poniedziałek, 25 marca 2019

„Fatamorgana” (2018)

Rok 1989. Dwunastoletni Nico Lasarte podczas spędzanego samotnie burzliwego wieczoru znajduje zwłoki swojej sąsiadki. Uciekając przed jej mężem, który to najprawdopodobniej ją zabił, chłopiec wpada pod samochód i umiera.
Rok 2014. Vera Roy, jej mąż David i ich córeczka Gloria właśnie przeprowadzili się do nowego domu, tego samego w którym przed ćwierć wieku mieszkał Nico ze swoją matką. Z jego historią zapoznaje ich przyjaciel, którego zaprosili na kolację. Wcześniej Vera i David znaleźli w domu telewizor, kamerę i kasety, które niegdyś należały do Nico. Podczas burzy telewizor zaczął odbierać wiadomości z 1989 roku, a w nocy po kolacji z przyjaciółmi Vera odkrywa, że przez ów telewizor może porozumieć się z dwunastoletnim Nico. Kobieta ratuje mu życie, a nazajutrz budzi się w szpitalu, w którym pracuje. Szybko odkrywa, że jej życie bardzo się zmieniło. Nie jest żoną Davida i nigdy nie miała dziecka. Szukając pomocy na komisariacie policji Vera poznaje inspektora Leyrę, który pomimo tego, że nie potrafi uwierzyć w jej fantastycznie brzmiącą historię, postanawia zająć się tą sprawą. Towarzyszy Verze, gdy ta stara się znaleźć sposób na odzyskanie swojego dawnego życia.

Reżyser i scenarzysta/współscenarzysta między innymi „Trupa” (2012) i „Contratiempo” (2016) oraz scenarzysta/współscenarzysta między innymi „Oczu Julii” (2010) i „Secuestro” (2016), Hiszpan Oriol Paulo, tym razem pochylił się nad klasycznym motywem (w pewnym sensie) podróży w czasie. Scenarzystami thrillera science fiction zmieszanego z dramatem pt. „Durante la tormenta” („Fatamorgana”) są Oriol Paulo i Lara Sendim, ale na krześle reżyserskim ten pierwszy zasiadł sam. W swojej rodzimej Hiszpanii film ukazał się już w listopadzie 2018 roku, ale szersza dystrybucja (Netflix) rozpoczęła się dopiero w marcu 2019 roku.

Adriana Ugarte wciela się w „Fatamorganie” w pierwszoplanową postać Very Roy, która to podobnie jak Evan z „Efektu motyla” Erica Bressa i J. Mackye'a Grubera poprzez ingerencję w przeszłość zmienia swoje życie. W filmie Oriola Paulo to fantastyczne zjawisko miało być jednak bardziej zastanawiające, bo w przeciwieństwie do Evana Vera nie zmieniła losu swojego czy ludzi ze swojego otoczenia. Ocaliła życie chłopca, z którym absolutnie nic ją nie łączyło. Dowiedziała się o nim dopiero po przeprowadzce do nowego domu, która miała miejsce dwadzieścia pięć lat po jego tragicznej śmierci. Scenarzyści bez wątpienia chcieli, by odbiorcy „Fatamorgany” uporczywie szukali odpowiedzi na pytanie, dlaczego ocalenie nieznajomego dziecka tak drastycznie odmieniło życie Very. Ale jeśli o mnie chodzi to te ich starania nie przyniosły rezultatu. Naprawdę bez trudu rozwiązałam tę zagadkę niedługo po jej wprowadzeniu, a jako że to jeden z tych filmów, który miał opierać się przede wszystkim na tajemnicy, to mocno wpłynęło na moją ocenę „Fatamorgany”. Inaczej bym się na to zapatrywała, gdyby odkrywanie całej prawdy stanowiło jakieś większe wyzwanie, gdybym na tej drodze natykała się na liczne przeszkody i gdyby oczywiście była ona znacznie dłuższa. Ale niestety to bardzo szybko i bez żadnego wysiłku z mojej strony nabrało klarowności – było to tak zawstydzająco łatwe zadanie, że musiałam się zastanowić, czy to aby nie jakiś podstęp. Ale nie. Po przemyśleniu doszłam do wniosku, że nie wpadłam w pułapkę przygotowaną przez twórców, że myśli, które w pewnym momencie bezwiednie mi się nasunęły są jak najbardziej właściwe. Potem już twardo trzymałam się tej jednej wersji wydarzeń, którą to wzbogacałam jedynie o szczegóły (mniej istotne fakty), podrzucane przez samych twórców filmu. A więc tak przewidywalność utrudniała mi seans „Fatamorgany” - dosyć długi seans, bo trwający trochę ponad dwie godziny. Z tym też miałam problem, bo ta koncepcja moim zdaniem nie wymagała takiego rozciągnięcia w czasie. W filmie tym nie brakuje scen, które powinny zostać skrócone. A przynajmniej w mojej ocenie niektóre sekwencje zanadto się ciągnęły i bynajmniej nie chodzi mi tutaj o powolne tempo akcji, ponieważ bardziej cenię sobie wolniejsze budowanie filmowych historii, tylko o szczegółowe (ale niezbyt emocjonalne) obrazowanie akurat tego, co detali nie wymagało. Natomiast te momenty, które najbardziej przyciągały moją uwagę potraktowano po macoszemu. A najbardziej interesowały mnie wydarzenia rozgrywające się w 1989 roku, w centrum których stał dwunastoletni Nico Lasarte (dobra kreacja Julia Bohigasa-Couto, zresztą według mnie cała obsada się spisała). W „Fatamorganie” przeplatają się dwa okresy, które to są reprezentowane przez różne postacie. W roku 1989, jak już wspomniałam, na pierwszym planie stoi Nico, a w 2014 Vera. Obie te postacie połączyło dziwne zjawisko, które zaistniało w czasie niezwykłej burzy. A właściwie to burz, bo chodzi o dwie takie same burze, które przetoczyły się przez małe hiszpańskie miasteczko w odstępie dwudziestu pięciu lat. Vera nie tyle przeniosła się w czasie, ile nawiązała kontakt z chłopcem żyjącym w 1989 roku, który to jak wiedziała, tego samego wieczora miał zostać śmiertelnie potrącony przez samochód. Wcześniej jednak Nico miał znaleźć zwłoki swojej sąsiadki najprawdopodobniej zadźganej przez jej męża. A potem poćwiartowanej, którego to widoku twórcy „Fatamorgany” nam oszczędzą, tak samo jak dalszych kontaktów Nico z sąsiadem, którego ma za zabójcę. W tym ostatnim przypadku coś tam pokazują, ale jest tego zdecydowanie za mało – wolałabym, żeby zahaczono tutaj o coś w stylu „Niepokoju” D.J. Caruso, żeby rozbudowano motyw chłopca starającego się przekonać innych, że jego sąsiad ma krew na rękach. „Fatamorgana” aż prosiła się o psychologiczną rozgrywkę pomiędzy dwunastolatkiem i dorosłym mężczyzną, który mógł targnąć się na życie swojej małżonki, ale zamiast tego przedstawiono mi niedługie scenki, dotyczące między innymi oczekiwań chłopca na ponowne nawiązanie kontaktu z kobietą z przyszłości. Z Verą, która (haha) tymczasem szukała sposobu na odzyskanie swojego dawnego życia. I nie mogę powiedzieć, że te dążenia były dla mnie jakoś szczególnie porywające.

W „Fatamorganie” pojawiają się nawiązania do wspaniałego filmu Roberta Zemeckisa pt. „Powrót do przyszłości”, z których to najbardziej czytelny jest zegar, w który w 1989 roku uderza piorun. Podobieństwa do „Efektu motyla”, jak już nadmieniłam, też łatwo tutaj znaleźć, aczkolwiek nie umiem powiedzieć, czy tak jak w tym pierwszym przypadku było to zagranie celowe. Bo mógł to oczywiście być zupełny przypadek. Przypadkowe mogło też być podobieństwo do „Częstotliwości” Gregory'ego Hoblita, bo i z tym filmem „Fatamorgana” mi się skojarzyła. Żadna z tych, zamierzonych czy nie, zbieżności, mi nie przeszkadzała. Tak naprawdę to przyjmowałam je z otwartymi ramionami, bo przywoływały miłe wspomnienia lubianych przeze mnie obrazów. Jeszcze większym ozdobnikiem był klimat, który udało się filmowcom wytworzyć. Zwłaszcza ten z roku 1989. Posmaczek retro sceny poświęcone dwunastoletniemu Nico Lasarte ewidentnie niosły, sekwencje te przywołują magicznego ducha kina z lat 80-tych, aczkolwiek nie mamy tutaj do czynienia z dokładną stylizacją. Innymi słowy, patrząc na to pewnie nikt nie będzie zapominał, że obcuje ze współczesnym thrillerem, ale na pewno wielu wpadnie w lekko sentymentalny nastrój przypominając sobie tę właściwą niepodrabialną atmosferę kina grozy z przedostatniej dekady XX wieku. Bo Oriol Paulo i jego ekipa o coś takiego się otarli – zaledwie to musnęli, ale i za to byłam im wdzięczna. Klimat towarzyszący Verze dużo gorszy nie jest. Lekko metaliczne barwy, z przewagą szarości, nadają wydarzeniom z 2014 roku miłą dla oka ponurość. To znaczy taką, której ma się prawo oczekiwać od rasowego thrillera. Problem tylko w tym, że „Fatamorgana” pełnokrwistym dreszczowcem nie jest. Film ma w sobie sporo z dramatu, i to w dodatku takiego, który nie wpływa dodatnio na emocje. Może niekoniecznie zmniejsza ich natężenie, ale i ich nie intensyfikuje. Ilekroć twórcy rozwodzili się nad krzywdą Very i zagłębiali w jej relację z inspektorem Leyrą (w tej roli Chino Darin), tj. drobiazgowo przedstawiali ich współpracę w tym nowym życiu Very, czułam się jak w jakimś zawieszeniu, jeśli chodzi o emocje. W napięciu „Fatamorgana” w ogóle niezbyt mocno mnie trzymała, ale troszkę adrenalinki owszem dostarczała, tyle że na dolanie paru kropelek zazwyczaj musiałam czekać do czasu wprowadzenia kolejnej wstawki z życia dwunastoletniego Nico. Nie zawsze, bo jednak kilka momentów z tego nowego życia Very, choć mało pomysłowych, z lekka podkręcało napięcie (samo odkrycie, że jej życie uległo diametralnej zmianie, sceny z Davidem i wątki z niegdysiejszym sąsiadem małego Nico), ale jako że nudnawa, mdła wręcz relacja z inspektorem Leyrą dominowała nad tym wszystkim, nie mogę powiedzieć, że czułam się, jakbym oglądała czyściutki thriller albo chociaż dreszczowiec zmiksowany z bardzo emocjonalnym dramatem. Jak na mój gust wszystko było za bardzo ugrzecznione, bezpieczne – wyglądało mi to trochę tak, jakby twórcy bali się wyjść ze strefy komfortu, jakby nie mieli odwagi porządnie wstrząsnąć widzami, jakby wręcz obawiali się tego, że mogą ich urazić, zniesmaczyć, przyprawić o szybsze bicie serca etc. Z czasem więc zaczęła mi towarzyszyć pewność, że wszystko to nieuchronnie zmierza do szczęśliwego zakończenie, że ta historia musi skończyć się dobrze, a przecież w tego rodzaju filmach powinno się spodziewać najgorszego. Lepiej gdy ogląda się je w poczuciu konsekwentnie zbliżającego się niebezpieczeństwa, z którego główny bohater albo bohaterowie nie wyjdą obronną ręką. Nie zdradzę, czy „Fatamorgana” faktycznie kończy się dobrze, ale jakkolwiek by nie było, samo to, że na happy end przez dosyć długi czas się nastawiałam, irytowało mnie niemal równie mocno, jak przewidywalność scenariusza.

Średniak? No nie, na tak wysoką ocenę hiszpańskiej „Fatamorgany” Oriola Paulo nie mogę się zdobyć. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości dotychczasowych odbiorców tego thrillera science fiction zmiksowanego z dramatem, nie znalazłam tutaj wiele dla siebie. Doceniam klimat i pomysł wyjściowy, cieszyły mnie też celowe, czy przypadkowe zbieżności z innymi lubianymi przeze mnie filmami, ale sposób, w jaki tę historię rozwijano w moich oczach prawie zabił ten film. Przewidywalność, zbyt niskie natężenie emocji, co wyglądało mi jak dążenie do zminimalizowania ryzyka przyprawienia widza o szybsze bicie serca, a przecież w thrillerach powinno być na odwrót... W każdym razie nie wspominam na tyle dobrze seansu „Fatamorgany”, żeby komukolwiek ten film polecać, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że w tym przypadku (cóż za niespodzianka) plasuję się w mniejszości.

2 komentarze:

  1. Filmy "Terug naar Morgen" z 2015 r. i "Die Tür" z 2009 r. zawierają podobną fabułę - szczególnie ten pierwszy, gdzie wykorzystywali trochę nowocześniejszą technikę do wysyłania wiadomości w przeszłość, które zmieniały przyszłość. I te jakoś dużo bardziej mi się podobały niż "Fatamorgana". Choć "Fatamorgana" - jak już zacząłem oglądać to jakoś mnie wciągnęło i nie miałem ochoty wyłączyć. ;-) Polecam jednak obejrzeć dla porównania te dwa tytuły wymienione wyżej.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń