sobota, 7 kwietnia 2018

„A jednak żyje” (1974)

Lenore i Frank Daviesowie spodziewają się drugiego dziecka. Gdy nadchodzi czas porodu zostawiają swojego jedenastoletniego syna Chrisa pod opieką przyjaciela rodziny, po czym udają się do szpitala. Istota, którą Lenore wydaje na świat nie przypomina jednak innych dzieci. Mały mutant pozbawia życia kilku członków personelu i czym prędzej opuszcza teren placówki medycznej. Policja wszczyna poszukiwania zabójczego noworodka, a jego rodzice w tym czasie przeżywają najgorsze chwile swojego życia. Zainteresowanie mediów tą sprawą zmusza pracodawcę Franka do wysłania go na urlop bez możliwości powrotu do pracy po jego zakończeniu. Mężczyzna w przeciwieństwie do jego żony marzy o rychłej śmierci zmutowanego dziecka, wspiera przedstawicieli organów ścigania, których celem jest jak najszybsze zabicie go. Noworodek stwarza bowiem ogromne zagrożenie dla społeczeństwa. Po opuszczeniu szpitala mutant bynajmniej nie zrezygnował z zabijania przypadkowych ludzi i wszystko wskazuje na to, że nigdy nie zdoła się zasymilować.

„A jednak żyje” to pierwszy horror Larry'ego Cohena, amerykańskiego reżysera, scenarzysty i producenta, który w następnych latach stworzył między innymi takie filmy, jak „Substancja”, Powrót do miasteczka Salem”, „Ambulans” i dwa sequele omawianego obrazu. Horroru, którego budżet oszacowano na zaledwie pół miliona dolarów i przy którym pracowały tak znamienite osobistości, jak Bernard Herrmann (ścieżka dźwiękowa) i Rick Baker (charakteryzacja). Scenariusz Larry Cohen napisał sam – wyreżyserowane przez siebie kontynuacje „A jednak żyje” również oparł na swoich własnych scenariuszach, a w 2009 roku pojawił się remake omawianej produkcji w reżyserii Josefa Rusnaka, którego Cohen jest współscenarzystą.

Chociaż „A jednak żyje” powstało kilka lat po „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego pomysł Larry'ego Cohena mógł szokować. Nie zdziwiłabym się, gdyby nawet dziś pojawiały się takie skrajne reakcje na tę filmową pozycję. Bo Cohen w „A jednak żyje” finalizuje radosny czas oczekiwania na dziecko istnym koszmarem, uosabianym przez morderczego mutanta wydanego na świat przez kobietę, która pragnie zostać matką kolejnego dziecka. Jedenastoletni już syn Lenore i Franka Daviesów jest zwyczajnym chłopcem, ale jego młodszy brat, istota, która w początkowej partii filmu przychodzi na świat w niczym go nie przypomina. Po niedługim, mocno klimatycznym oczekiwaniu na narodziny drugiego dziecka Daviesów w szpitalu, kiedy to cały czas towarzyszymy „głowie rodziny”, przychodzi pora na drastyczny zwrot wydarzeń. Kamera przesuwa się po ciałach kilku członków personelu placówki medycznej, widzimy ich rozharatane szyje, śmiertelne rany, z których wysączyła się niewielka ilość krwi i przywiązaną do łóżka rozpaczającą Lenore, której nie dosięgła zabójcza ręka nowo narodzonego mutanta. Kobiety spodziewające się dziecka dla swojego własnego dobra powinny unikać tego filmu, bo jeśli mają jakieś obawy przed porodem to najprawdopodobniej ulegną one zwielokrotnieniu po jego obejrzeniu. A jeśli nie mają to istnieje poważne niebezpieczeństwo, że Cohen zaszczepi w nich przynajmniej zalążek irracjonalnego strachu. W przyszłych ojcach być może też... Ale i osoby bezdzietne taka koncepcja może lekko wytrącić z równowagi, wprawić ich w niejaki dyskomfort emocjonalny, bo faktem jest, że Larry Cohen tak samo jak przed nim Roman Polański (opierający się na prozie Iry Levina) wypuszcza się na terytoria, które wielu może uważać za zakazane. Może odbierać to jako zbezczeszczenie rzeczy świętej, istną profanację stanu błogosławionego, bo sfinalizowanego wydaniem na świat prawdziwego potwora. Chociaż z drugiej strony z tą potwornością noworodka to nie do końca jest tak, jak początkowo może się wydawać co poniektórym widzom „A jednak żyje”. Larry Cohen ewidentnie starał się ocieplić wizerunek mutanta, dać mu trochę tak zwanego człowieczeństwa w postaci jego przywiązania do rodziny, jego marzeń o zostaniu jej pełnoprawnym członkiem. Mutant chce być kochany, chce znaleźć ukojenie w ramionach swoich rodziców, ale uniemożliwia mu to jego mordercza natura. Bo choć noworodek nie czuje potrzeby zabicia swoich bliskich to instynkt każe mu pozbawiać życia osoby spoza jego kręgu rodzinnego. Reagować agresją na nieznane i subiektywne zagrożenie, na wrażenie zaszczucia przez innych przedstawicieli gatunku ludzkiego, również tych, którzy obiektywnie nie chcą go skrzywdzić. Larry Cohen chyba zdawał sobie sprawę z tego, że mogą znaleźć się osoby, które będą wyrzucać „A jednak żyje” potworny podtekst, rzecz, której wprost nie sposób zaakceptować. Mowa o dopatrywaniu się w tym zamyśle nawiązań do wydawania na świat dzieci niepełnosprawnych. Stawianie w jednym szeregu chorego noworodka ze zmutowaną istotą mordującą ludzi byłoby delikatnie mówiąc mocno niesmaczne i pewnie dlatego Larry Cohen zaasekurował się jednym z dialogów. Z ust Franka pada wówczas kategoryczny sprzeciw przed patrzeniem na jego drugiego syna, jak na dziecko niedorozwinięte. Mężczyzna reaguje oburzeniem na taką aluzję, na sam pomysł postawienia w jednym szeregu straszliwego potworka (jak go wtedy nazywa) z niepełnosprawnym umysłowo noworodkiem. Nie wiem tylko, czy taka asekuracja będzie dla wszystkich widzów wystarczająca... Ja patrzyłam na morderczego noworodka, jak na istotę „nadrozwiniętą” (nie niedorozwiniętą), bo które nowo narodzone, czy to pełnosprawne, czy niepełnosprawne, dziecko jest tak żywotne i tak samowystarczalne? Które samo opuści szpital zaraz po swoich narodzinach i przemierzy miasto w poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, pozostawiając za sobą kilka ciał dorosłych ludzi?

Scenariusz „A jednak żyje” zawiera silnie rozbudowaną warstwę dramatyczną/obyczajową i w sumie dominującą emocją towarzyszącą mi podczas każdego seansu tego obrazu jest smutek. Nie niepokój, choć trzeba twórcom oddać stworzenie kilku całkiem mocno trzymających w napięciu sekwencji z udziałem nowo narodzonego mutanta i ludzi znajdujących się w jego bliskości. Jego postać, zwłaszcza zdeformowana twarz, najczęściej jest odsłaniana fragmentarycznie w szybkich migawkach, w doskonale zmontowanych, nastrojowych ujęciach, które w moim umyśle zawsze automatycznie stapiają się w jedną upiorną całość. Bo niski budżet wcale nie stał na przeszkodzie do stworzenia naprawdę wiarygodnie się prezentującego potworka, ale chyba postawił filmowców przed koniecznością okrojenia warstwy gore. Nie wiem, czy gdyby dysponowali większą gotówką zaserwowaliby kilka odpychających, zniesmaczających ujęć krwawych ataków i następujących po nich długich zbliżeń na brzydkie, poszarpane rany zadane przez oszalałego ze strachu potworka. Taki od początku mógł być zamysł Larry'ego Cohena, niewykluczone, że trzymałby się tego wydelikacenia nawet wówczas, gdyby dysponował większym budżetem, ale jeśli o mnie chodzi to zdecydowanie bardziej wolałabym zobaczyć więcej przebłysków śmiałości w warstwie gore. Przesada też byłaby niewskazana, zamienienie tego obrazu w groteskową sieczkę moim zdaniem byłoby przegięciem w drugą stronę, ale parę ujęć bardziej makabrycznych obrażeń od tych, które pokazano (lekko krwawiące ranki na szyjach), może troszkę konsumpcji ludzkiego mięsa, na pewno ożywiłoby środkową partię filmu. Bo tam wkradły się dłużyzny, przerywane co prawda trzymającymi w napięciu wstawkami z udziałem mutanta, ale i tak odrobinę nużące. Nie w tym rzecz, że akcja w „drugim akcie” raptownie zwalnia, że scenarzysta nie pędzi przed siebie z zawrotną prędkością, a twórcy efektów specjalnych nie rozrzucają na prawo i lewo widowiskowych rekwizytów. Owszem, parę dodatkowych scenek gore bardzo by się przydało, ale z jeszcze większym zadowoleniem przyjęłabym większe skupienie na płaszczyźnie psychologicznej. Bo choć odmiennym reakcjom Franka i Lenore (kreacja Johna P. Ryana jakoś mnie nie przekonuje, ale Sharon Farrell jak na moje oko spisała się całkiem nieźle. A jeśli już o aktorach mowa to muszę pochwalić też Daniela Holzmana wcielającego się w postać pierworodnego syna Daviesów) na nieoczekiwaną, jakże traumatyczną sytuację, poświęcono sporo miejsca to nie miałam wrażenia maksymalnego wgłębiania się w psychikę żadnego z nich. Ukazano to tak „po łebkach”, mało intensywnie (tutaj trzeba wspomnieć, że Cohen w pewnym momencie nawiązuje do „Frankensteina”), co zaskakuje mnie o tyle silniej, że cała otoczka - lekko przybrudzone i wyblakłe kadry, którym akompaniuje znakomita ścieżka dźwiękowa mistrza Bernarda Herrmanna, przez fanów kina grozy kojarzonego głównie z „Psychozą” Alfreda Hitchcocka - jest właściwie bez zarzutu. To znaczy z mojej strony. A zakończenie... No, to jest coś. UWAGA SPOILER Ale nie z powodu obdarowania mnie jakąś drastyczną, czy mocno przerażającą niespodzianką tylko ze względu na przytłaczający smutek, jaki ogarnia mnie w odpowiedzi na poczucie straty państwa Davies, tragizm, do którego przecież musiało dojść, którego przez cały czas można się spodziewać. Wcześniej też doskonale odbiera się tę emocję, ale w końcówce zostaje ona zdecydowanie wzmocniona – tak bardzo, że trudno nie uronić paru łez KONIEC SPOILERA.

Wiem, że „A jednak żyje” nie posiada rzeszy fanów, że liczba jego sympatyków nie jest imponująca, ale ja mam jakiś sentyment do tej produkcji. Dostrzegam kilka wad, nie umiem zamknąć na nie oczu i wspominać tego obrazu w samych superlatywach. Nie uważam tego przedsięwzięcia Larry'ego Cohena za arcydzieło filmowego horroru, ale i tak co jakiś czas do niego wracam. Mimo tego, że nie wszystko w tym obrazie mi się podoba. Polecać więc będę. Tym osobom, którzy nie mają nic przeciwko ubiegłowiecznym horrorom zmiksowanym z dramatem. I to takim, które przez co poniektórych mogą być uznawane przynajmniej za lekko kontrowersyjne. Ale bynajmniej nie przez warstwę gore, bo ta została aż nadto wydelikacona. A więc według mnie przeciwnicy krwawych horrorów nie powinni z góry skreślać tej pozycji.

1 komentarz: