, ale ja nie jestem
w stanie przewidzieć jakie preferencje filmowe trzeba posiadać, żeby przychylić
się do tej produkcji. Dlatego niech najlepiej każdy sam sobie rozstrzygnie, czy
warto dać szansę „Mózgowi”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz