Psycholog
sądowy, doktor Helen Hudson, po jednym ze swoich wykładów
poświęconych seryjnym mordercom zostaje zaatakowana przez Darylla
Lee Culluma. Udaje jej się przeżyć, ale przechodzi załamanie
nerwowe. Cierpiąca na agorafobię, borykająca się z częstymi
napadami paniki kobieta kolejne trzynaście miesięcy spędza w swoim
domu korzystając z pomocy przyjaciela, homoseksualisty Andy'ego. Gdy w mieście
zaczyna grasować morderca, który jak wiele na to wskazuje nie
zamierza prędko zakończyć swojego zbrodniczego procederu, Helen
zaczyna wydzwaniać do wydziału zabójstw z zamiarem udzielenia
pomocy. Jej zachowanie stanowi obiekt kpin policjantów, ale
prowadząca śledztwo inspektor M.J. Monahan mimo wszystko postanawia
spotkać się z natrętną panią doktor. Wraz ze swoim partnerem,
inspektorem Reubenem Goetzem, udaje się do domu Helen Hudson, a po
krótkiej rozmowie przerwanej atakiem paniki gospodyni, zostawia jej
zdjęcia z miejsca zbrodni. Po obejrzeniu ich Helen informuje
śledczych, że mają do czynienia z naśladowcą, seryjnym mordercą,
który kopiuje zbrodnie popełnione przez niektórych swoich
osławionych poprzedników. Kobieta angażuje się w śledztwo w roli
konsultantki, a wkrótce odkrywa, że sprawca również bardzo się
nią interesuje.
Zrealizowany
za dwadzieścia milionów dolarów amerykański thriller,
„Psychopata”, to bodaj jeden z najbardziej znanych, choć nie
najbardziej docenianych filmów o seryjnych mordercach z lat 90-tych.
Wyreżyserowany przez Jona Amiela, późniejszego twórcę
„Osaczonych” i „Jądra Ziemi” (celowo wybrałam tylko te dwa
tytuły, bo akurat te pozycje bardzo sobie cenię), na podstawie
scenariusza Ann Biderman i Davida Madsena, „Psychopata” nie może
poszczycić się taką liczbą fanów, jaką zgromadziły choćby
takie dreszczowce o seryjnych mordercach, jak „Milczenie owiec”,
czy „Siedem”, bo i patrząc obiektywnie do ich poziomu nie
dosięga. Ale nie należy przez to rozumieć, że omawiana produkcja
jest stanowczo niedoceniana przez opinię publiczną. Odtwórczyni
roli głównej, niezastąpiona Siqourney Weaver w jednym z wywiadów
wyznała, że najbardziej zadowolona jest ze swojej kreacji w
„Psychopacie”, dlatego tak bardzo smuci ją to, że obraz nie
sprawdził się lepiej w konfrontacji z upływającym czasem, że nie
cieszy się takim zainteresowaniem współczesnych widzów, jakie
sobie wymarzyła. Ale moim zdaniem diablo utalentowana aktorka trochę
przesadza, bo oglądalność nie jest obecnie tak niska, żeby
sugerować ewentualne „pokrycie tego tytułu grubą warstwą
niezmywalnego kurzu”.
„Psychopata”
Jona Amiela w dzieciństwie był jednym z najczęściej oglądanych przeze mnie
filmów. Niewykluczone więc, że obecnie przemawia
przeze mnie sentyment, że nie potrafię spojrzeć na niego
krytycznym okiem z powodu związanych z nim wspomnień - bezwiednego
przypominania sobie emocji, jakie przed laty towarzyszyły małej
dziewczynce, która jak urzeczona, z rozdziawioną buzią wpatrywała
się w ekran, gdzie przewijały się klimatyczne obrazy opowiadające
niezwykle wciągająca historię. Może emocje, jakich ten film
dostarcza mi w dorosłym życiu są jedynie echem, odbiciem tych
niegdysiejszych. Może gdyby z mojej pamięci wymazano wszystkie
poprzednie projekcje „Psychopaty” moja ocena byłaby
nieporównanie mniej entuzjastyczna. Tego nie wiem, dlatego mimo
wszystko pragnę przestrzec osoby, którym zechce się to przeczytać
przed ewentualnym moim sentymentalnym podejściem do tego obrazu.
Wyliczankę plusów „Psychopaty” chyba najlepiej rozpocząć od
atmosfery, w jakiej ta produkcja został utrzymana. Bardzo trudno
jest znaleźć jakiś thriller o seryjnym mordercy z lat 90-tych XX wieku,
który byłby kompletnie wyjałowiony z należycie mrocznego, lekko
przybrudzonego klimatu. W przeciwieństwie do tych dzisiejszych, na
ogół zdominowanych przez niezmiernie irytujący plastik. Ale nawet
dreszczowce z tamtej dekady pod kątem klimatu można podzielić na
dwie frakcje opatrzone etykietkami „dobry” i „znakomity”.
Aurze spowijającej zdjęcia składające się na omawianą produkcję
przypisuję ten drugi przymiotnik, bo chociaż bardzo się starałam
nie potrafiłam znaleźć w oprawie audiowizualnej niczego, co
mogłabym uznać za czynnik choćby delikatnie obniżający poziom
atmosfery tego filmu. Tchnącym złowieszczością, z wyczuciem
przybrudzonym zdjęciom akompaniują nominowane do Saturna utwory
skomponowane przez Christophera Younga. Zasłużenie docenianego
przez wielbicieli kina grozy artystę, który pracował między
innymi przy takich horrorach, jak „Wysłannik piekieł”,
„Mroczna połowa”, „Gatunek”, „Ulice strachu”,
„Egzorcyzmy Emily Rose”, „Nieproszeni goście” i „Sinister”.
Ścieżka dźwiękowa jest zróżnicowana. W „Psychopacie” nie
przewija się jedynie jedna kompozycja, co najwyżej oddana w różnych
tonacjach, ale wszystkie utwory łączy wprost emanująca z nich
złowieszczość. Wszystkie mają ogromny wkład w budowaniu
napięcia, bez nich atmosfera straciłaby na wyrazistości, z
pewnością oddziaływałaby na mnie z dużo mniejszą siłą. Ale
nie sądzę żebym nawet w takim wypadku nie doceniła pracy
operatorów i oświetleniowców. Bo ich porywającego wyczucia
gatunku i starannego podejścia do swojej pracy chyba nie sposób nie
zauważyć i... zwyczajnie się nimi cieszyć. Kolejną mocną stroną
„Psychopaty” w moim odczuciu jest postać czarnego charakteru.
Modus operandi młodego mężczyzny, któremu prasa nadała
przydomek „Małpujący Psychopata” powinien usatysfakcjonować
zwłaszcza osoby zaczytujące się w biografiach znanych seryjnych
morderców, ale z drugiej strony osoby, które wprost przepadają za
wypatrywaniem winnego w gronie postaci pojawiających się na ekranie
pewnie będą mocno rozczarowani, bo scenarzyści postanowili nie
ukrywać przed wzrokiem widza jego oblicza. Dla pragnących poćwiczyć
swoją spostrzegawczość twórcy przygotowali dwie sekwencje z jego
udziałem, które wymagają od odbiorcy jako takiej uwagi – nie
wzmożonej, ale oglądając je „jednym okiem” pewnie nie
dostrzegą oni oblicza oprawcy przewijającego się w mniej
spodziewanych miejscach. W każdym razie z aktualną egzystencją
oprawcy będziemy mogli całkiem dobrze się zapoznać – dowiemy
się, że mieszka z matką, pracuje w laboratorium i oczywiście
odczuwa niezdrowy pociąg do seryjnych morderców. To jego idole,
których czyny pragnie naśladować. I robi to z właściwą sobie
skrupulatnością, z umiłowaniem do najdrobniejszych szczegółów
kopiuje morderstwa takich osobników, jak „Dusiciel z Bostonu”,
„Dusiciele ze wzgórz”, David Berkowitz i Jeffrey Dahhmer, a
listy do osadzonego w więzieniu Darylla Lee Culluma (mężczyzny,
który niegdyś próbował zabić doktor Helen Hudson) podpisuje
nazwiskiem Petera Kurtena, tzw. „Wampira z Dusseldorfu”.
Rys
psychologiczny antagonisty, choć należycie nakreślony, nie jest
tak wyczerpujący jak portret głównej bohaterki, doktor Helen
Hudson, niegdyś spełniającej się w zawodzie psychologa sądowego,
brylującej w telewizji autorki poczytnych książek o seryjnych
mordercach, których chętnie poddawała analizie psychologicznej...
do czasu napaści na jej osobę dokonaną przez obleśnego prymitywa
Darylla Lee Culluma. Sekwencja w publicznej toalecie w dzieciństwie
nawiedzała mnie w koszmarnych snach i bynajmniej nie z powodu dużej
brutalności, obecności odstręczających efektów specjalnych tylko
przez wzgląd na swoją emocjonalną sugestywność. Kadry skąpane w
zimnym, białym świetle ostro kontrastującym z rażąco czerwonym
strojem podwieszonej ofiary bezradnie obserwującej śmierć
policjanta w przeświadczeniu, że ona jest następna. A to wszystko
podane z obsesyjnym wręcz zachowaniem wbijającej w fotel
dramaturgii, z maksymalną dbałością o nieustanne podsycanie w
widzach poczucia nieuchronności tragedii, której naprawdę nie chce
się zobaczyć. Tragedia doktor Helen Hudson nie przebiega jednak
tak, jak zostaje to zasygnalizowane w prologu – szaleniec nie
odbiera jej życia, ale pozbawia ją czegoś niemalże równie (jeśli
nie tak samo) ważnego, czyli wolności i poczucia bezpieczeństwa.
Bo trudno uznać za wolną osobę, która całe dnie spędza we
własnym domu i trudno myśleć o komforcie tej postaci, patrząc na
jej ataki paniki i zawroty głowy połączone z odkształcaniem
perspektywy ilekroć rzuci okiem na korytarz. Helen Hudson żyje w
poczuciu zagrożenia, w przeświadczeniu, że w każdej chwili coś
może wedrzeć się do jej enklawy, że świat jest pełen potworów
w ludzkiej skórze, z których wielu bardzo dobrze ją zna i być
może fantazjuje o spotkaniu z nią. Siqourney Weaver konsultowała
swoją postać ze znanym psychologiem sądowym, Parkiem Dietzem,
który przeprowadzał wywiady i zeznawał w sprawach wielu
osławionych seryjnych morderców, ale tak duża charyzma i
wiarygodność Helen Hudson i to zarówno w kwestii jej agorafobii,
jak i działalności zawodowej (ukazania pracy profilera)
zdecydowanie nie jest zasługą tylko tego jednego człowieka, bo
gdyby nie kunszt tej aktorki, gdyby nie klasa jaką pokazała,
pierwszoplanowa postać najprawdopodobniej nie zrobiłaby na mnie
większego wrażenia. Weaver partnerują Holly Hunter, która moim
zdaniem także pokazała się od jak najlepszej strony w kreacji
odważnej, inteligentnej pani inspektor, M.J. Monahan, lubiącej
przybierać fałszywą naiwno-słodką maskę podczas przesłuchiwania
świadków oraz warsztatowo nieco słabszy Dermot Mulroney,
wcielający się w rolę zdecydowaniem mniej barwnego od swojej
zawodowej partnerki Reubena Goetza, śledczego, który przebiera w
kobietach, jak w ulęgałkach i jest swego rodzaju uczniem swojej
bardziej doświadczonej koleżanki. Abstrahując od końcówki w ich
wspólnym śledztwie nie ma ani jednego momentu, który generowałby
nieprzyjemne wrażenie przestoju, braku dobrego pomysłu na pchnięcie
akcji do przodu, zagubienia mało kreatywnych scenarzystów. Już nie
wspominając o deficycie napięcia i mroczności, bo od strony
technicznej jak dla mnie film wypada wręcz zjawiskowo. Za to
finalizację całego tego jakże emocjonującego dochodzenia powinno
się przeprowadzić w zgoła inny sposób. Szczerze powiedziawszy nie
umiem wyobrazić sobie gorszego zamknięcie tej historii – czegoś
co cechowałoby się mniejszą naiwnością oraz większym
pragnieniem rozładowania nagromadzonego napięcia. I na dodatek
bardziej tandetną próbą rozniecenia ich na nowo w epilogu. UWAGA
SPOILER Chociaż nie, morderca powstający z martwych, jak w
niektórych slasherach w kontekście takiego scenariusza chyba
ubódłby mnie bardziej niż sugestia, że przebywający w więzieniu,
groźny przestępca może swobodnie korespondować ze swoimi
pobratymcami bez kontrolowania treści listów przez strażników
KONIEC SPOILERA.
„Psychopata”
Jona Amiela zasila grono moich ulubionych thrillerów o seryjnych
mordercach i to już od okresu dziecięcego. Ten stan rzeczy na pewno
nie ulegnie już zmianie – nie mam żadnym wątpliwości, że
(jeśli zdrowie pozwoli) już do końca życia będę regularnie
odświeżać sobie tę pozycję. I polecać ją każdemu miłośnikowi
tego typu kina. Rekomendować młodszemu pokoleniu, bo myślę, że
wśród osób „wychowanych” na XXI-wiecznym kinie grozy nie
brakuje potencjalnych fanów tego obrazu. Nawet wśród nich zapewne
znajdą się osoby, które mają szansę wprost rozsmakować się w
tym dziele, bo tak na dobrą sprawę praktycznie wcale się nie
zestarzał. No chyba, że za starocie uważa się produkcje
pozbawione plastikowych obrazów i / lub efektów komputerowych, bo
jeśli przyjąć taką wykładnię to rzeczywiście „Psychopata”
może wydać się mocno leciwy...
Nie potrafię zrobię wybaczyć tego, że wciąż to widowisko pozostaje mi nieznane. Jestem Ci wdzięczna, ze przypomniałaś mi o tej produkcji.
OdpowiedzUsuńŚwietny film, świetna rola Holly Hunter
OdpowiedzUsuń