Nieopodal małego, pustynnego miasteczka w Nowym Meksyku dochodzi do wypadku
samochodowego, który najprawdopodobniej przyczynił się do przerwy w dostawie
prądu do całego miasta. Sprawę bada miejscowa szeryf, Annie Flynn, uzależniona
od alkoholu od czasu tragicznego wydarzenia, za które czuje się odpowiedzialna
i które sprawiło, że część tutejszej społeczności straciła do niej zaufanie. Na
miejscu wypadku Annie znajduje strzęp dziwnego organizmu. Przekazuje go młodej
Indiance, Nodin, parającej się biologią i mającej doświadczenie w badaniach
laboratoryjnych. Krótko po tym Annie dostaje wezwanie na farmę jednego z
mieszkańców miasteczka, któremu w nocy jakieś zwierzę rozszarpało część bydła.
Z czasem zaczynają ginąć ludzie, a Nodin odkrywa, że fragment organizmu
znaleziony przez Annie nie pasuje do niczego znanego ziemskiej naturze. Szybko
wychodzi na jaw, że na tych terenach od niedawna grasuje odporne na wszelkie
obrażenia, niezwykle agresywne monstrum, które ma blisko dziewięćset lat i nie cofnie
się dopóki nie zniszczy całej tutejszej społeczności.
Reżyser i scenarzysta „Unearthed”, Matthew Leutwyler, nie ma wielkiego doświadczenia
w filmowym horrorze. Poza omawianą pozycją nakręcił jedynie „Hotel umarlaków”, na
dodatek niebędący czystym reprezentantem gatunku – przypisano go również do
komedii i fantasy. Patrząc na jakość „Unearthed” nie mogę powiedzieć, żeby było
mi przykro z powodu nieczęstego uciekania Leutwylera w stronę stylistyki
horroru. Ambicje artysty nie były wygórowane, ot pragnął stworzyć konwencjonalny
monster movie, który nawiązywałby do
dokonań jego poprzedników, co w sumie nie było takim złym pomysłem,
przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę długoletnich wielbicieli tego nurtu. Ale od
koncepcji do wykonania jeszcze długa droga, co udowodnił szczególnie scenariusz
Leutwylera, będący sztandarowym przykładem niewybaczalnie zaprzepaszczonego
potencjału.
Przyznaję, że pierwsze sceny „Unearthed” rozbudziły moją ciekawość, głównie
za sprawą obiecującego miejsca akcji. Wyjałowione, skąpane w pełnym słońcu pustynne
tereny Nowego Meksyku, malownicze wzgórza, które porasta wyblakła, rzadka
trawa, wszędobylski piach i przede wszystkim przytłaczająca cisza spowijająca to
miejsce. Małe miasteczko usytuowane pośrodku tej samotni zdaje się być kompletnie
odcięte od świata, co tylko wzmaga poczucie alienacji u oglądającego. Jednak szybko
staje się jasne, że nasuwające się skojarzenia ze „Wstrząsami” Rona Underwooda,
tak plenerem, jak zagadkowym monstrum grasującym w tych terenach są złudne. Bo
choć Leutwyler najprawdopodobniej inspirował się tą kultową produkcją nie
zdołał nawet zbliżyć się do jej poziomu. Niestety, nie ta liga, co najdobitniej
udowadnia scenariusz. Wydawać by się mogło, że tak prościutki schemat nie powinien
żadnemu scenarzyście przysporzyć większych kłopotów z właściwym przełożeniem na
ekran, ale jak się okazało Leutwyler w tej materii poniósł sromotną porażkę. Początkowymi,
owianymi nutką tajemnicy atakami ukrywającego się w cieniu potwora,
sfinalizowanymi kilkoma dosyć realistycznymi, umiarkowanie krwawymi ujęciami i
warstwą dramatyczną koncentrującą się przede wszystkim na losach głównej
bohaterki rozbudził moja nadzieję, na jeśli nawet nie wyśmienite w swoim
gatunku widowisko to przynajmniej zapewniający jako taką rozrywkę, bez
większych zgrzytów przyswajany obraz na tak zwany jeden raz. Szczególnie
zaintrygowała mnie skrócona biografia głównej bohaterki, miejscowej szeryf
Annie Flynn, w którą wcieliła się jedna z moich ulubionych aktorek, Emmanuelle
Vaugier. Leutwyler przedstawia nam kobietę, która powoli dobija do dna, nie
wykazując żadnej inicjatywy, żeby temu zapobiec. Nadużywanie alkoholu pomaga
jej zapomnieć o tragicznym w skutkach wypadku, za który czuje się
odpowiedzialna, a który aż do końcówki w dużej mierze utrzymywany jest przez
scenarzystę w tajemnicy. Wiemy jedynie, że Annie zrobiła coś strasznego, coś co
przyczyniło się do krzywdy niewinnego dziecka i wygenerowało niechęć do jej
osoby ze strony części tutejszych mieszkańców, którzy to z utęsknieniem
wyczekują mającego nastąpić za tydzień dnia, w którym będą mogli pozbawić ją
funkcji szeryfa. Konflikt pomiędzy samoumartwiającą się Annie i antypatycznie nastawioną
do niej częścią tutejszej społeczności stworzył okazję do rozsnucia ciekawego
wątku o podłożu dramatycznym, pełnego angażujących uwagę słownych, czy
fizycznych potyczek głównej bohaterki z rozżalonymi mieszkańcami małego miasteczka
w Nowym Meksyku. I Leutwyler na początku rzeczywiście sugerował taki rodzaj
ożywienia fabuły, poprzez starcie Annie z hodowcą bydła, Robem Hornem i dwoma
mężczyznami w barze, ale ku mojemu ubolewaniu właściwie na tych dwóch wydarzeniach
zakończył akcentowanie nienawiści, jaką żywią co poniektórzy obywatele tej
małej mieściny do swojej szeryf. Po obiecujących, profesjonalnie zrealizowanych
wstępnych sekwencjach, pomimo realizacji w pełnym świetle dziennym generujących
zgrabny klimat osaczenia i wyobcowania oraz zawiązujących dwa interesujące wątki
Leutwyler brutalnie przechodzi do właściwej tematyki „Unearthed”, dosłownie
wdeptując w ziemię wszystkie superlatywy wypracowane chwilę wcześniej.
Scenariusz „Unearthed” jest tak dalece niewyważony, że właściwie nie sposób
na czymkolwiek na dłużej zawiesić oka. Po zgrabnym zawiązaniu akcji Leutwyler
nazbyt pośpiesznie przechodzi do frontalnych ataków potwora, zamiast nieco
bardziej rozciągnąć w czasie uprzednie atakowanie z ukrycia pojedynczych
jednostek. W ten sposób przez większą część filmu jesteśmy zmuszeni do
świadkowania coraz to mniej widowiskowym i coraz to bardziej chaotycznym
starciom z agresywnym stworem. Wygląd monstrum, pomimo lekkiej ingerencji
komputera właściwie mnie nie rozczarował, w czym dużą zasługę miała rezygnacja
z pokazywania jego postaci w całej okazałości – przytomnie zdecydowano się
jedynie na zbliżenia na poszczególne części jego grudkowatego, oślizgłego ciała
i przemykanie w oddali jego skąpanej w cieniu sylwetki. Twórcy efektów
specjalnych zadowalająco wywiązali się ze swojego zadania, pokazując nawet
kilka całkiem realistycznych scen mordów, z których najbardziej pomysłowo
jawiły się małe gąbczaste organizmy posyłane przez potwora w stronę ofiar,
które miały zdolność skraplania ich organów wewnętrznych. Tego samego nie mogę
jednak powiedzieć o scenarzyście, któremu to wydawało się, że sprowadzenie
fabuły do ciągłych, wyjałowionych z napięcia pościgów i starć z bestią jest
tym, czego fani monster movies przede
wszystkim oczekują. Natomiast operatorzy i oświetleniowcy chyba wychodzili z
założenia, że odpowiednio mroczny klimat z nutką dramaturgii zagwarantują
szaleńcza praca kamery w trakcie bezpośrednich starć, rozmazane zdjęcia
pojawiające się w denerwujących migawkach i uniemożliwiające dostrzeżenie
właściwie czegokolwiek oraz niemalże całkowita rezygnacja ze sztucznego
oświetlenia. Równie dobrze niemalże wszystkie sekwencje walk z potworem można
było oddać za pomocą tylko i wyłącznie dźwięków (te chwilami nawet zdawały
egzamin, szczególnie, gdy uderzano w jazgotliwe, niezsynchronizowane tony) przy
czarnym ekranie, bo pomimo starań nie udało mi się dostrzec zbyt wiele. A to co
mignęło mi w polu widzenia w przeważającej mierze nie przedstawiało się
szczególnie atrakcyjnie.
Wyłączając całkiem klimatyczny początek, postać głównej bohaterki, która
jako jedyna z całej zgrai miałkich protagonistów posiadała strzępki indywidualizmu
i całkiem zadowalające wyniki pracy twórców efektów specjalnych, które w sumie wypadłyby
dużo lepiej, gdyby nie chaotyczna realizacja w dalszych partiach filmu, „Unearthed”
nie może pochwalić się niczym, na co warto by tracić swój cenny czas. Nieliczne
superlatywy niestety nie rekompensują multum niedostatków – mankamenty wręcz
przysłaniają plusy sprawiając, że cały ten spektakl śledzi się z całkowitą
obojętnością, żeby nie rzec nieznośnym znużeniem. A przynajmniej ja w takim
właśnie stanie trwałam przed ekranem, niepotrzebnie katując się tym
przedsięwzięciem Matthew Leutwylera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz